Strony

po czym poznać dobrą książkę?


Po czym poznać dobrą książkę? To ci dopiero pytanie. Mam wrażenie, że czasem takich dobrych, takich wiecie, z prawdziwego zdarzenia, to ze świecą szukać. Bo jak w gąszczu, w istnym zalewie i powodzi różnorakich powieści, historii i powieści odszukać te, które po odłożeniu będziemy z czystym sumieniem mogli nazwać tymi dobrymi? 

Najgorsze jest to, że dobrą książkę znajdziecie dopiero po lekturze tony tych słabych, przekopując się przez wysypisko śmieci, powoli dobierając się do skarbu tkwiącego gdzieś pomiędzy gruzami kiepskich historii. Nie poznacie jej na pierwszy rzut oka. Przecież to byłoby zbyt łatwe. Czasem trzeba zapracować na coś wartego uwagi. Więc przekopujcie się przez to literackie gnojowisko i dzielcie się ze światem książkami, które chwyciły Was za serce. Dajcie znać innym, że takie historie istnieją i pretendują do miana dobrej książki, może dzięki Wam ktoś znajdzie swój nowy skarb.

A po czym poznać, że właśnie przeczytana przez Ciebie powieść byłą tą dobrą? Wartą poświęconej jej uwagi? Tym długo poszukiwanym skarbem? Białym krukiem? No jak poznać to prawdziwe cudo? I od razu uprzedzam, że ta książka wcale nie musi być dobra dla całego świata czy dla Twoich znajomych. Nie musi być nawet dobra dla Twojej rodziny czy Twojego partnera. Ma być dobra dla Ciebie. Jeśli przy okazji podoba się też innym, fantastycznie, ale teraz pomyśl przede wszystkim o sobie i zastanów się, jak zdefiniujesz dobrą książkę?

Bo dla mnie dobra książka ma poniższe cechy:

- nie  daje mi o sobie zapomnieć - kojarzycie to uczucie, gdy podczas każdej możliwej codziennej czynności, podczas jazdy do szkoły czy pracy, podczas sprzątania czy gotowania, odczuwacie przemożną potrzebę poczytania danej książki? Mnie się czasem zdarza. Bywa, że lektura nie daje mi spokoju, wciąga mnie tak bardzo, że sama szukam choćby najkrótszej chwili, by poczytać przynajmniej kilka stron. Dużo myślę o jej bohaterach, o ich losach i o tym, co  się wydarzy. Ciągnie mnie do tej książki jak diabli.


- wzbudza emocje - bo na obojętności daleko się nie zajedzie. Co mi po książce, o której myślę czy wspominam innym, wzruszając ramionami. Czytam ją bez większego zaangażowania, bo jak już zaczęłam, to skończę, może jednak stanie się cud, jakiś przełom, który uratuje tej powieści zadek. Ale cuda rzadko się zdarzają w tym wypadku i zazwyczaj kończy się tak, że odkładam tom na półkę, a po miesiącu zapominam, o czym w ogóle był. Już kilkakrotnie powtarzałam, że wolę jakieś miliard razy, żeby książka była totalnie beznadziejna, żeby wyprowadzała mnie z równowagi swoją beznadziejną fabułą i wkurzającymi postaciami, niż żeby była totalnie nijaka. Bo chcę przy książce płakać, chcę wzdychać, chcę kląć, chcę wyzywać, chcę się śmiać, chcę się wzruszać, chcę odczuwać. Pozytywne emocje - tak. Negatywne emocje - tak. Brak emocji - NIE! 

- zapada w pamięć - ma mnie chwycić za serce, ma mnie sponiewierać emocjonalnie, ma na mnie wywrzeć takie wrażenie, żebym nie mogła o niej zapomnieć. Mam o niej pamiętać przez długi, długi czas.

- chcę do niej wracać - niby bez sensu czytać tę samą książkę drugi raz. Albo trzeci. A bywało tak, że czytałam dany tytuł kilkakrotnie. Z lat dziecięcych pamiętam do dziś Matyldę Dahla, później Samotność w sieci Wiśniewskiego. Mimo tego że znałam fabułę bardzo dobrze to i tak chciałam do nich wracać. I przeżywałam te emocje na nowo, z taką samą intensywnością i przyjemnością. Czasem zdarzają się bowiem takie perełki, na widok których się uśmiechasz, bo wiesz, że do nich wrócisz.

- ciągle o niej gadam - cecha odrobinę połączona ze wzbudzaniem emocji. Bo gdy dana publikacja pełna jest wrażeń, to nie mogę się powstrzymać i po prostu muszę o niej wspomnieć innym. Czy to Narzeczonemu, któremu zawracam głowę kolejnymi zachwytami (albo marudzeniem, jaka ta książka beznadziejna), czy Mamie, której zachwalam następny tytuł do przeczytania, czy też Wam, w różnoraki sposób dzieląc się emocjami. Po prostu nie mogę przestać i nawijam o niej bez ustanku, polecając innym lekturę.

Mogłabym też opowiedzieć o kilku innych cechach, ale nie chce mi się tracić czasu na banały. Bo wiadomo, że książka ma być wciągająca, pełna akcji, ma mieć ciekawych bohaterów. Przecież dobrze o tym wiem i Wy też. Mnie chodzi o moje osobiste odczucia i kryteria, które czynią daną książkę dobrą dla mnie. W nosie mam opinie krytyków literackich i ich snobistyczne wytyczne, wskazywanie mi nachalnym paluchem co jest dobre i wartościowe, a co nadaje się do śmieci i nie warte jest nawet sekundy uwagi. Mam to w nosie, bo tylko ja najlepiej wiem, czym jest dla mnie dobra książka!

A jakie są Wasze kryteria? Jak Wy poznajecie dobrą książkę? Dzielcie się tytułami, bo niedługo zastanowimy się, po czym poznać KIEPSKĄ książkę!

Lek na śmierć - James Dashner [Papierowy Księżyc, 2014]

O seriach książkowych można mówić wiele. Jedni są ich fanami (chociażby ja), inni wręcz trzymają się od nich z daleka, jak diabeł od święconej wody. Osobiście wolę widywać się z zaprzyjaźnionymi bohaterami częściej, niż tylko w jednym krótkim tomie, choć z drugiej strony wpienia mnie, gdy wydawnictwo decyduje się na przerwanie wydawania danej serii, po pierwszym tomie albo lepiej, nie wydając tomu ostatniego. Dzięki, wielkie dzięki. Miło z Waszej strony. Ale mimo tego lubię książkowe cykle. Z drugiej strony wiem też, że niektórzy nie przepadają za nimi. Najbardziej absurdalnym dla mnie powodem, który usłyszałam, to stwierdzenie, że ktoś nie lubi czytać serii, bo trzeba na nie długo czekać w bibliotece. Okej... Każda wymówka jest dobra. Według mnie największym zarzutem wobec książkowych tasiemców jest to, że często poszczególne tomy odstają od siebie poziomem. Pal licho, że drugi tom jest trochę słabszy niż ten pierwszy. Gorzej, gdy po przeczytaniu kilku części Twoje oczekiwania wzrastają, a gdy przychodzi zakończenie całej historii, wraz ze skończeniem ostatniego tomu, czujesz tylko rozczarowanie i niesmak.

Właśnie tak było z Lekiem na śmierć, który jest ostatnim tomem serii Więzień Labiryntu Jamesa Dashnera. Do przeczytania serii skusiła mnie ekranizacja, która miała premierę w zeszłym roku. Chcąc przestrzegać świętego przykazania moli książkowych: najpierw książka, potem film, zabrałam się za lekturę pierwszego tomu. I wiecie co? Byłam zachwycona. Teraz, gdy tak bardzo kręcą mnie powieści dystopijne, chłonę każdą z nich jak gąbka. Dashner podarował mi ogromną dawkę emocji, grozy i nerwów. To było coś. Kolejna część, czyli Próby ognia, zachwyciła mnie jeszcze bardziej, przecząc teorii, że drugi tom serii jest tym gorszym. Niestety, jak się okazało, to ten finałowy był tym kiepskim, który mnie rozczarował. Po dwóch poprzednich częściach, które trzymały mnie w napięciu przez całą lekturę, spodziewałam się naprawdę czegoś mocnego po Leku na śmierć, który z epickim WOW! miał mnie rzucić na kolana, gdy wreszcie okaże się, jak skończy się ta cała historia o Pożodze i Więźniach Labiryntu.

Cholera, jak bardzo się rozczarowałam. Mam wrażenie, że Dashner z każdym kolejnym słowem i rozdziałem tracił ikrę, międląc te same sceny i frazesy, żeby finalnie poczęstować nas czytelników naprawdę słabym zakończeniem. Serio? Wielka epidemia choroby, która wyniszcza świat skończyła się tak żałośnie źle? Jeśli wiedziałabym, że autor takim zakończeniem postanowił zostawić sobie otwartą furtkę do kontynuowania tej serii, to jakoś bym zagryzła zęby, przełknęła gorycz porażki i cierpliwie czekała na kolejny tom. Ale tak? Jestem rozczarowana. Bardzo rozczarowana. Naprawdę liczyłam na większe emocje, zakończenie, które zostawi mnie z rozdziawioną gębą i myślą: nie, to przecież niemożliwe! A tak ze znudzeniem odłożyłam Lek na śmierć na półkę, z obojętnością wypisaną na twarzy drukowanymi literami. Panie Dashner, to było naprawdę słabe. Po tak dobrych tomach poprzedzających, zakończenie serii było kiepskie. Oj bardzo kiepskie.

bolączki rękodzielnika

Życie rękodzielnika to nie jest bułka z masłem. A przynajmniej nie zawsze. Widząc piękne projekty, czasem zapominamy o tym, że za każdym z nich stoi ogrom włożonego czasu i pracy. I bólu. Kłucie w łopatce, ból kręgosłupa, szczypiące oczy, jeden palec pozacinany od papieru, drugi z odciskiem od trzymania przyborów. Mój obcy na środkowym palcu prawej ręki zaczyna się rozrastać ostatnimi czasy. Taki koślawy znak szczególny. Jestem naznaczona rękodziełem w bardzo dosłowny sposób. 


Czasem czuję się jak matka, która w bólach i mękach próbuje wydać na świat swoje kreatywne dziecko, twór intensywnego myślenia, cięcia, składania klejenia. Ile razy przyszło mi siedzieć na podłodze zawalonej papierami, tekturkami, przyborami, ścinkami, czując, że kłucie w łopatce zaczyna narastać niezależnie od przybranej pozycji i że niewiele czasu zostało mi do momentu, kiedy zabraknie mi sił, by zdusić w sobie ból. Ale zawsze wytrzymywałam, a nagrodą za cały ten wysiłek stawał się widok ukończonej pracy, która wywołuje na twarzy uśmiech i satysfakcję. Bieganie po mieszkaniu wołając: Arek patrz, patrz jak fajnie mi wyszło, no patrz! jest bezcenne. Słowa uznania dają siłę, by działać dalej. By zagryźć zęby, otrzeć łzy i tworzyć kolejny projekt, który ucieszy nie tylko mnie, ale również obdarowaną osobę. Bo uczucie jakie towarzyszy mi, gdy Babcia przytula mnie oglądając otrzymaną właśnię ręcznie zrobioną kartkę z okazji urodzin, lekko poklepując mnie po plecach, mówiąc: chyba masz to po mnie, jest cudowne. Albo gdy Mama wzrusza się przeglądając album ze zdjęciami z wakacji, na które tak długo czekała, a który postanowiłam jej podarować na święta. To wszystko jest tak inspirujące i napędzające do działania, że warto przetrzymać wszelkie niedogodności i ból. 

Gorzej, gdy po skończeniu projektu nie jestem w stanie wykrzesać z siebie ekscytacji, czy nawet odrobiny radości. Gdy zamiast uśmiechu satysfakcji na mej twarzy pojawia się grymas niezadowolenia, a ręce z prędkością światła zabierają się do tego, żeby zgnieść to wszystko w jedną wielką kulę, żeby moment później długie godziny pracy rozedrzeć na drobne strzępy. Całe to dzieło zrodzone w mękach trafia szlag. Zaczynam wszystko od nowa.

I nie myślcie, że się skarżę. Ani trochę. Kocham to, co robię. Ale zdałam sobie sprawę, że za każdym projektem zawsze stoi ciężka praca, że wszystko ma dwie strony medalu. Captain Obvious, huh? :) Satysfakcja i radość, wielka przyjemność, ale też ciężka praca. I bolące plecy :)

W śnieżną noc - Johnson, Green, Myracle [Bukowy Las, 2014]

Chyba odrobinę spóźniłam się z recenzją tego tytułu. Bo wiecie, to ponoć świąteczne opowiadania o miłości, a w tytule jak byk, że chodzi o śnieżną noc. Z drugiej strony, zbliżają się przecież kolejne święta, a nigdy nie wiadomo, czy do tego czasu jeszcze nie przyjdzie nam zmierzyć się z zaspami śniegu, patrząc na to, co ostatnio wyczynia sobie pani pogoda. Miejmy nadzieję, że nie. Ok, poświęcę się i powiem, że to jednak moja wina i po prostu się spóźniłam. Ponoć gwiazdy tak mają. No to jestem. I chcę Wam ciut opowiedzieć o tej publikacji, którą przeczytałam już jakiś czas temu. Ktoś chętny?

Wiecie, nie przepadam za zbiorami opowiadań. Krótka forma do mnie nie przemawia w takim samym stopniu, jak normalne książki. Wolę się zagłębić w danej historii na dłużej, wolę się zaangażować emocjonalnie w fabułę, bo takie krótkie numerki nie są dla mnie. Niemniej jednak ciężko nazwać W śnieżną noc zbiorem opowiadań, gdyż znajdziemy tam tylko trzy teksty, wszystkie ze sobą połączone wspólnymi bohaterami. Więc to trochę tak, jakby podzielić książkę na trzy części, każdą pozwalając napisać komuś innemu. No i tak, nie lubię opowiadań, ale lubię Greena, więc dałam tej książce szansę. Poza tym, fajnie wygląda u mnie na półce, pośród reszty tomów wspomnianego autora. Bo ze mnie taki estetyczny freak i nie znoszę, jak mi poszczególne części serii nie pasują do siebie wizualnie i odstają takie dziwolągi i mnie straszą. Niby to nie seria, ale jednak. Ma wyglądać!

I jak wypadł ten łączony twór Maureen Johnson, Johna Greena i Lauren Myracle? Raczej przeciętnie, niestety. Owszem, czyta się tę książkę przyjemnie, lekko. Brakuje tylko kubka ciepłego kakao w dłoni, kocyka i strzelania ognia w kominku, żeby całkowicie się przy niej rozpłynąć (chyba jednak dobrze czytać ją zimą, daje większy efekt emocjonalny). Bardzo podobało mi się to, że poszczególne opowiadania łączą się ze sobą wspólnymi bohaterami, choć mimo wszystko każde z nich było poświęcone innej parze (albo trójkątowi). To wciąż pozwalało zachować spójność fabuły, jednakże nie całkowicie. Osobiście bardzo żałowałam, że niektóre historie już się kończyły, gdy tak naprawdę dopiero się zaczęły. Niedosyt. Jeden wielki niedosyt. Chyba wolałabym przeczytać trzy osobne, pełnowymiarowe książki o bohaterach wykreowanych przez każdego z autorów, niż takie wydarte skrawki upchnięte w opowiadania. Bo kto lubi, gdy przerywa mu się w najlepszym momencie. No kto? Nikt!

Pytanie co zrobić z taką publikacją, której wiele brakuje, która rodzi wiele wątpliwości, a jednocześnie sprawia, że czujecie w serduchu ciepło, bo jednak roztkliwiają Was takie miłostki nastolatków, pierwsze pocałunki i nieśmiały dotyk. Mnie to rusza, choćbym nie wiem jak bardzo chciała udawać twardą i bez serca. Niestety, wciąż mam słabość do takich ckliwych, romantycznych historyjek. Bo trochę przypominają mi moją młodość i pierwszy związek, dziewczęcą naiwność i ciepłe emocje. Miło sobie to czasem przypomnieć (choć na ogół wolę jednak nie pamiętać) za sprawą takich emanujących pozytywnymi emocjami książek. A kichać to, że nie lubię opowiadań, przecież dobrze mi się W śnieżną noc czytało, a co! Pewnie ze względu na swoją przeciętność nie będę o niej pamiętać za jakiś czas, ale przynajmniej przez chwilę dostarczyła mi dobrych wrażeń przy lekturze :)