Strony

PODSUMOWANIE KWIETNIA + LINK PARTY!


Tak to już jest, że czasem człowiek na tyłku usiedzieć nie może, więc non stop coś wymyśla. To samo jest z blogiem, non stop kombinuję, jak tu coś ulepszyć, poprawić, coś nowego dodać, by zatrzymać starych czytelników i zainteresować nowych. No i wpadłam na pomysł kolejnego podsumowania miesiąca, w trochę innej formie niż dotychczas. Od razu uprzedzam #FOTO MIESIĄC zostaje. A co znowu wymyśliłam? Otóż wpadłam na to, żeby raz w miesiącu podsumować posty, które ukazały się na blogu, żeby przypomnieć Wam, co takiego się działo, a przy okazji odgrzać kilka tematów, bo może coś komuś umknęło. 

Jednakże gwoździem programu macie być Wy, czytelnicy! Tutaj właśnie wychodzi kwestia tytułowego LINK PARTY. Otóż dzięki pewnemu narzędziu zwanemu InLikz to Wy będziecie mogli dzielić się ze mną i z innymi czytelnikami najciekawszymi postami z danego miesiąca :) Dzięki temu możecie znać innym, co się u Was działo, zachęcicie innych do odwiedzin, również mnie, a przy okazji pewnie skoczą Wam też statystki :D Mam więc nadzieję, że chętnie weźmiecie udział w tej linkowej imprezce :)

Zacznijmy więc od tego, co działo się na blogu w kwietniu - od razu uprzedzam, że numerków, statystyk, ilości przeczytanych książek nie będzie - nie bawi mnie to na innych blogach, więc i u siebie tego robić nie będę, takie podsumowania prowadzę sobie gdzieś na boku albo w zeszyciku. 


RECENZJE

#FRIDAY FIVE
  • 03/04/2015 -tapeta i wiosenne plakaty do pobrania, trochę rozwojowych artykułów
  • 11/04/2015 - minimalizm, narzędzia kreatywne, narzędzia do blogowania
  • 24/04/2015 - banki zdjęć, znów trochę rozwojowych artykułów

INNE

Teraz Wasza kolej! Chwalcie się, co na Waszych blogach ciekawego piszczało w tym miesiącu - wystarczy kliknąć w 'Add your link', wpisać kilka danych i gotowe :)


Przegląd Końca Świata. Blackout - Mira Grant [SQN, 2014]

Jak to mówią, wszystko co dobre, kiedyś się kończy. Nawet fantastyczne historie o apokaliptycznym końcu świata pewnego dnia znajdą swój kres. Niestety, u mnie ten kres nastąpił całkiem niedawno, bo skończyłam czytać ostatni tom serii Miry Grant. Słyszeliście już o niej? Nie?! To co Wy tu jeszcze robicie? Do księgarni, ale już! Nawet jak nie lubicie zombie, to przeczytajcie. Osobiście od zombie trzymałam się z daleka przez długi, długi czas (tak jak w gruncie rzeczy powinno być). Z tych wszystkich nadprzyrodzonych kreatur i stworzeń kręciły mnie najmniej, choć trochę bardziej niż kosmici. Ale pewnego dnia postanowiłam spróbować. I wiecie co? Wpadłam po uszy!

Trochę mi smutno, że to już koniec. Bo mimo wszystko zżyłam się z bohaterami. To jest właśnie urok serii książkowych - poznajesz losy postaci na tyle, by poczuć z nimi swoistą więź, którą zrywasz z bólem i tęsknotą, kiedy przewracasz ostatnią stronę finałowego tomu. Niby możesz jeszcze do nich wrócić, ale wiesz, że to już nie będzie to samo. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, mówią. Może coś w tym jest. Zżyłam się z Shaunem i Georgem. Zżyłam się z ekipą Przeglądu Końca Świata. Wszak to także blogerzy, choć kompletnie z innego świata. Zżyłam się z nimi i będzie mi ich brakowało. To nic, odstawię swoich przyjaciół na półkę, by spoglądać na nich od czasu do czasu z sentymentem.

Mira Grant w ostatnim tomie serii nie zawiodła. Ok, prawie nie zawiodła. Ciut rozczarowała mnie otwartym zakończeniem, których nie znoszę, nie ważne jak dobra była lektura. Chcę stanowczego końca, a nie nadziei, że może być coś jeszcze, zastanawiania się, co się z nimi wszystkimi stało. Owszem, daje to możliwości dokończenia historii według własnego widzimisię, ale mnie nie potrzeba wyboru. Mnie trzeba porządnego trzepnięcia, potrząśnięcia, gdy kończę czytać ostatni rozdział. Ale prócz tego, Mira Grant nie zawiodła. Dostarczyła mi takich emocji podczas lektury, że szok. Ten akurat towarzyszył mi dosyć często, gdy autorka co jakiś czas wprowadzała zwroty akcji urywające cztery litery. Było kilka mocnych momentów, których kompletnie się nie spodziewałam, a które sprawiały, że zatrzymywałam się na chwilę i pod nosem mówiłam coooooooo?! Takie lektury lubię. Które wywołują emocje. Które zaskakują. Które nie są przewidywalne. I to dała mi Mira Grant.

Tak jak mówiłam na początku, jeśli jeszcze nie znacie tej serii, czas najwyższy ją poznać. Bo wcale nie jest to powieść typowo o zombie. Bardziej o ludziach i o tym, jak paskudni potrafią się stać w chwilach prawdziwego, globalnego zagrożenia. Że liczy się tylko dobro wpływowej jednostki, a nie uciśnionych tłumów, które czasem bywają mięsem armatnim. Dużo jest w tej serii polityki, spisków i prawdziwych tragedii, z którymi ciężko się pogodzić. Ponadto poczucie humoru, którym autorka obdarzyła zarówno główne postaci, jak i te drugoplanowe, jest bezbłędne. Uwielbiam ich sarkazm i nieskrywane szaleństwo. Tempo fabuły jest naprawdę zawrotne, do tego wszystkie te zwalające z nóg newsy i zwroty akcji, które niemal sprawiają, że zaczynasz obgryzać paznokcie z podekscytowania i nerwów. Żałuję, że to już koniec, bo to naprawdę dobra seria. I nie śmierdzi zgnilizną żywych trupów, o nie. Koniecznie musicie spróbować.

My - David Nicholls [Świat Książki, 2015]

Czasem po lekturze książki chce mi się krzyczeć. Chcę mi się drzeć, by oznajmić całemu światu, w jaki paskudny i beznadziejny sposób zmarnowałam kilka ostatnich godzin swojego życia. Kolejna randka w ciemno okazała się być klapą. Davidzie Nichollsie, wcale nie jesteś taki dobry, jak wszyscy mówią. Niestety, znowu mnie rozczarowałeś. Gdy przeczytałam Jeden dzień było dokładnie to samo, tylko ciut lepiej, o dziwo. Gdyby nie ekranizacja, odłożyłabym tę historię do lamusa, z wszystkimi innymi bardzo średnimi, o których zapominam już po pierwszych pięciu minutach po odłożeniu książki na półkę. Wiecie co jest tragicznie śmieszne? To, że przeczytałam My kilka dni temu i dzisiaj, siadając do tego tekstu, zapomniałam jak miał na imię główny bohater, nie wspominając już o innych, towarzyszących mu postaciach. I to raczej nie moja nie pierwszej świeżości pamięć. Raczej fakt, że znowu trafiłam na historię, która kompletnie nie zapada w pamięć.

Wyżej wspomnianym, głównym bohaterem - sprawdziłam, jest nim Douglas - uczyniono apodyktycznego, nudnego jak flaki z olejem, nieco niezdarnego i ciapowatego, ponad pięćdziesięcioletniego naukowca, który pewnego dnia obudził się z ręką w nocniku po kilku dobrych latach małżeństwa, kiedy to żona Connie postanowiła od niego odejść. Nie wspominając już o synalku, który na myśl o spędzeniu z ojcem kilku minut swojego cennego życia, ma ochotę popełnić samobójstwo. I uwierzcie mi, wcale nie cieszy się z wielkiego planu ratowania rodziny, na który wpadł Douglas - cudowna wycieczka po Europie tylko z rodzicami! Co z tego, że Albie jest już niemal pełnoletni i woli podrywać dziewczyny bez przyzwoitki w postaci wiecznie niezadowolonego ojca na karku. Nope, Douglas niczym przysłowiowy tonący, brzytwy się chwyta i próbuje odratować to, co przez tyle lat dzielnie zaniedbywał i niszczył. Tak, nasz główny bohater lwią część kłopotów, które właśnie mają miejsce w jego życiu, może zawdzięczać tylko i wyłącznie sobie. Brawo, Douglas, świetna robota!

Ok, nie jest tak źle, jak opisałam to wyżej, ale naprawdę jestem rozczarowana tą lekturą. Ciężko przebić się przez pewien mur, który został utworzony przez głównego bohatera, którego nie da się lubić, bo od początku budzi w człowieku niechęć. Swoją drogą to zadziwiającego, że Douglas potrafi być jednocześnie niezdarnym i nieporadnym ojcem i mężem, który totalnie nie ogarnia życia i wszystko (nawet miłość do własnego dziecka) próbuje upchnąć w naukowe schematy i definicje (co może rozczulać i rodzić odrobinę sympatii do niego), żeby za chwilę zamienić się w nudnego, jędzowatego i niewdzięcznego faceta, którego ma się ochotę kopnąć w zadek i posłać do diabła. Bo kto by chciał mieć takiego tatusia, który w twarz mówi Ci, że się Ciebie wstydzi. Nie, dziękuję, wychodzę!

źródło
Owszem, widzę to, co chciał przekazać Nicholls. I to doceniam. Bo gdzieś między wierszami próbował czytelnikowi pokazać, że małżeństwo jest naprawdę ciągłą pracą nad sobą samym, nad drugim człowiekiem, nad uczuciami, nad zachowaniem, nawykami, etc. Związując się z drugim człowiekiem, jest się za niego w pewien sposób odpowiedzialnym. Nie jesteśmy już dłużej samotnym okrętem na wielkim morzu życia, teraz trzeba podejmować decyzje słuszne dla dwojga. Czasem bywa ciężko. Czasem bywa beznadziejnie. Czasem ma się ochotę wszystko rzucić w kąt i odejść. Czasem ludzie się poddają. Czasem walczą dalej. Bo małżeństwo w pewnym sensie jest ciągłą walką. I nie walką ze sobą nawzajem, choć tak również bywa. Głównie jest to walka ze światem, z codziennością, z rutyną, z obowiązkami. Oczywiście, że są też dobre momenty i jest ich z pewnością wiele. Ale tych złych też nie brakuje i to najczęściej one najbardziej rzutują na przyszłość dwojga związanych ze sobą ludzi. I to gdzieś między wierszami Nicholls próbował pokazać. Tył książki jak zwykle okraszony jest notą wydawcy i krótkimi poleceniami innych autorów. Jeden z tych tekstów mówi tak: to idealna lektura dla wszystkich, którzy są ciekawi, czym tak naprawdę jest małżeństwo. Niestety, jest to tylko półprawda. Bo małżeństwo przedstawione przez Nichollsa jest tylko jednym z wielu możliwych opcji. Dodatkowo takim, które wcale nie skończyło się szczególnie pomyślnie. Myślę, że gdyby Connie, żona Douglasa, nie była od zawsze taką artystyczną, wolną i mocno liberalną duszą, skończyłoby się to dużo, dużo gorzej. Jedno jest pewne, warto wziąć sobie do serca to, co w książce jest bardzo wyraźne - trzeba o siebie dbać, troszczyć się i walczyć o siebie od początku do końca. W małżeństwie z happy endem nie ma miejsca na zaniedbanie, na przeświadczenie, że może się uda, że wszystko się jakoś samo ułoży. Nie, to Ty masz to ułożyć. Ty i Twoja druga połowa. Bo oboje jesteście odpowiedzialni za siebie i za swój związek. Bo jeśli to zaniedbasz, obudzisz się z ręką w nocniku jak Douglas.

Nie wiem, kompletnie nie przemówiła do mnie ta historia. Owszem, widzę co autor My próbował przekazać czytelnikowi, ale według mnie wyszło mu to bardzo nieudolnie. Główny bohater, który jest również narratorem całej fabuły, jest po prostu irytujący i ja osobiście nie potrafiłam go polubić, co znacznie utrudniało mi pozytywny odbiór treści. Poza tym sposób prowadzenia narracji był beznadziejny. Przeskakiwanie to w przeszłość, to w teraźniejszość bez wyraźnych znaków, gdzie czytelnik właśnie się znajduje, strasznie mnie gubiło. Do tego wszystkiego przeszłość i teraźniejszość działa się równolegle w tych samych miejscach (najpierw autor opowiada o rodzinnej wyprawie do Europy, by za chwilę wrócić do pierwszych lat Connie i Douglasa razem, gdy za młodu podróżowali po tych samych miejscowościach), więc tym trudniej było mi się połapać co, gdzie, kiedy i jak. Nie, nie i jeszcze raz nie. Tragicznie komiczna historia, z większym naciskiem na tragedię, bo te nieliczne momenty, kiedy uśmiechnęłam się pod nosem, kiedy naprawdę ruszyło mnie serducho, naprawdę nie zrekompensują mi tych kilku godzin zmarnowanych na najnowszą powieść Nichollsa. A szkoda. Bo potencjał tlił się gdzieś w oddali, niestety zgasł szybciej niż udało się go rozpalić na dobre.

Książka pod tytułem - Robert Trojanowski [Wydawnictwo Kaktus, 2015]

Moda i szał na kreatywną destrukcję oraz książki, które książkami nie są wciąż trwa. Wszystko to zapoczątkowała Keri Smith dwoma publikacjami, które doczekały się polskiego wydania (Zniszcz ten dziennik oraz To nie książka). Potem przyszedł czas na kolorowanki i mazianki w różnej postaci, które również zaczęły przyciągać wielu ciekawskich. Okazało się, że mamy naprawdę mnóstwo ludzi łaknących kreatywnych działań. Jednakże mimo wszystko zarzuca im się, że wbrew założeniom i pozorom wcale nie skłaniają odbiorców do kreatywności. Tak czy siak, wciąż mają grono wiernych fanów, którzy zawzięcie wylewają swoje pomysły na papier. O dziwo, są pomysły naprawdę ciekawe i oryginalne. Na fali popularności Keri Smith chcą też płynąć inni, dlatego właśnie doczekaliśmy się również Książki pod tytułem, która korzenie ma właśnie w Polsce, a stworzona została przez Roberta Trojanowskiego.

Jakiś czas temu poproszono mnie, bym wzięła ten nowy twór w swoje niecne łapska i przetestowała go, a konkretnie pokreśliła, pogniotła, pocięła - w telegraficznym skrócie - zabawiła się nim. Swoją drogą, co to za czasy przyszły, że z taką dziką przyjemnością niszczy się książki - niepokojące! W związku z tym, że w pewnym sensie jestem fanką publikacji Keri Smith, nie stronię też od antystresowych kolorowanek, postanowiłam poddać się pokusie i zerknąć na rodzimy tytuł, który z założenia ma być tym, czym sami go uczynimy. Autor już od samego początku daje nam wolny wybór i pozwala nam zrobić ze swoim dzieckiem, co tylko zechcemy.


Ok, to działamy. Po przekartkowaniu kilku stron z poleceniami, z odrobiną zaskoczenia i rozczarowania pomyślałam: ups, to nie moja grupa wiekowa, czas zwijać żagle! Dlaczego? Wiele z nich dotyczy szkoły, nauczycieli, zabaw i czynności typowo dziecięcych. Więc ja w większości przypadków nie mam tu czego szukać, bo lata szkolne już dawno za mną. Ale właśnie z uwagi na ten fakt szczerze polecałabym ją rodzicom i ich pociechom do wspólnej, nieco zakręconej zabawy, gdzie można się wyżyć kreatywnie, dać upust dziecięcej wyobraźni i dzikim pomysłom. Nastoletni fani (i ci wiekowo wzwyż) mogą ją sobie darować, jeśli myślą o tym, żeby samemu się nią bawić, ale jeśli mają zamiar podarować ją młodszemu rodzeństwu, czy innemu dzieciakowi w rodzinie, zróbcie to śmiało! Osobiście jako dziecko uwielbiałam wszelkiego rodzaju łamigłówki, zagadki, ćwiczenia, które wymagały ode mnie pogłówkowania, kombinowania, dając mi przy tym ogrom zabawy. Myślę, że jeśli pomyślimy o takim zastosowaniu Książki pod tytułem będziemy mogli spędzić z dziećmi naprawdę fajny i wartościowy czas. Bo który dzieciak nie lubi się czasem powygłupiać i pobawić z rodzicami? 


Wracając jeszcze do samej zawartości tej publikacji, to jak najbardziej rozumiem zarzuty sceptyków tego typu książek, bo niektóre z poleceń w nich zawartych nie mają nic wspólnego z kreatywnością, chyba, że odbiorca postanowi się całkowicie zbuntować wobec nic i zrobi coś całkowicie nieoczekiwanego. Przy okazji mam wrażenie, że słowo polecenie od samego początku odarte jest z idei kreatywności, ale to może tylko moje odczucie. Wracając jednakże do Książki pod tytułem, to tutaj również znajdzie się kilka, powiedziałabym beznadziejnych, sugestii, które odbiorca powinien wykonać. Chociażby pokłóć się z książką - myślę, że jak ktoś Was zobaczy, drących się na bogu ducha winną książkę, niechybnie wylądujecie w psychiatryku. Ewentualnie na izbie wytrzeźwień, jeśli wcześniej zjedliście zbyt dużo kukułek.


Podsumowując, jestem na tak, ale tylko i wyłącznie wtedy, gdy odbiorcami tej publikacji będą dzieci (max. 13lat myślę). Jeszcze fajniej będzie, gdy tej zabawie będą towarzyszyć dorośli, czy to rodzice czy rodzeństwo - wydaje mi się, że wtedy pomysły i realizacje sugestii proponowanych przez autora mogą być jeszcze bardziej pokręcone. Innym odbiorcom radziłabym nie zawracać nią sobie głowy, bo to nie jest tytuł dla starszaków :)