O seriach książkowych można mówić wiele.
Jedni są ich fanami (chociażby ja), inni wręcz trzymają się od nich z daleka,
jak diabeł od święconej wody. Osobiście wolę widywać się z zaprzyjaźnionymi
bohaterami częściej, niż tylko w jednym krótkim tomie, choć z drugiej strony
wpienia mnie, gdy wydawnictwo decyduje się na przerwanie wydawania danej serii,
po pierwszym tomie albo lepiej, nie wydając tomu ostatniego. Dzięki, wielkie
dzięki. Miło z Waszej strony. Ale mimo tego lubię książkowe cykle. Z drugiej
strony wiem też, że niektórzy nie przepadają za nimi. Najbardziej absurdalnym
dla mnie powodem, który usłyszałam, to stwierdzenie, że ktoś nie lubi czytać
serii, bo trzeba na nie długo czekać w bibliotece. Okej... Każda wymówka jest
dobra. Według mnie największym zarzutem wobec książkowych tasiemców jest to, że
często poszczególne tomy odstają od siebie poziomem. Pal licho, że drugi tom
jest trochę słabszy niż ten pierwszy. Gorzej, gdy po przeczytaniu kilku części
Twoje oczekiwania wzrastają, a gdy przychodzi zakończenie całej historii, wraz
ze skończeniem ostatniego tomu, czujesz tylko rozczarowanie i niesmak.
Właśnie tak było z Lekiem na śmierć, który jest ostatnim tomem serii Więzień Labiryntu Jamesa Dashnera. Do
przeczytania serii skusiła mnie ekranizacja, która miała premierę w zeszłym
roku. Chcąc przestrzegać świętego przykazania moli książkowych: najpierw książka, potem film, zabrałam
się za lekturę pierwszego tomu. I wiecie co? Byłam zachwycona. Teraz, gdy tak
bardzo kręcą mnie powieści dystopijne, chłonę każdą z nich jak gąbka. Dashner
podarował mi ogromną dawkę emocji, grozy i nerwów. To było coś. Kolejna część, czyli
Próby ognia, zachwyciła mnie jeszcze
bardziej, przecząc teorii, że drugi tom serii jest tym gorszym. Niestety, jak
się okazało, to ten finałowy był tym kiepskim, który mnie rozczarował. Po dwóch
poprzednich częściach, które trzymały mnie w napięciu przez całą lekturę,
spodziewałam się naprawdę czegoś mocnego po Leku
na śmierć, który z epickim WOW!
miał mnie rzucić na kolana, gdy wreszcie okaże się, jak skończy się ta cała
historia o Pożodze i Więźniach Labiryntu.
Cholera, jak bardzo się rozczarowałam.
Mam wrażenie, że Dashner z każdym kolejnym słowem i rozdziałem tracił ikrę,
międląc te same sceny i frazesy, żeby finalnie poczęstować nas czytelników
naprawdę słabym zakończeniem. Serio? Wielka epidemia choroby, która wyniszcza
świat skończyła się tak żałośnie źle? Jeśli wiedziałabym, że autor takim
zakończeniem postanowił zostawić sobie otwartą furtkę do kontynuowania tej serii,
to jakoś bym zagryzła zęby, przełknęła gorycz porażki i cierpliwie czekała na
kolejny tom. Ale tak? Jestem rozczarowana. Bardzo rozczarowana. Naprawdę
liczyłam na większe emocje, zakończenie, które zostawi mnie z rozdziawioną gębą
i myślą: nie, to przecież niemożliwe!
A tak ze znudzeniem odłożyłam Lek na
śmierć na półkę, z obojętnością wypisaną na twarzy drukowanymi literami.
Panie Dashner, to było naprawdę słabe. Po tak dobrych tomach poprzedzających,
zakończenie serii było kiepskie. Oj bardzo kiepskie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz