Czasem po lekturze książki chce mi się
krzyczeć. Chcę mi się drzeć, by oznajmić całemu światu, w jaki paskudny i
beznadziejny sposób zmarnowałam kilka ostatnich godzin swojego życia. Kolejna
randka w ciemno okazała się być klapą. Davidzie Nichollsie, wcale nie jesteś
taki dobry, jak wszyscy mówią. Niestety, znowu mnie rozczarowałeś. Gdy
przeczytałam Jeden dzień było
dokładnie to samo, tylko ciut lepiej, o dziwo. Gdyby nie ekranizacja,
odłożyłabym tę historię do lamusa, z wszystkimi innymi bardzo średnimi, o
których zapominam już po pierwszych pięciu minutach po odłożeniu książki na
półkę. Wiecie co jest tragicznie śmieszne? To, że przeczytałam My kilka dni temu i dzisiaj, siadając do
tego tekstu, zapomniałam jak miał na imię główny bohater, nie wspominając już o
innych, towarzyszących mu postaciach. I to raczej nie moja nie pierwszej
świeżości pamięć. Raczej fakt, że znowu trafiłam na historię, która kompletnie
nie zapada w pamięć.
Wyżej wspomnianym, głównym bohaterem -
sprawdziłam, jest nim Douglas - uczyniono apodyktycznego, nudnego jak flaki z
olejem, nieco niezdarnego i ciapowatego, ponad pięćdziesięcioletniego naukowca,
który pewnego dnia obudził się z ręką w nocniku po kilku dobrych latach
małżeństwa, kiedy to żona Connie postanowiła od niego odejść. Nie wspominając
już o synalku, który na myśl o spędzeniu z ojcem kilku minut swojego cennego
życia, ma ochotę popełnić samobójstwo. I uwierzcie mi, wcale nie cieszy się z
wielkiego planu ratowania rodziny, na który wpadł Douglas - cudowna wycieczka
po Europie tylko z rodzicami! Co z tego, że Albie jest już niemal pełnoletni i woli
podrywać dziewczyny bez przyzwoitki w postaci wiecznie niezadowolonego ojca na
karku. Nope, Douglas niczym
przysłowiowy tonący, brzytwy się chwyta i próbuje odratować to, co przez tyle
lat dzielnie zaniedbywał i niszczył. Tak, nasz główny bohater lwią część
kłopotów, które właśnie mają miejsce w jego życiu, może zawdzięczać tylko i
wyłącznie sobie. Brawo, Douglas, świetna robota!
Ok, nie jest tak źle, jak opisałam to
wyżej, ale naprawdę jestem rozczarowana tą lekturą. Ciężko przebić się przez
pewien mur, który został utworzony przez głównego bohatera, którego nie da się lubić,
bo od początku budzi w człowieku niechęć. Swoją drogą to zadziwiającego, że
Douglas potrafi być jednocześnie niezdarnym i nieporadnym ojcem i mężem, który
totalnie nie ogarnia życia i wszystko (nawet miłość do własnego dziecka)
próbuje upchnąć w naukowe schematy i definicje (co może rozczulać i rodzić
odrobinę sympatii do niego), żeby za chwilę zamienić się w nudnego, jędzowatego
i niewdzięcznego faceta, którego ma się ochotę kopnąć w zadek i posłać do
diabła. Bo kto by chciał mieć takiego tatusia, który w twarz mówi Ci, że się
Ciebie wstydzi. Nie, dziękuję, wychodzę!
Owszem, widzę to, co chciał przekazać
Nicholls. I to doceniam. Bo gdzieś między wierszami próbował czytelnikowi
pokazać, że małżeństwo jest naprawdę ciągłą pracą nad sobą samym, nad drugim
człowiekiem, nad uczuciami, nad zachowaniem, nawykami, etc. Związując się z
drugim człowiekiem, jest się za niego w pewien sposób odpowiedzialnym. Nie
jesteśmy już dłużej samotnym okrętem na wielkim morzu życia, teraz trzeba
podejmować decyzje słuszne dla dwojga. Czasem bywa ciężko. Czasem bywa
beznadziejnie. Czasem ma się ochotę wszystko rzucić w kąt i odejść. Czasem
ludzie się poddają. Czasem walczą dalej. Bo małżeństwo w pewnym sensie jest
ciągłą walką. I nie walką ze sobą nawzajem, choć tak również bywa. Głównie jest
to walka ze światem, z codziennością, z rutyną, z obowiązkami. Oczywiście, że
są też dobre momenty i jest ich z pewnością wiele. Ale tych złych też nie
brakuje i to najczęściej one najbardziej rzutują na przyszłość dwojga
związanych ze sobą ludzi. I to gdzieś między wierszami Nicholls próbował
pokazać. Tył książki jak zwykle okraszony jest notą wydawcy i krótkimi
poleceniami innych autorów. Jeden z tych tekstów mówi tak: to idealna lektura dla wszystkich, którzy są ciekawi, czym tak naprawdę
jest małżeństwo. Niestety, jest to tylko półprawda. Bo małżeństwo przedstawione
przez Nichollsa jest tylko jednym z wielu możliwych opcji. Dodatkowo takim,
które wcale nie skończyło się szczególnie pomyślnie. Myślę, że gdyby Connie,
żona Douglasa, nie była od zawsze taką artystyczną, wolną i mocno liberalną
duszą, skończyłoby się to dużo, dużo gorzej. Jedno jest pewne, warto wziąć
sobie do serca to, co w książce jest bardzo wyraźne - trzeba o siebie dbać,
troszczyć się i walczyć o siebie od początku do końca. W małżeństwie z happy
endem nie ma miejsca na zaniedbanie, na przeświadczenie, że może się uda, że
wszystko się jakoś samo ułoży. Nie, to Ty masz to ułożyć. Ty i Twoja druga
połowa. Bo oboje jesteście odpowiedzialni za siebie i za swój związek. Bo jeśli
to zaniedbasz, obudzisz się z ręką w nocniku jak Douglas.
Nie wiem, kompletnie nie przemówiła do
mnie ta historia. Owszem, widzę co autor My
próbował przekazać czytelnikowi, ale według mnie wyszło mu to bardzo
nieudolnie. Główny bohater, który jest również narratorem całej fabuły, jest po
prostu irytujący i ja osobiście nie potrafiłam go polubić, co znacznie utrudniało
mi pozytywny odbiór treści. Poza tym sposób prowadzenia narracji był
beznadziejny. Przeskakiwanie to w przeszłość, to w teraźniejszość bez wyraźnych
znaków, gdzie czytelnik właśnie się znajduje, strasznie mnie gubiło. Do tego
wszystkiego przeszłość i teraźniejszość działa się równolegle w tych samych
miejscach (najpierw autor opowiada o rodzinnej wyprawie do Europy, by za chwilę
wrócić do pierwszych lat Connie i Douglasa razem, gdy za młodu podróżowali po
tych samych miejscowościach), więc tym trudniej było mi się połapać co, gdzie,
kiedy i jak. Nie, nie i jeszcze raz nie. Tragicznie komiczna historia, z
większym naciskiem na tragedię, bo te nieliczne momenty, kiedy uśmiechnęłam się
pod nosem, kiedy naprawdę ruszyło mnie serducho, naprawdę nie zrekompensują mi
tych kilku godzin zmarnowanych na najnowszą powieść Nichollsa. A szkoda. Bo
potencjał tlił się gdzieś w oddali, niestety zgasł szybciej niż udało się go
rozpalić na dobre.