Pewnie zauważyliście, że w ostatnim
czasie sporo u mnie Cecelii Ahern. Najpierw Sto imion, później Zakochać się,
wszystko tej samej autorki. Do kolekcji brakuje jeszcze tylko kultowej powieści
PS. Kocham cię, której wciąż jeszcze
nie przeczytałam. Wstyd i hańba! Polubiłam się z panią Ahern i jej lekką
twórczością przepełnioną ciepłem. Jak dotąd się nie zawiodłam, bo zawsze
otrzymywałam to, czego oczekiwałam - moment na oderwanie myśli, relaks,
wewnętrzny spokój. Słysząc o kolejnej powieści Cecelii Ahern, nie mogło być
inaczej niż z tytułami poprzednimi, musiałam ją przeczytać. Szczególnie, że
zewsząd bombardowana byłam informacjami o ekranizacji najnowszego tytułu Love, Rosie. Zachęcający zwiastun stał
się dla mnie dodatkową motywacją, by szybko sięgnąć po książkę, na której
została oparta ekranizacja.
Love,
Rosie to przede
wszystkim historia prawdziwej przyjaźni między tytułową Rosie a Alexem. Oboje
znali się od najmłodszych lat, wspólnie przeżyli najbardziej szalone przygody
swoich nastoletnich dni, aż pewnego dnia przyszedł moment, kiedy musieli się
rozstać. Rosie została w Dublinie, a Alex wyprowadził się z rodzicami do
Ameryki. Wtedy właśnie nastąpił przełom, który całkowicie odmienił ich
przyszłość. Bo gdyby Alex wrócił do Rosie i pojawił się na jej balu absolwentów
wszystko ułożyłoby się zupełnie inaczej. Czy lepiej? Kto wie. Każde z nich z
pewnością coś by zyskało, a coś straciło. Pytanie tylko, czy przetrwałaby ich
głęboka przyjaźń? A może narodziłoby się całkowicie inne uczucie?
Wiecie co, jestem trochę w kropce, bo dałam się omotać i
oczarować pięknemu zwiastunowi filmu, który obiecywał mi łzy wzruszenia i
zaparty dech w piersi. Natomiast książka zostawiła mnie z przegadanym
rozczarowaniem na ponad pięćset stron. Owszem, jest coś wyjątkowego w tej
powieści, ukryty przekaz, do którego warto dotrzeć i który warto zrozumieć,
dopasowując do swojego własnego życia, ale wciąż mam wrażenie, że mogło to
potrwać znacznie krócej, że pobocznych scen i wątków mogło być mniej, bo nie
wniosły żadnej szczególnej wartości do wątku Rosie i Alexa. Chociażby te
wszystkie kartki urodzinowe czy notki z gratulacjami, które pojawiały się co
jakiś czas. Dopiero na końcu dowiadujemy się skąd taka forma, ale moim skromnym
zdaniem było to zbędne i nie wnosiło niczego konkretnego do treści i wątku
głównych bohaterów. Właśnie, skoro już o formie tekstu mowa, to tu również
wtrącę swoje trzy grosze, bo jestem zawiedziona. Owszem, jest oryginalnie i
inaczej niż zawsze, ale jest strasznie niewygodnie! Z początku myślałam, że to
tylko tak na chwilę, bo przecież Alex i Rosie są młodzi, dlatego ciągle
wymieniają ze sobą maile i to jest powód, dla którego treść nie leci jednolitym
tekstem tylko ma formę maili właśnie. Niestety, tak jest przez cały czas.
Maile, notki, kartki, smsy. Poczułam się jak wtedy, gdy czytałam Pięćdziesiąt twarzy Greya i widziałam wymianę
wiadomości pomiędzy głównymi bohaterami, gdzie na domiar złego każdy mail miał
inny tytuł (kto normalny zmienia tytuł wiadomości przy każdej odpowiedzi?). Było
źle. Z czasem oczywiście się przyzwyczaiłam, ale było to bardziej ze smutnej
konieczności niż z faktu, że przestałam to zauważać. Strasznie niewygodne w
czytaniu, bo momentami człowiek gubi się, kto do kogo i o czym pisze. Formie
tej powieści mówię stanowcze nie!
Owszem, jestem rozczarowana tą powieścią.
Może nie całkowicie, bo tak jak wspomniałam wcześniej, książka ma coś w sobie,
tę magię Ahern, którą zawsze znajdzie się w jej powieściach. Niemniej jednak
magia ta była głęboko ukryta pod przegadanymi mailami i zapisami z czatu
bohaterów, których mogłoby tam w ogóle nie być. Do ostatniej strony czekałam aż
wreszcie nastąpi przełom, który powali mnie na kolana. Wiecie, ten moment,
kiedy wzruszająca historia wreszcie będzie miała swój finał, a ja zaleję się
rzewnymi łzami. Nic z tego. Skończyło się bardzo przeciętnie. Z happy endem,
ale przeciętnie. Bo czy oni nie mogli jakoś wcześniej, tylko rzucali sobie sami
kłody pod nogi przez całe życie? Ech. Tak czy inaczej, krótko podsumowując, nie
jest to najgorsza książka w mojej czytelniczej karierze, choć z tych autorstwa
Ahern najsłabsza, mimo wszystko.
Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Akurat
Film. Zobacz film. Jest jeszcze lepszy niż książka! O wiele lepszy! Była trzy razy i trzy razy ryczałam jak bóbr!
OdpowiedzUsuńToś mi teraz namąciła w głowie tym komentarzem :D Choć gdzieś tam w głębi miałam takie ciche przekonanie, że to film własnie bardziej mnie ruszy niż książka. W gruncie rzeczy chyba zawsze bardziej mam z filmem, chociażby z "Jeden dzień" czy "Gwiazd naszych wina", na którym wyłam nawet w kinie O.o
UsuńJa się nie spodziewałam, że Love, Rosie tak mnie poruszy. Bo historia może i rzeczywiście średnia. Ale tam się tyle dzieje. Bo w książce wiesz tylko np. "wczoraj byłam na ślubie". Ale to co się na tym ślubie dzieje w tym filmie!! Boże!! Ja na filmach płaczę tylko, jak psy giną...
UsuńTutaj taka moja relacja z filmu, jakbyś chciała zobaczyć. Jest w wersji pisanej i video http://secret-books.blogspot.com/2014/11/przedpremierowo-love-rosie.html
Mnie jakoś do tej książki nie ciągnie. Film może obejrzę:)
OdpowiedzUsuńA ja ja z checia przeczytam:) Zeby sie przekonac na wlasne oczy. Gdzies tam mi jest niesamowicie bliska kazda ksiazka ktorej fabula dzieje sie w Dublinie. Mieszkalam tam 4 lata i z sentymentu czytam wszystko jak leci:)
OdpowiedzUsuńSzkoda, że jesteś rozczarowana - też widziałam zwiastuny i miałam chęć obejrzeć film lub przeczytać książkę. Teraz jeszcze się wstrzymam, mam inne tytuły Ahern pod ręką. ;)
OdpowiedzUsuńhttps://booklovinbypas.wordpress.com/
Bardzo chcę przeczytać tę książkę. I to właśnie przez fakt, że jest spisana samymi mailami i zapisami z czatu. Ciągnie mnie do niej, tym bardziej, że z twórczością pani Ahern, wstyd się przyznać, jeszcze się nie zapoznałam. Na szczęście filmu też do tej pory nie obejrzałam. Z doświadczenia wiem, że lepiej czyta się najpierw książkę (bo nie znam zakończenia). Chociaż tutaj i tak nie spodziewałabym się (tak jak piszesz) niczego poza happy endem.
OdpowiedzUsuńJeżeli ktoś byłby zainteresowany tym co zaczynam skrobać u siebie to zapraszam: kulturaczytania.blogspot.com/
Kiedy zobaczyłam zwiastun filmu, zaniemówiłam. Stwierdziłam, że muszę koniecznie przeczytać tę książkę. Jednak kiedy sprawdziłam ją na lubimyczytać.pl i zorientowałam się, że zmieniono tytuł na bardziej "chwytliwy", zawiało mi grafomanią i kiepskim romansidłem. Niestety. Ale film oglądnę :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie i zapraszam do siebie -> http://pod-lupa-optymistki.blogspot.com/
Do kiepskiego romansidła i grafomanii bardzo jej daleko, więc nie warto jej tak skreślać od razu ;)
UsuńA ja tę historię pokochałam, ale tylko w wersji książkowej. Film nie do końca do mnie niestety trafił - był przyjemny, aktorzy byli uroczy w swoich rolach, ale o ile w książce czułam jakąś głębię, o tyle w filmie niekoniecznie.
OdpowiedzUsuńWidzę, że zdania są podzielone ) Nie zostaje mi nic innego, jak samej się przekonać, co bardziej do mnie przemawia ;)
UsuńMam ją w planach, opinie różne, wrazenia porównam po lekturze :)
OdpowiedzUsuńNiedługo zaczynam ,,Sto imion" tej autorki. Po tą też sięgnę :)
OdpowiedzUsuńIle osób, tyle opinii. W sumie pierwszy raz spotkałam się z negatywną recenzją. Sama mam zamiar przeczytać, zobaczymy czy mi się spodoba :)
OdpowiedzUsuńKsiążkę mam w planach. Niedawno byłam na "Love, Rosie" w kinie i bardzo, bardzo, bardzo spodobał mi się ten film. Aktorzy zachwycający (swoją drogą, jedni z moich ulubionych), mnóstwo śmiechu, ale i momenty melancholijne. Polecam, może spodoba Ci się bardziej niż książka? :)
OdpowiedzUsuńMam film w planach, więc z pewnością, prędzej czy później, obejrzę i porównam z wrażeniami po wersji książkowej :)
UsuńJuż jest na moim stosiku. Niedługo chcę przeczytać :) Mam nadzieję, że jednak spodoba mi się trochę bardziej niż Tobie ;))
OdpowiedzUsuńŁo jejku,a to mnie zaskoczyłaś! No ale może coś w tym jest, że książka jest po prostu zbyt obszerna na taka historię? Mimo wszystko jeśli będzie okazja, to rzucę okiem na ten tytuł, natomiast filmu nie mam w planach, bo bardzo nie lubię tej aktorki z obrzydliwymi brwiami, którą obsadzili w głównej roli. Fuj..
OdpowiedzUsuńTeż swego czasu nie mogłam jej strawić, przez brwi właśnie, które zawsze mnie rozpraszały, ale od czasów Darów Anioła nie mam z nią już żadnych problemów :D
UsuńA ja właśnie z powieści Ahern czytałam TYLKO "P.S.Kocham Cię" i baardzo mi się spodobała. Dlatego mam w planach pozostałe książki tej autorki, tę również, choć obawiam się tej formy, bo coś czuję, że będzie mnie irytować...
OdpowiedzUsuńMnie irytowała niestety do samego końca :(
UsuńJak tylko usłyszałam o tej książce to tak jak Ty od razu pomyślałam, że muszę ją przeczytać. Powieść mam, ale zwlekam z lekturą przez niezbyt pochlebne recenzje. Każdy pisarz ma w swojej karierze jakąś słabszą lekturę i u Ahern to jest chyba to.
OdpowiedzUsuńKsiążka dotarła do mnie wczoraj. O tym, że składa się z samych wiadomości, wiedziałam już wcześniej. Zobaczymy, jak ja na nią zareaguję ;)
OdpowiedzUsuńMoje znajome bardzo pozytywnie wypowiadały się na temat tej książki. Ogółem twórczość pani Ahern jest w moim otoczeniu ceniona. Osobiście nie miałam okazji się jeszcze z nią skonfrontować, ale mam zamiar to zrobić w jak najbliższym czasie. "Love, Rosie" kusi mnie niemiłosiernie, jednak po Twojej recenzji zdecydowałam, że zacznę od innej pozycji tej autorki. Nie chcę się zniechęcić, a coś czuję, że forma wiadomości może nie trafić w mój gust. Mimo to jestem bardzo ciekawa losów Rosie i Alexa :)
OdpowiedzUsuń