Strony

jestem sentymentalną dupą

Ostatnio zdałam sobie sprawę z tego, że jestem sentymentalną dupą. Swoja drogą, nie pierwszy już raz. Zazwyczaj moment olśnienia przychodzi, gdy zabieram się za sprzątanie. Wielki zamysł, że oto dokonam niemożliwego. W imię minimalizmu, do którego chcę dążyć, wywalę wszystko to, co mi niepotrzebne, co tylko zagraca mieszkanie, bo po co to trzymać. Jasne. Powodzenia dziewczyno!

źrodło
Na pierwszy ogień idą ciuchy. Wywalam wszystkie szmaty z szafy na podłogę dużego pokoju i przekopuję się przez nabrzmiałą stertę wszystkiego i niczego. Dowód na to, że kupuję kompulsywnie, często bez zastanowienia, tylko po to, by poprawić sobie humor albo, bo promocja, przecież żal nie brać, a kolejne legginsy zawsze się przydadzą. A tak naprawdę wcale nie potrzebuję kolejnej, dziesiątej czy piętnastej z kolei koszulki. A może jednak? Nie, na pewno nie. Więc wzdychając pod nosem, przekopuję się dalej, układam w zgrabne stosiki. To, czego nie noszę od dawna, przymierzam dla pewności i dopiero wtedy odkładam na osobny stos. A może lepiej zostawić? Tak na wszelki wypadek? Na wakacje na działce? Do noszenia po domu? E, przyda się, zostawię. Hola, hola! Nie tędy droga moja panno! Wyrzucamy! I ciuch ląduje na osobny stos. Czasem mam taki dzień, kiedy jestem zła na siebie i na wszystko dookoła i wtedy wyrzucam bez zastanowienia. Wtedy jest łatwiej. Gorzej, gdy do głosu dochodzi sentymentalna dupa i zaczyna truć mi do ucha, że lepiej coś zostawić, że może się przydać, a przecież szkoda wyrzucać. Co z tego, że oddam te ciuchy Mamie, czy wrzucę do kontenera dla potrzebujących, nieważne, ona dalej jojczy mi do ucha nie wyrzucaj, zostaw!

Następne wyzwanie przyszło jakiś czas temu - przejrzeć książki i sprzedać te, których na pewno nie chcę trzymać. Do których nie wrócę. Które tylko kurzą się na półkach. A jak nie sprzedać, to oddać do biblioteki. Przecież Pani Bibliotekarka zawsze tak bardzo się cieszy, gdy targam ze sobą torbę niemal nowiusieńkich książek w ramach darów losu. Ale sentymentalnej dupy jak zwykle to nie przekonuje. Bo co jak ktoś będzie chciał akurat tę pożyczyć? A może jednak do niej wrócisz? Sprzedawać za 1/3 się nie opłaca, a przecież sama do biblioteki nosić nie będziesz, bo bolą Cię plecy. Nie noś! Zostaw! Przyda się, za sto lat, zobaczysz! Mogłabym pozbyć się większej ilości tytułów. Mogłabym odgruzować swoje mieszkanie, samą siebie z nadmiaru. Mogłabym. Ale...

Ale sentymentalna dupa spogląda mi przez ramię, zawsze kiedy próbuję zebrać się na porządki. Natarczywie łapie mnie za rękę przy każdym znalezionym papierku, zasuszonym kwiatku czy bilecie. Marudzi, żeby zostawić, bo to czy tamto. Ona zawsze znajdzie powód. Nieważne jak błahy i bez sensu. Znajdzie go. A potem szyderczo zaśmieje mi się w twarz, bo wie, że jest mną, a ja jestem nią, sentymentalną dupą.

Ej, Ty! Znasz swoją wartość? O tym, jaka byłam głupia i Ty prawdopodobnie też.

źródło
Pewnie zastanawiasz się, skąd ten dziwny tytuł posta. Dziwny, nie dziwny, ale pytanie nadal aktualne - znasz swoją wartość? Wiesz, jakie znaczenie masz Ty i Twoja praca? A może wydaje Ci się, że wiesz? Gdy przychodzi moment wyceny, dajesz się podpuścić, pozwalasz umniejszyć swoje zasługi, swoją pracę, siebie? Przestajesz być pewien swojej siły i z minuty na minuty kurczysz się, pozwalają się zdeptać, potulnie robiąc to, czego od Ciebie wymagają? I co, dalej jesteś pewien swego? Dalej wydaje Ci się, że znasz swoją wartość? Dalej wydaje Ci się, że cokolwiek wiesz?

Może trochę Cię prowokuję, ale uwierz mi, że ja też często dawałam się tak podpuścić. Wiara w samą siebie malała z każdą chwilą, ustępując miejsca durnym komentarzom, cichym chichotom, przeświadczeniu, że nie potrafię. A prawda jest zupełnie inna. Potrafię. I całkiem nieźle mi to wychodzi. Ba, wychodzi mi to zajebiście! I Ty też w to uwierz.

(tu wdycham z irytacją, bo przecież nie w tym kierunku miało to wszystko pójść. nie miałam brzmieć jak coach nawołujący do zebranych, by zmienili swoje życie..)

Do takich wniosków jak wyżej zaczęłam dochodzić po lekturze jednej z książek Tomka Tomczyka, znanego również jako Kominek lub ostatnimi czasy Jason Hunt, Blog. Pisz. Kreuj. ZarabiajI nie były to jedyne wnioski, które wyciągnęłam już w trakcie czytania. Przede wszystkim uderzyło mnie to, jak głupia byłam. Jak zachłysnęłam się blogowym światem recenzentów książkowych, jak dałam się omotać, wyssać do reszty, żeby potem zostać wyplutą bez najmniejszej siły i ochoty do pisania. Byłam głupia, że dałam się tak wrobić i wykorzystać, ale to wszystko na moje własne życzenie, więc jedyną osobą, do której mogę mieć pretensje, jestem ja sama. 

Kamykowa Czytelnia powstała dla przyjemności. Od zawsze miałam potrzebę pisania (dlatego co chwilę tworzyłam jakieś nowe blogi, żeby potem je zamknąć w przypływie nieuzasadnionego szału), uwielbiałam czytać, miałam też już wtedy epizody z pisaniem recenzji. Potrzeba mi było jednak własnego miejsca, na którym mogłabym pisać nie tylko stricte o literaturze. Wtedy zachłysnęłam się współpracą z wydawnictwami i przepadłam. Z początku było fajnie, tyle nowych książek, ktoś mnie czyta, ktoś w ogóle chce ze mną współpracować. WOW. Byłam głupia (powtórzę to jeszcze nie raz). Minęły już ponad 3 lata, od kiedy piszę i bloguję pod Kamykową Czytelnią. Czuję, że mam dosyć. Że się wypaliłam. Że już nie chcę. A przecież nie o to chodziło. Miała być przyjemność, skończyło się na ponurym obowiązku i presji. Tobie też pewnie zdarzają się momenty, kiedy odkładasz książkę z własnej półki, którą bardzo chcesz przeczytać, bo gonią Cię terminy, bo współprace. Za co? Za darmową książkę. Bitch please. Naprawdę za (średnio) 30zł chcesz odbierać sobie przyjemność, jaką daje Ci czytanie, bo gonią Cię terminy, bo musisz podpiąć recenzję pod inne portale, jeszcze na tym tracąc? 

Niepisane zasady mają to do siebie, że są niepisane i kiedy ktoś wymaga od ciebie czegokolwiek, wtedy przyjemność zamienia się w pracę. A za pracę co się robi? Płaci.

Tomek Tomczyk - Blog. Pisz. Kreuj. Zarabiaj [s. 334]

Hej, nie chcę być tutaj hipokrytką. Przecież dobrze wiesz, że ja też to robiłam, nadal robię i pewnie robić w jakimś stopniu będę. Ale przyszedł czas na to, przynajmniej w moim przypadku, by przemyśleć swoje priorytety, swoje idee i wartości. Bo mnie osobiście nie chodziło o to, by tyrać i robić coś z konieczności, a właśnie teraz często tak jest. Postanowiłam przestać. Ograniczyć współprace tylko do tych, które naprawdę chcę utrzymać. Mimo że darmowe egzemplarze pozwoliły mi poznać wiele tytułów i autorów, po których nigdy bym nie sięgnęła, gdyby nie współpraca, to i tak chcę się ograniczyć. Wiesz, ile mam na półkach pozycji, których nie tknęłam? Czas najwyższy to zmienić. Pisać o czym chcę i kiedy chcę. Koniec z wymuszonymi postami o książkach, które nie urwały mi dupy albo którymi nie rzuciłam o ścianę. Nie będę na sobie niczego wymuszać, bo z jakiej racji? Nie o to mi w tym moim pisaniu chodziło. Jeśli przestałam mieć z tego przyjemność i traktuję bloga jak pracę, nie otrzymując za to wynagrodzenia? Dlatego rezygnuję :) A Ty rób jak chcesz. Tylko zastanów się, czy za rok, dwa albo trzy nie obudzisz się z ręką w nocniku, jak ja.

Chcę wreszcie uwierzyć w to, że to, co robię ma wartość. Że Kamykowa Czytelnia nie jest jakiś słupem reklamowym, a ja tanią siłą roboczą i blogerką, co daje się wykorzystać za rzekomą zapłatę w postaci książki. Kiedyś mi to odpowiadało. Byłam głupia, popełniałam błędy i pewnie jeszcze nie raz je popełnię. Ale dostałam nauczkę i mam zamiar wyciągnąć z tego wnioski na przyszłość. Może kiedyś dawałam się robić w konia, ale skończyło się rumakowanie. To samo tyczy się mojego drugiego bloga i mojej drugiej pasji, jaką jest cardmaking, scrapbooking i inne kreatywne czarodziejstwa. Narzeczony uparcie tłumaczy mi, że przecież zrobienie takiej jednej kartki zajmuje sporo czasu, że materiały też kosztują i jeśli ktoś twierdzi, że to za drogo, to niech idzie kupić sobie kartkę w kiosku za 3zł. I ma rację. Ma świętą rację. Czas wbić sobie to do łba.

Jeśli firma pisze, że masz zbyt wysokie ceny, grzecznie zasugeruj im, aby w wolnej chwili wybrali się do salony Ferrari i powiedzieli dealerom: "Wasze samochody są za drogie".

Tomek Tomczyk - Blog. Pisz. Kreuj. Zarabiaj [s. 340]

I to wszystko przez Kominka i jego książkę, której pierwsza połowa wpędziła mnie w takiego doła, że nie miałam na nic ochoty. Czułam się beznadziejne i żenująco. Ale potem przyszedł solidny kopniak w dupę, którego było mi trzeba. Wydaje Ci się, że to zwykły, nudny poradnik wymądrzającego się Kominka? I tu się mylisz. Bo Tomek może i się wymądrza, może i jest arogancki, ale ma w tym sporo racji i potrafi przekazać swoją wiedzę i doświadczenie z dosadnością. Żałuję, że nie przeczytałam tej książki wcześniej (a leżała już u mnie chyba z rok, niestety, nigdy nie miałam na nią czasu, zgadnij czemu?), bo wtedy dostałabym tego kopniaka wcześniej i zareagowałabym prędzej. A tak, dostałam solidną nauczkę, gdy stałam już na krawędzi, z myślą o porzuceniu bloga. Dziękuję Ci Tomku za olśnienie i za wyczucie czasu. Lepiej późno niż wcale!

A Ty, przeczytaj albo i nie przeczytaj poradnik Kominka, Twój interes. Przede wszystkim przystań na chwilę i zastanów się, czy to, co robisz, sprawia Ci przyjemność? Czy jesteś zadowolony z wszystkiego, co robisz? Czujesz się spełniony i szczęśliwy? Jeśli choć na jedno z tych pytań padła odpowiedź przecząca, zmień coś. Natychmiast! I uwierz, że potrafisz i że jesteś wartościowym blogerem/autorem/twórcą/osobą (niepotrzebne skreślić). 



Chłopcy 3. Zguba - Jakub Ćwiek [Sine Qua Non, 2014]

Znowu czuję, jakby ktoś zrobił mnie w konia. Najlepsza część bestsellerowego cyklu! No chyba sobie kpicie. Najlepszy to był pierwszy tom, kiedy przyszło mi zmierzyć się z abstrakcyjną i nieco absurdalną wizją bajkowego Dzwoneczka w roli herszta gangu motocyklowego, kiedy cały pomysł był świeży i pełen zawadiackiej energii. A teraz? Swąd palonej gumy, smród przepitych oddechów i cycki. Dużo cycków. Do tego jeszcze trochę przekleństw i jazda, BANGARANG wykrzyczane bez entuzjazmu. Za nic w świecie nie oceniłabym trzeciej części serii o Zagubionych Chłopcach jako tej najlepszej, o nie.

Pierwsze, co ciśnie mi się na usta po przeczytaniu tej książki to: przerost formy nad treścią. Gdyby można było odsiać wszystkie sceny, gdy ktoś kogoś posuwał, wycinając przy tym wszystkie wulgaryzmy, zostałoby niewiele. Owszem, może było więcej Piotrusia Pana niż wcześniej, ale biorąc pod uwagę to, jak zakończył się poprzedni tom, spodziewałabym się czegoś zupełnie lepszego od masowych orgii, nabrzmiałych penisów, sterczących cycków, hektolitrów alkoholu i bezsensownych wiązanek non stop wtrącanych przez bohaterów (pewnie znajdą się tacy, co zapytają, co może być lepszego od masowych orgii i alkoholu - przypomnę to nie film porno, tyko powieść!). Dobra, nie jestem święta, sama klnę jak szewc, ale nie po to czytam książki. Mam się przy nich odchamić, a nie zupełnie odwrotnie, bawić się w żula spod budki. Domyślam się, że tak może wyglądać prawdziwe życie true motocyklistów z wielkimi dziarami na łapach opiętych skórą, ale szczerze, to nie mam ochoty o tym czytać w tak obcesowy, obsceniczny i obrzydliwy sposób. Mogę wyjść do knajpy i będę miała to samo. Ale nie wychodzę, bo nie chcę tego widzieć czy słuchać. Czytać też nie chcę. Autorze, co zrobiłeś z fantastyczną historią o Zagubionych Chłopcach? Gdzie podział się ten cięty, sarkastyczny dowcip, który na początku przyprawiał mnie o ból brzucha? Gdzie te postaci, do których zapałałam taką ogromną sympatią w poprzednich tomach? No gdzie?!

O co się tak rzucam? Sami zobaczcie:

­­- Chuj by ich, jebańców. W każdej jebanej reklamie nakurwiają szczęśliwymi zjebami oglądającymi w komórkach telekurwawizję, a gdy przyjdzie co do czego, to jeden wielki, kurwa, chuj!

Brawo! Brawo! To się nazywa literatura na wysokim poziomie. Dawno nie czułam takiego niesmaku po przeczytaniu książki, oj dawno.

I tu znów wracają moje refleksje co do stanu polskiej literatury, do której wciąż nie mogę się przekonać, może dlatego, że trafiam na takie kwiatki właśnie. Otóż nie mogę pozbyć się wrażenia, że Polacy albo piszą tak niesamowicie smutno, dennie i melancholijnie, że nic tylko podciąć sobie żyły, albo zasypują nas wulgaryzmami, bo przecież inaczej emocji nie da się wyrazić, prawda? Jasne, nie mam nic przeciwko sporadycznym przekleństwom, które naprawdę podkreślają wagę wypowiedzianych słów, ale nie bezsensowne wiązanki jak wyżej, które nie wnoszą kompletnie niczego do treści, prócz obrzydliwego prostactwa.

Dobra, dosyć. Nie chce mi się już pisać o tym, jak bardzo rozczarowała mnie ta niby najlepsza część cyklu. Naprawdę spodziewałam się jakiejś konkretnej akcji, prawdziwego szału po trzymającym w napięciu zakończeniu drugiej części (która i tak swoją droga była słabsza od części pierwszej, ale liczyłam na to, że to tylko chwilowy, lekki spadek formy). Jasne, zamysł był naprawdę ciekawy, tylko czemu to nie on grał pierwsze skrzypce w fabule? Czemu dał się wygonić do kąta prostackim odzywkom i cyckom? I co tam nagle robiła horda zombie? Nikt już później do tego incydentu nie nawiązał, nie wiadomo skąd w ogóle wziął się taki pomysł od czapy, no po prostu szał. Istny szał. Gdzie są moi Chłopcy?! Naprawdę, jestem zawiedziona. Jak bardzo lubiłam tę historię i jej bohaterów, tak szybko cała ta sympatia prysła i z ręką na sercu mówię: to nie moja bajka.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Sine Qua Non 

w poszukiwaniu zaginionego kamyka

Dziś recenzji nie będzie. A może już nigdy żadna nie pojawi się na tym blogu? Czy ktoś w ogóle by to zauważył? Czy komuś brakowałoby tego miejsca? Czuję, że zaczynam się wypalać. Że zgubiłam się gdzieś pomiędzy tymi wszystkimi postami, które dotąd napisałam. Że zatraciłam siebie w codziennym biegu. Swoją pasję, swój styl. Siebie. Mam wrażenie, że gdzieś pomiędzy szarą rzeczywistością, pracą, domem, obowiązkami, zapomniałam o tym, co było dla mnie najważniejsze, gdy zaczynałam tego bloga. O tym, jak chciałam pisać. Żeby to było takie moje. Nieposkładane, chaotyczne, odrobinę sarkastyczne. Skończyło się na tym, że zaczęłam klepać schematyczne recenzje, jakbym oddawała zadanie domowe z języka polskiego. Gdzie podziała się ta iskra, gdzie podział się ten polot? Gdzie podziałam się ja? Czemu zgubiłam to wszystko na rzecz pisania jak wszyscy? Przecież nigdy nie chciałam być jak wszyscy. Wciąż nie chcę. Choć w dzisiejszych czasach nie jest to takie łatwe, wciąż chcę być inna, chcę mieć coś swojego.

źródło
Zgubiłam się i szukam siebie. Szukam zaginionego Kamyka, który powoli, ciurkiem, uciekał ze mnie każdego dnia, żeby się wymknąć i poszukać lepszego miejsca. Mam nadzieję, że wkrótce wróci. Bo jestem przekonana, czego nie chcę. Nie chcę być taka, jak wszyscy. Nie chcę powielać schematów. Nie chcę pisać tego, co wszyscy. Nie chcę klepać banałów. 
To, czego chcę, wciąż jeszcze krystalizuje się w moich myślach. Jedyne, co wiem na pewno, to to, że chcę odzyskać siebie. I want my mojo back! Mylić się jest rzeczą ludzką. Ja pomyliłam się myśląc, że odniosę sukces na szkolnych recenzjach wyklepywanych z nieokreślonego przymusu. Zachłysnęłam się tym światem, wzięłam na siebie zbyt wiele. Do czasu się to sprawdzało, aż nadszedł ten moment, kiedy trzeba powiedzieć sobie stop i zacząć od nowa. Czas porzucić ilość i skupić się na jakości. Pewnie początkowo nie będzie łatwo, bo częściej przyjdzie mi czekać na wenę, na spontaniczne emocje, którymi przede wszystkim chcę się kierować. Bo to emocji właśnie mi trzeba. Nuda i banały niech idą się pieprzyć!

źródło
Szukam sobie miejsca w tym świecie, który ciągle goni za lepszym, większym, droższym. Ja nie chcę. Chcę być szczęśliwa robiąc to, co sobie wymarzyłam. To, co sprawia mi przyjemność. Muszę tylko to złapać za ten parszywy ogon, który non stop próbuje mi się wymknąć i zacząć się spełniać. I zrobię to. Choć czasami w to nie wierzę. Choć czasami mam ochotę usunąć bloga, schować się w kąt, bo i tak są lepsi, więc po co tam ja. Na szczęście te momenty mijają i ustępują miejsca myślom, bym to właśnie ja stała się tą lepszą. Chociażby tylko we własnym odczuciu. Bo przede wszystkim robię to dla siebie i dla własnego szczęścia.

Zastanawiasz się pewnie, po co w ogóle ten wpis? Przecież dla Ciebie nie ma kompletnie żadnego znaczenia. Może tylko tyle, że pokazuje Ci, że ja również jestem człowiekiem, który ma chwile słabości i zwątpienia, tak jak Ty. Ponoć publiczne deklaracje pomagają spełniać dane obietnice. Wątpię. Mam to w nosie. Musiałam się wygadać i tyle. Jeśli się uda, będzie sukces. Jeśli nie, Kamykowa Czytelnia odejdzie w zapomnienie. Niewielka strata dla całego świata. Ot, kolejnego durnego blogera, który myśli, że ma o czymkolwiek pojęcie, będzie mniej. Nie liczcie jednak na to. Przynajmniej nie w najbliższym czasie. 

Love, Rosie - Cecelia Ahern [Akurat, 2014]

Pewnie zauważyliście, że w ostatnim czasie sporo u mnie Cecelii Ahern. Najpierw Sto imion, później Zakochać się, wszystko tej samej autorki. Do kolekcji brakuje jeszcze tylko kultowej powieści PS. Kocham cię, której wciąż jeszcze nie przeczytałam. Wstyd i hańba! Polubiłam się z panią Ahern i jej lekką twórczością przepełnioną ciepłem. Jak dotąd się nie zawiodłam, bo zawsze otrzymywałam to, czego oczekiwałam - moment na oderwanie myśli, relaks, wewnętrzny spokój. Słysząc o kolejnej powieści Cecelii Ahern, nie mogło być inaczej niż z tytułami poprzednimi, musiałam ją przeczytać. Szczególnie, że zewsząd bombardowana byłam informacjami o ekranizacji najnowszego tytułu Love, Rosie. Zachęcający zwiastun stał się dla mnie dodatkową motywacją, by szybko sięgnąć po książkę, na której została oparta ekranizacja.

Love, Rosie to przede wszystkim historia prawdziwej przyjaźni między tytułową Rosie a Alexem. Oboje znali się od najmłodszych lat, wspólnie przeżyli najbardziej szalone przygody swoich nastoletnich dni, aż pewnego dnia przyszedł moment, kiedy musieli się rozstać. Rosie została w Dublinie, a Alex wyprowadził się z rodzicami do Ameryki. Wtedy właśnie nastąpił przełom, który całkowicie odmienił ich przyszłość. Bo gdyby Alex wrócił do Rosie i pojawił się na jej balu absolwentów wszystko ułożyłoby się zupełnie inaczej. Czy lepiej? Kto wie. Każde z nich z pewnością coś by zyskało, a coś straciło. Pytanie tylko, czy przetrwałaby ich głęboka przyjaźń? A może narodziłoby się całkowicie inne uczucie?

Wiecie co,  jestem trochę w kropce, bo dałam się omotać i oczarować pięknemu zwiastunowi filmu, który obiecywał mi łzy wzruszenia i zaparty dech w piersi. Natomiast książka zostawiła mnie z przegadanym rozczarowaniem na ponad pięćset stron. Owszem, jest coś wyjątkowego w tej powieści, ukryty przekaz, do którego warto dotrzeć i który warto zrozumieć, dopasowując do swojego własnego życia, ale wciąż mam wrażenie, że mogło to potrwać znacznie krócej, że pobocznych scen i wątków mogło być mniej, bo nie wniosły żadnej szczególnej wartości do wątku Rosie i Alexa. Chociażby te wszystkie kartki urodzinowe czy notki z gratulacjami, które pojawiały się co jakiś czas. Dopiero na końcu dowiadujemy się skąd taka forma, ale moim skromnym zdaniem było to zbędne i nie wnosiło niczego konkretnego do treści i wątku głównych bohaterów. Właśnie, skoro już o formie tekstu mowa, to tu również wtrącę swoje trzy grosze, bo jestem zawiedziona. Owszem, jest oryginalnie i inaczej niż zawsze, ale jest strasznie niewygodnie! Z początku myślałam, że to tylko tak na chwilę, bo przecież Alex i Rosie są młodzi, dlatego ciągle wymieniają ze sobą maile i to jest powód, dla którego treść nie leci jednolitym tekstem tylko ma formę maili właśnie. Niestety, tak jest przez cały czas. Maile, notki, kartki, smsy. Poczułam się jak wtedy, gdy czytałam Pięćdziesiąt twarzy Greya i widziałam wymianę wiadomości pomiędzy głównymi bohaterami, gdzie na domiar złego każdy mail miał inny tytuł (kto normalny zmienia tytuł wiadomości przy każdej odpowiedzi?). Było źle. Z czasem oczywiście się przyzwyczaiłam, ale było to bardziej ze smutnej konieczności niż z faktu, że przestałam to zauważać. Strasznie niewygodne w czytaniu, bo momentami człowiek gubi się, kto do kogo i o czym pisze. Formie tej powieści mówię stanowcze nie!

Owszem, jestem rozczarowana tą powieścią. Może nie całkowicie, bo tak jak wspomniałam wcześniej, książka ma coś w sobie, tę magię Ahern, którą zawsze znajdzie się w jej powieściach. Niemniej jednak magia ta była głęboko ukryta pod przegadanymi mailami i zapisami z czatu bohaterów, których mogłoby tam w ogóle nie być. Do ostatniej strony czekałam aż wreszcie nastąpi przełom, który powali mnie na kolana. Wiecie, ten moment, kiedy wzruszająca historia wreszcie będzie miała swój finał, a ja zaleję się rzewnymi łzami. Nic z tego. Skończyło się bardzo przeciętnie. Z happy endem, ale przeciętnie. Bo czy oni nie mogli jakoś wcześniej, tylko rzucali sobie sami kłody pod nogi przez całe życie? Ech. Tak czy inaczej, krótko podsumowując, nie jest to najgorsza książka w mojej czytelniczej karierze, choć z tych autorstwa Ahern najsłabsza, mimo wszystko.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Akurat