Jak to mówią, wszystko co dobre, kiedyś
się kończy. Nawet fantastyczne historie o apokaliptycznym końcu świata pewnego
dnia znajdą swój kres. Niestety, u mnie ten kres nastąpił całkiem niedawno, bo
skończyłam czytać ostatni tom serii Miry Grant. Słyszeliście już o niej? Nie?! To co Wy tu jeszcze robicie? Do księgarni, ale już! Nawet jak nie lubicie
zombie, to przeczytajcie. Osobiście od zombie trzymałam się z daleka przez długi, długi czas (tak jak w
gruncie rzeczy powinno być). Z tych wszystkich nadprzyrodzonych kreatur i
stworzeń kręciły mnie najmniej, choć trochę bardziej niż kosmici. Ale pewnego
dnia postanowiłam spróbować. I wiecie co? Wpadłam po uszy!
Trochę mi smutno, że to już koniec. Bo
mimo wszystko zżyłam się z bohaterami. To jest właśnie urok serii książkowych -
poznajesz losy postaci na tyle, by poczuć z nimi swoistą więź, którą zrywasz z
bólem i tęsknotą, kiedy przewracasz ostatnią stronę finałowego tomu. Niby
możesz jeszcze do nich wrócić, ale wiesz, że to już nie będzie to samo. Nie
wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, mówią. Może coś w tym jest. Zżyłam się
z Shaunem i Georgem. Zżyłam się z ekipą Przeglądu Końca Świata. Wszak to także
blogerzy, choć kompletnie z innego świata. Zżyłam się z nimi i będzie mi ich
brakowało. To nic, odstawię swoich przyjaciół na półkę, by spoglądać na nich od
czasu do czasu z sentymentem.
Mira Grant w ostatnim tomie serii nie
zawiodła. Ok, prawie nie zawiodła. Ciut rozczarowała mnie otwartym
zakończeniem, których nie znoszę, nie ważne jak dobra była lektura. Chcę
stanowczego końca, a nie nadziei, że może być coś jeszcze, zastanawiania się,
co się z nimi wszystkimi stało. Owszem, daje to możliwości dokończenia historii
według własnego widzimisię, ale mnie nie potrzeba wyboru. Mnie trzeba
porządnego trzepnięcia, potrząśnięcia, gdy kończę czytać ostatni rozdział. Ale
prócz tego, Mira Grant nie zawiodła. Dostarczyła mi takich emocji podczas
lektury, że szok. Ten akurat towarzyszył mi dosyć często, gdy autorka co jakiś
czas wprowadzała zwroty akcji urywające cztery litery. Było kilka mocnych
momentów, których kompletnie się nie spodziewałam, a które sprawiały, że
zatrzymywałam się na chwilę i pod nosem mówiłam coooooooo?! Takie lektury lubię. Które wywołują emocje. Które
zaskakują. Które nie są przewidywalne. I to dała mi Mira Grant.
Tak jak mówiłam na początku, jeśli
jeszcze nie znacie tej serii, czas najwyższy ją poznać. Bo wcale nie jest to
powieść typowo o zombie. Bardziej o ludziach i o tym, jak paskudni potrafią się
stać w chwilach prawdziwego, globalnego zagrożenia. Że liczy się tylko dobro
wpływowej jednostki, a nie uciśnionych tłumów, które czasem bywają mięsem
armatnim. Dużo jest w tej serii polityki, spisków i prawdziwych tragedii, z
którymi ciężko się pogodzić. Ponadto poczucie humoru, którym autorka obdarzyła
zarówno główne postaci, jak i te drugoplanowe, jest bezbłędne. Uwielbiam ich
sarkazm i nieskrywane szaleństwo. Tempo fabuły jest naprawdę zawrotne, do tego
wszystkie te zwalające z nóg newsy i zwroty akcji, które niemal sprawiają, że
zaczynasz obgryzać paznokcie z podekscytowania i nerwów. Żałuję, że to już
koniec, bo to naprawdę dobra seria. I nie śmierdzi zgnilizną żywych trupów, o
nie. Koniecznie musicie spróbować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz