Strony

Niepokojąca trylogia o Marze Dyer Michelle Hodkin [2015]


Rzadko kiedy czytam serię tom po tomie. Prawdę powiedziawszy, prawie nigdy. Może kiedyś robiłam to częściej, walcząc o każdą kolejną część w bibliotece, ale od dłuższego czasu, gdy mogę pozwolić sobie na kupno całej serii, zazwyczaj kończy się na tym, że rozbijam sobie przyjemność na dłuższy czas i dawkuję sobie wrażenia. W rezultacie czytam kilka/kilkanaście serii jednocześnie. Czy to dobrze, czy to źle, ciężko stwierdzić - co kto lubi. Niemniej jednak na dzień dzisiejszy, nie czytam serii tom po tomie. Zazwyczaj robię sobie przerwę na inny tytuł i wracam, gdy zatęsknię za bohaterami cyklu. Inaczej było w przypadku trylogii Michelle Hodkin, którą zdecydowałam się czytać jednym ciągiem, bo najzwyczajniej w świecie nie mogłam się powstrzymać.

Dziś wyjątkowo zdecydowałam się na to, żeby napisać o całej serii, a nie o poszczególnych jej tomach. Prawda jest taka, że zawsze drażniło mnie rozbijanie cyklu na osobne teksty, bo ciężko pisze się o danym tytule, nie zdradzając szczegółów z poprzednich części. Po co więc narażać siebie na gniew tych, którzy natknęli się na spoilery? Po co klepać non stop o tym samym, skoro można zgrabnie podsumować całość? Dlatego właśnie dziś możecie poczytać o całej trylogii Michelle Hodkin. Bez spoilerów. Mam taką nadzieję!

Może się wydawać, że seria zaczyna się w bardzo oklepany i schematyczny sposób. Ot, dziewczyna budzi się nagle w szpitalu, oczywiście nie wie, co tam robi i jak się tam znalazła wie tylko tyle, że coś jest nie tak, choć nie pamięta co. Nic oryginalnego, powiecie i będę musiała przyznać Wam rację. Na szczęście z każdym kolejnym rozdziałem schematy możemy schować do szafy, gdzieś głęboko za starymi futrami babci, o których nikt nie chce pamiętać. Miałam pewne obawy, gdy wrzucałam do sklepowego koszyka całą serię o Marze Dyer, bo wiązało się to z ryzykiem, że seria okaże się być kompletnie nietrafiona i kiepsko wydane pieniądze na zawsze pozostaną smutnym wspomnieniem. Na szczęście okazało się, że podjęte ryzyko było jak najbardziej opłacalne, bo trafiłam na cykl, który połknęłam bez tchu.

@kamykowy_kamyk
Nie spodziewałam się tylu zwrotów akcji, tylu momentów, które były dla mnie kompletnym zaskoczeniem, nie wspominając już o finale tej historii, którego nie sposób było przewidzieć. Fabuła meandruje od nadprzyrodzonych zdolności, przez choroby psychiczne aż do niesamowitych naukowych odkryć. Istna mieszanka wybuchowa, która kładzie na łopatki przez wszystkie trzy tomy. Do tego jeszcze słodka nutka romansu, tak dla uprzyjemnienia lektury (nie martwcie się, nie jest to przesłodzona historia miłosna, po której poczujecie niesmak w ustach) z dodatkiem mrożącego krew w żyłach kryminału. Momentami zastanawiałam się, czy to wszystko nie pryśnie w jednej chwili, zniknie iluzja i okaże się, że cała ta smacznie wyważona historia była tylko wymysłem głównej bohaterki (na pewno widzieliście Wyspę tajemnic z Leonardo di Caprio, więc domyślacie się, co mam na myśli).

Oczywiście, nie jest idealnie. W fabule pojawia się wiele luk, które chciałoby się wyjaśnić, a co do których nie padają odpowiedzi nawet w finalnym rozdziale i człowiek pozostaje z pustymi rękami, a przecież chciałby wiedzieć. Dialogi między bohaterami też nie zawsze zachwycają, gdyż są momenty, kiedy trącają naiwnością i infantylnością (na szczęście w głównej mierze jest to cięty dowcip i dawka zaskakujących emocji). Da się również wyczuć różnicę między każdym z tomów - ciężko utrzymać jest historię na jednym, równie wysokim poziomie przez wszystkie trzy tomy, nie oszukujmy się. Niemniej jednak w ogólnym rozrachunku historia Mary Dyer, dziewczyny, która z niewiadomych nam na początku przyczyn znajduje się w szpitalu nie pamiętając ani chwili ze swojego dotychczasowego życia, wypada na duży, duży plus. Dawno nie czytałam tak niesamowicie intrygującej i niepokojącej książki, a tutaj trafiła mi się cała seria! Tak jak już wcześniej wspominałam, fabuła pełna jest zwrotów akcji i zaskakujących momentów, które wgniatają w fotel. I najlepsza w tym wszystkim jest puenta! 

Podjęłam ryzyko i kupiłam całą serię w ciemno. Cieszę się, bo dzięki temu trafiłam na niesamowitą serię, którą chciałabym zobaczyć na dużym ekranie. Polecam!

Jak ten czas leci, czyli 4 urodziny bloga!

źródło
Aż ciężko mi uwierzyć, jak ten czas szybko leci. To naprawdę już 4 (słownie: czwarte) urodziny bloga! Cztery lata z Kamykową Czytelnią. Cztery lata blogowania, pisania, czytania. Piękny wiek! Po cichu życzę sobie następnych czterech, a potem znów i znów. Bo dobrze mi tutaj. Mimo wielu wzlotów i upadków. Mimo wielu chwil zwątpienia. Zawsze wracałam, bo uwielbiam to miejsce i moich czytelników - to dzięki Wam udało mi się tyle wytrwać! 

A prócz kolejnych lat stażu, czego bym sobie życzyła? Wytrwałości i sumienności. Ogromu przyjemności z tego, co robię. Wiernego grona czytelników, które będzie wpadać na bloga i czytać moje wypociny. Ludzi dyskutujących, z wielką pasją. Życzę sobie również więcej czasu, choć wydłużyć dobę będzie ciężko. Życzyłabym sobie, żeby kolejne lata z Kamykową Czytelnią były równie dobre, jak te, które minęły. Albo nawet lepsze.

Cieszę się, że założyłam tego bloga i udało mi się tyle wytrwać. Cieszę się, bo jest to dla mnie wielka frajda, jeszcze większa, gdy widzę, że innym również się to podoba i mogę z nimi dzielić się moją pasją i radością. Oby tak dalej, tego sobie życzę :)

A wszystkich Was czytających i po cichu odwiedzających mojego bloga, zapraszam do świętowania - wypijcie dziś zdrowie Kamykowej Czytelni! :)

O niesprawiedliwie zaszufladkowanej powieści Lissy Price - Starter [Albatros, 2015]

Gdy widzę na okładce książki tekst Dla fanów książki i filmu Igrzyska Śmierci mam ochotę kopnąć komuś w zadek i pogratulować mu tego, jak w fantastyczny sposób właśnie przekreślił życie trzymanego w ręce tytułu. Nie ma nic gorszego, niż zaszufladkowanie powieści. I to jeszcze nie tam, gdzie trzeba! Uwierzcie mi, Starter ma naprawdę niewiele wspólnego z trylogią Collins. Skąd więc ten pomysł? *w tle słychać szelest banknotów* Dokładnie tak, jeśli nie wiesz o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Marketingowy chwyt poniżej pasa, którego nie powinno się stosować, bo przynosi więcej szkody niż pożytku. Serio. Gdybym zobaczyła w księgarni Starter, wzięłabym go na moment do ręki, przeczytałabym tę bezsensowną notkę o Igrzyskach Śmierci i odłożyłabym ją na półkę, bo stwierdziłabym, że nie chcę znowu czytać podobnej do siebie, dystopijnej powieści o cudownej nastolatce pokonującej system. Tak, właśnie takie skojarzenie rodzi się we mnie, gdy ktoś porównuje coś do historii Katniss. Na szczęście, gdy książka pojawiła się w moim domu, w ogóle nie zwróciłam uwagi na tę notkę i dałam jej szansę, której nie żałuję.

Bo Starter naprawdę ma niewiele wspólnego z Igrzyskami Śmierci, prócz tego głównego wątku, którym jest Callie i jej walka z systemem. Poza tym, wszystko jest zupełnie inne, całkowicie nowe i świeże. Wyobraźcie sobie, że gdzieś tam pojawia się epidemia bakteriologiczna, która sprawia, że umierają wszyscy między szesnastym, a sześćdziesiątym rokiem życia. Zostają tylko dzieciaki i staruszkowie. Ci najmłodsi nie mają nic, muszą ciągle uciekać i kryć się w opuszczonych budynkach unikając za wszelką cenę zakładów dla nieletnich, natomiast ci najstarsi mają wszystko - pieniądze, zdrowie, bogactwo. I młode ciała na wynajem. Dokładnie tak, młode ciała na wynajem. Znalazł się bowiem jeden mądrala, który założył Prime Destinations i stwierdził, że młodzi z pewnością będą chcieli zapewnić sobie godne życie, więc będą wynajmować swoje ciała staruszkom, żeby ci mogli sobie poszaleć w kwiecie wieku. Tylko problem w tym, że nie wszystkie dzieciaki odzyskiwały swoje ciała, nie wszystkie też korzystały z usług Prime Destinations z własnej woli. I gdzie tu Igrzyska Śmierci, ja się pytam?

Tak jak mówiłam, gdyby przyszło mi decydować o lekturze tej książki, stojąc w księgarni i czytając opis na okładce, odłożyłabym ją na półkę i poszukałabym czegoś innego. I straciłabym ogromną szansę na poznanie niesamowitej fabuły, którą zaserwowała swoim czytelnikom Lissa Price. Bardzo spodobało mi się futurystyczne uniwersum, które stworzyła i koncepcja, którą przedstawiła. Wynajmowanie ciał staruchom? Brak kontroli nad własnym ciałem przez kilka tygodni, a nawet miesięcy? Wow, to jest naprawdę przerażające! Poza tym akcja jest bardzo dynamiczna, posiada wiele zwrotów akcji, które sprawiają, że człowiekowi szczęka opada i zastanawia się, co będzie dalej. Jest tylko jeden problem - Callie, czyli główna bohaterka. Nie lubię jej. Jest strasznie infantylna i niedojrzała, denerwująca dziewucha, z którą ciężko wytrzymać. Na szczęście prócz tego jednego aspektu jest naprawdę ciekawie i szczerze przyznam, że nie mogę się doczekać kolejnej części, bo Starter skończył się w dosyć decydującym momencie.

Zastanawiam się tylko, ile osób zrezygnowało z przeczytania tej powieści przez bezsensowne zaszufladkowanie jej przez wydawcę. Niby miało to przynieść jej popularność, ale czy nie przyniosło to odwrotnego skutku? W związku z tym apel do wydawców - nie odbierajcie wydawanym przez Was książkom szansy na własny, niezależny sukces, bo możecie jej przynieść więcej szkody niż pożytku. Jeśli książka jest dobra, obroni się sama, nie potrzebuje naciąganej popularności nabijanej dzięki sukcesowi innej serii. 

PS. I tak jeszcze słowem zakończenia - uwielbiam oprawę graficzną tej serii i jej futurystyczne okładki, które nie pozwalają od siebie oderwać spojrzenia! Tutaj bez dwóch zdań łapka w górę ;) 

Legendy polskie dla dzieci w obrazkach - Nikola Kucharska [Nasza Księgarnia, 2015]

Po dziś dzień pamiętam, jak Mama czytała mi 12 złotych bajek do snu. Pamiętam jej miarowy, ciepły głos, który tulił mnie kojąco, gdy opowiadała historię Kopciuszka czy Jasia i Małgosi. Moja pierwsza książka, którą wciąż gdzieś jeszcze trzymam dla własnych dzieci. Baśnie i legendy mają w sobie niesamowitą moc i magię, którą małe pociechy chłoną niczym gąbki. Niemniej jednak w polskiej kulturze również dorobiliśmy się swoich historii, o których nie warto zapominać, robiąc im miejsce dla Czerwonego Kapturka czy Śpiącej Królewny. Polacy nie gęsi! Pamiętacie jeszcze legendę o Smoku Wawelskim? O Bazyliszku? A o Warsie i Sawie? Warto więc dać szansę Waszym dzieciom, by i one miały okazję je poznać.

Ostatnimi czasy w moje ręce wpadła ciekawa publikacja, a mianowicie Legendy polskie dla dzieci w obrazkach autorstwa Nikoli Kucharskiej. Choć sama jeszcze dzieci nie posiadam, wciąż mam liczne grono kuzynek i kuzynów w wieku dziecięcym, które chętnie zabawiam różnymi nowinkami, szczególnie ze sfery literatury i to właśnie z myślą o nich sięgnęłam po polskie legendy w wersji obrazkowej. Niestety, w pewnym sensie jestem rozczarowana.

O ile jestem zadowolona z graficznej strony tej publikacji, tak praktyczna jej strona w ogóle mi nie odpowiada . Książka jest formatu A4, o mocnych, tekturowych stronach, które dzieciaki będą miały trudno zniszczyć przez długi, długi czas - to oczywiście plus, bo większość z nas zdaje sobie sprawę z tego, jak destrukcyjne potrafią być dziecięce łapki i zęby. Ilustracje znów na plus - są dosyć specyficzne, a przez to przyciągające uwagę i zapadające w pamięć. Co za tym idzie, przeglądanie kolejnych stron jest nie małą frajdą, bo każda z legend zajmuje 2 pełne strony, więc jest co oglądać. 

Natomiast praktyczna strona tej publikacji mocno kuleje. Autorka zdecydowała się na podzielenie książki na dwie części. W pierwszej z nich znajdziemy teksty w bardzo uproszczonej formie - krótkie zdania, jasne komunikaty. Natomiast w części drugiej znajdziemy już obrazkowe przedstawienia każdego z tekstów, w formie ponumerowanej ścieżki, którą należy śledzić w trakcie czytania legendy. Tylko tutaj pojawia się pewien problem, bo ciężko jest jednocześnie czytać tekst i wodzić palcem po ilustracji, bez niewygodnego przewracania non stop z jednej strony na drugą albo niepraktycznego trzymania książki pół otwartej w dwóch miejscach. Według mnie to bardzo duży minus i niedogodność, bo książka może i jest oryginalna i interaktywna, ale w bardzo niewygodny sposób, który utrudnia współpracę z nią. 


Podsumowując, plus za to, że mamy polskie legendy - o tych warto pamiętać, warto opowiadać o nich dzieciakom. Plus również za graficzną stronę publikacji. Natomiast dużym minusem jest forma legend i konieczność przeskakiwania z tekstów na ilustracje, co znacznie utrudnia czytanie jej. Myślę, że bardziej sprawdzi się w formie spontanicznego opowiadania na podstawie ilustracji, traktując teksty na początku jako ściągę :)

Legendy polskie dla dzieci w obrazkach do kupienia w Taniej Książce > o tutaj <

TOP10: najlepsze książki pierwszej połowy 2015

Udało się! Zebrałam się. Bom się nosiła z tym zamiarem kilka dobrych dni i jakoś zebrać się nie umiałam. Ale chyba się udało. Wreszcie mogę pokazać Wam moją listę najlepszych dziesięciu książek pierwszej połowy 2015, do zrobienia której zainspirowała mnie oczywiście Klaudyna (tutaj możecie znaleźć jej TOP10). 

Niestety, w tym roku jest u mnie bardzo słabo pod względem książkowym, więc było mi dosyć trudno wygrzebać złotą dziesiątkę z tej marnej garstki tytułów, które udało mi się przeczytać. Ale mam. Jesteście ciekawi, jakie są moje najlepsze tytuły pierwszej połowy 2015? Lecimy!
  • Eleonora i Park - Rainbow Rowell (recenzja)
  • Wybacz mi, Leonardzie - Matthew Quick (recenzja)
  • Przegląd Końca Świata. Blackout - Mira Grant (recenzja)
  • Filary Świata - Terry Goodking
  • Kolorowy trening antystresowy. Wzory i ornamenty
  • Zakon Mimów - Samntha Shannon
  • Największe skarby naszej cywilizacji - Beata Pawlikowska
  • Największe kłamstwa naszej cywilizacji - Beata Pawlikowska
  • Zabójczy wirus - Alex Kava
  • Czarny piątek - Alex Kava
A jakie są Wasze typy na topowe książki pierwszego półrocza 2015? Jestem niezmiernie ciekawa! :)

Wybacz mi, Leonardzie - Matthew Quick [MoonDrive, 2014]

Kiedy pierwszy raz zobaczyłam w ofercie wydawnictwa nowość w postaci trzech przepięknie wydanych, kolorowych powieści Matthew Quicka, moja obsesyjna żądza posiadania przejęła nade mną kontrolę i wiedziałam, wręcz byłam święcie przekonana, że będą moje! Prędzej czy później, ale będą! Czas pokazał, że było to jednak później, ale za to udało mi się nawet załapać na promocję! Tym większa była moja radość, gdy przyszło mi rozpakować zawartość, żeby ujrzeć fantastyczne okładki Wybacz mi, Leonardzie, Niezbędnik obserwatorów gwiazd i Prawie jak gwiazda rocka. Do teraz cieszę się jak dziecko, gdy na nie patrzę. Ale nie samym patrzeniem przecież czytelnik żyje, przyszedł więc czas na lekturę. Zdecydowałam się, że na pierwszy ogień pójdzie ta miętowo-zielona, czyli Wybacz mi, Leonardzie. No i moja radość nieco ustąpiła na rzecz poniższej reakcji:


CZEMU? Czemu?! CZEMUUUUUUU! Czemu ciągle mi to robicie, ja się pytam?! Czemu znowu ukaraliście mnie otwartym zakończeniem? Jednym wielkim niedopowiedzeniem? *wywodowi towarzyszy ryk zranionego lwa, tylko że wyję ja, a nie jakiś lew* No czemu, pytam! Nienawidzę otwartych zakończeń. Będę to powtarzać do grobowej deski. Nie i koniec! Ma być konkretny fakt, strzał w pysk, płacz, lament i zgrzytanie zębów albo chociaż jakiś marny happy end, byle jakoś się skończyło. SKOŃCZYŁO! Nie chcę żadnej furtki na domyślanie się, co mogło się zdarzyć. Nie chcę zastanawiać się, co stało się z głównym bohaterem, szczególnie, że jego losy tak dramatycznie rozgrywają się przez całą fabułę i wręcz pragnę, żeby wreszcie stało się coś mocnego! A nie rozmemłane, jedno wielkie pytanie CO DALEJ?

Uf. Ulżyłam sobie. Zaczęłam od końca, dosłownie, ale ulżyłam sobie, bo otwarte zakończenie to chyba jedyny tak wyraźnie zauważalny mankament tej powieści. A ja naprawdę nie znoszę tego typu zakończeń i gdy się pojawiają, mają naprawdę ogromny wpływ na finalny odbiór danego tytułu. Ale wygadałam się, nie lubię tego, dla mnie to mega minus, finito. Teraz czas na coś dobrego, bo przecież niczego Wybacz mi, Leonardzie nie brakuje. Wręcz przeciwnie, naprawdę piękna opowieść z modnego ostatnio gatunku Young Adult. Takich powieści młodzieżowych nam trzeba (btw że ja dalej czytam książki dla nastolatków, to jest coś - może mam już kryzys wieku średniego w wieku 24lat?), bo poruszają realne, dojrzałe problemy, z którymi wiele dzieciaków musi się borykać każdego dnia, często szukając rozwiązania w tragicznych sposobach. Owszem, jest trochę w stylu Johna Greena, czyli mamy nieprzystosowanego do życia wśród rówieśników dziwaka o lekko psychopatycznych skłonnościach, ale muszę przyznać, że Leonarda Peackocka dla się lubić. Czasem mnie przerażał, ale bardzo podobała mi się jego dojrzałość i dystans wobec innych rówieśników, jego zdolność obserwacji i wyciągania wniosków, a przede wszystkim chęć bycia innym, chęć podążania własną drogą. Znalazłam w niej kilka fragmentów godnych zapamiętania, do których chciałabym wracać w gorszych momentach. 

To jedna z tych powieści, które bierzesz do ręki, skupiasz się na lekturze i nagle okazuje się, że za Tobą już połowa książki, bo tak szybko i przyjemnie się ją czyta, że nawet nie zauważyłeś, jak błyskawicznie minął Ci przy niej czas. Książka niby młodzieżowa, więc na starcie skazana na odrobinę lekceważenia ze strony czytelników. Ale nie powinna być lekceważona. Powinna być zauważona.

Gdyby tylko nie to otwarte zakończenie...   

po czym poznać kiepską książkę?

Pamiętacie jeszcze tekst po czym poznać dobrą książkę? Zapowiadałam w nim, że przyjdzie czas na zmierzenie się z kiepską książką i wyobraźcie sobie, że ten czas nadszedł właśnie TERAZ! Cieszycie się? Bo dzisiaj możecie poznęcać się nad gniotami, które mieliście wątpliwą przyjemność czytać. 

Smutne jest to, że kiepską książkę łatwiej spotkać niż tą dobrą. Taką wiecie, dobrą z prawdziwego zdarzenia, dla której zrobicie ołtarzyk i będziecie ślinić się na widok jej okładki za każdym razem, gdy zauważycie ją kątem oka. A te słabe gnioty czasem mają tak, że mnożą się jak grzyby po deszczu i gdy chcesz wreszcie przerwać ten maraton miernoty, trafia się następna, którą masz ochotę wyrzucić za okno. Pytanie tylko, co czyni ją taką kiepską? Zerknijcie na moją listę i dodajcie coś od siebie :)

- nuda, nuda i jeszce raz nuda - no powiedzcie sami, chyba nie ma nic gorszego, niż nudna książka. Taka, co Cię męczy, dręczy, wypruwa flaki przy czytaniu, a końca rozdziału dalej nie widać, nie mówiąc już o końcu książki. I ciągnie się to, i ciągnie w nieskończoność, a Wy macie ochotę wyrwać sobie włosy z głowy, byle tylko nastąpił wyczekiwany koniec tej męczarni. O dziwo, nie dzieję się tak tylko z lekturami szkolnymi (przy okazji przyznam się, że jak bardzo kocham czytać książki wszelkiej maści, tak nieznoszę czytać lektur!)


- beznadziejne postaci - takie, które macie ochotę udusić, wypatroszyć żywcem i jeszcze spalić na stosie, dla pewniejszego efektu. Ciarki mnie przechodzą, jak trafiam na głupią główną bohaterkę, która wkurza mnie każdym zdaniem, które wypowiada. Albo gorzej, gdy to ona jest narratorką całej powieści (patrz: Sookie Stackhouse) i non stop musicie męczyć się z jej durnymi myślami. Przecież to przyprawia o fizyczny ból. Albo kobiety-bluszcze, które uwieszają się na swoim facecie i nie mogą bez niego nic zrobić. I takie to nieporadne, takie zagubione, takie rozmemłane, że masz ochotę kopnąć w zadek, żeby jedna z drugą wzięła się w garść. Można też trafić na bohatera absurdalnego, który swoim zachowaniem będzie doprowadzał do szewskiej pasji, bo będzie robić wszystko inaczej niż podpowiadałby zdrowy rozsądek. A Ty siedzisz z książką w ręce i niemal krzyczysz, jak większość ludzi oglądając uciekającą panienkę w horrorze: nie rób tego! Co do lasek, jest jeszcze jeden typ, który mnie wpienia, a mianowicie te napalone i niewyżyte, które widząc każdego faceta na swojej drodze, rozbierają go w myślach i zabierają ze sobą do łóżka. Też w myślach, bo na nic więcej je nie stać.


- przesadna wulgarność i ordynarność - trochę związana z ostatnim typem wkurzających bohaterów. Ani trochę nie podoba mi się to, kiedy w książka naładowana jest przekleństwami, bo czuję się jak na polu minowym. Jasne, przekleństwa w niektórych momentach są nawet i wskazane, ale gdy w tekście co rusz lecą jakieś panie na k* i panownie na ch*, to cierpnę. Czuję się wtedy gorzej, niż kiedy przechodzę obok osiedlowego sklepu i ekipy Mietków i Januszów soczyście sklinających sobie do trzymanej w ręku flaszki z tanim winem. Ludzie, miejcie umiar. To samo tyczy się ordynarnych i wulgarnych opisów, np. scen erotycznych. Za tanie porno w wersji papierowej dziękuję i robię w tył zwrot. 


- oklepane / schematyczne / wielokrotnie powtarzające się motywy - kwestia, która często pojawia się, gdy w modzie jest jakiś konkretny typ książek. Był czas na paranormal romance, był czas trójkątów miłosnych, do porzygania. Teraz znowu mamy czas dystopii i co rusz towarzyszy mi uczucie deja vu czy ja tego przypadkiem już nie czytałam? Jedni się inspirują, drudzy ostro zżynają, a Ty się człowieku męcz!


- zakończenie - które rujnuje całą książkę. Dla mnie koszmarem są też otwarte zakończenia, z nutką niedopowiedzenia, gdzie czytelnik sam może sobie dopowiedzieć, co stało się z bohaterami, decydując o ich losach. Nie otwartym zakończeniom. I nie dla tych, które są rozczarowaniem!


- chcesz o niej jak najszybciej zapomnieć - kompilacja wszystkich powyższych punktów. Książka była tak beznadziejna, że masz ochotę wymazać z pamięci każdą minutę, którą spędziłeś na jej czytaniu. Turbo kombo wszystkiego, co najgorsze w lekturze. Najlepiej wyrzucić takiego gniota gdzieś daleko, spuścić w klozecie albo zrobić z niego wycieraczkę. Do tego może się lepiej nada, skoro do czytania nie nadaje się wcale. 


A co według Was czyni książkę beznadziejnie kiepską? Macie swoich faworytów w tej dziedzinie? :D

Szukając Alaski - John Green [Bukowy Las, 2013]

Wyszło szydło z worka. John Green wcale nie jest taki fajny, jak początkowo mi się wydawało. I jestem zdruzgotana tymże faktem. Choć nie, w sumie to nie. Bardziej rozczarowana tym, że póki co Zielony nie powtórzył swojego epickiego sukcesu, który przyniosła mu Gwiazd naszych wina. Bo ani Papierowe miasta mnie nie zachwyciły w żaden sposób, ani zbiór W śnieżną noc mnie nie powalił na kolana, a teraz jeszcze Szukając Alaski. Póki co 3:1 na niekorzyść Greena. Będąc radykalnym w osądach, bez bawienia się w połówki punktów i litowanie się. Panie Green, przegrywasz Pan. A do tego wszystkiego, zajeżdżasz Pan schematami. Nieładnie!

Schematami, no właśnie. Mam wrażenie - oprócz Gwiazd naszych wina - że Green uczepił się jednego schematu fabuły i na jego postawie tworzy swoje powieści. No bo zobaczcie, tak jak w Papierowych miastach, w Szukając Alaski znów spotykamy się z dziwnymi dzieciakami, nastolatkami nad wyraz dojrzałymi emocjonalnie, co w dzisiejszych czasach jest ewenementem, mam wrażenie. Poza tym, cytują wiersze, dorosłe powieści i ostatnie słowa zmarłych ludzi. Który nastolatek to robi? Tylko ten dziwny, patrząc typowo stereotypowo. Więc Green zawsze obiera sobie na bohaterów dzieciaki specyficzne, które można brać za dziwaków i wyrzutków społeczeństwa, którzy przyjaciół znajdują sobie w równie pokręconych kumplach. Ale jest też super popularna, mega seksowna dziewczyna, którą wszyscy uwielbiają, nasz dziwny i fajtłapowaty główny bohater oczywiście się w niej skrycie podkochuje, a ona ma tyle problemów z życiem i sobą samą, że chce ze sobą skończyć, najpierw zasypując wszystkich tajemniczymi tekstami wypluwanymi spontanicznie podczas rozmowy. Tak z dupy. Po prostu.

Prócz schematycznych bohaterów (fajtłapowaty dziwak vs seksowna szkolna gwiazda), musimy borykać się również z powtarzającą się fabułą. Bo zarówno w Papierowych miastach, jak i w Szukając Alaski, głównym motywem oczywiście jest rozkwitające uczucie pomiędzy naszą dziwną parką, przeplatane z pogonią za pokręconym sposobem myślenia naszej super gwiazdy w wersji żeńskiej. Bo zarówno Margo, jak i Alaska mają coś nie tak z głową i chcą ze sobą skończyć, dlatego uciekają, bądź znikają w innych okolicznościach, a zadaniem naszego etatowego fajtłapy - Quentin lub Miles (Klucha) - jest rozszyfrowanie, co do cholery jasnej, siedziało w głowie ukochanej, szukając wskazówek w zainteresowaniach dziewczyn. I motyw ten pojawia się w obu książkach. Zmieniają się tylko imiona bohaterów i okoliczności towarzyszące - szkoła publiczna vs szkoła z internatem, sposób zniknięcia dziewczyn czy finalne rozwiązanie zagadki zaginięcia, czyli naprawdę niewielkie szczegóły, które różnią obie te książki.


Więc fenomen Johna Greena gdzieś się ulotnił, a zamiast tego, został swąd schematycznego powtarzania fabuły do upadłego, zmieniając tylko kilka elementów, żeby nie było. Ale jest. Widzimy to, Panie Zielony, żeś wdepnął w powtarzalne motywy i dobrze, że chociaż na chwilę z nich wybrnąłeś (choć też nie całkiem, trzeba przyznać, bo Hazel i Gus też nie należą do typowych nastolatków, ale u nich jest trochę inaczej, bardziej zrozumiałe jest dla mnie, że to oni są takimi dziwnymi wyrzutkami społeczeństwa, ze względu na swoją chorobę. Reszta natomiast wydaje się być typowymi nastolatkami tylko z pozoru). Przede mną jeszcze Will Grayson, Will Grayson i 19 razy Katherine, więc zobaczymy, jak Zielony sobie dalej radzi, póki co jest słabo. I jak widzę na okładce książki napis kultowy pisarz amerykański to trochę się śmieję pod nosem, bo tak łatwo kogoś wynieść na piedestał, choć w gruncie rzeczy nie ma się ku temu powodów. Nic no, pozostaje mi liczyć, że inne powieści Johna Greena będą bardziej w stylu Gwiazd naszych wina, czyli zmiażdżą mnie emocjonalnie, a nie, doprowadzą do znudzonego grymasu. 

A jak Wasze doświadczenia z powieściami Johna Greena? Też zastanawiacie się, skąd wziął się jego fenomen? 

Eleonora i Park - Rainbow Rowell [Moondrive, 2015]

Nastoletnia miłość. Tak, to były czasy. Wspomnienia, które przywołujesz w myślach z rozmarzonym uśmiechem, który za chwilę zmienia się w zmieszany grymas zawstydzenia, sprawiający, że znów chcesz zapomnieć na kilka dobrych lat, co udało Ci się zmajstrować będąc nastolatką pozbawioną rozsądku. I wciąż tłucze Ci się w głowie pytanie jak JA mogłam to zrobić? jak JA mogłam być tak naiwna i głupia? Cóż, przywilej bycia młodym, powiadają. Czasem człowiek chętnie wraca do tych beztroskich, niezobowiązujących chwil, które przyszło mu przeżyć. Najchętniej do tych, które wywołują lekki uśmieszek na ustach i skłaniają do myślenia ale było fajnie. Właśnie takie emocje wywołała we mnie powieść Rainbow Rowell Eleonora i Park

Wiecie, że miałam wątpliwości, co do tej książki? Cóż za nowość, powiecie, to nie pierwszy raz! Tak, czasem udaje mi się złapać dystans do nowości, dzięki któremu udaje mi się zacząć czytać książkę z obojętnością. I wiecie? To ratuje mi dupę, bo wtedy nie mam wygórowanych oczekiwań, nie myślę o tym, co chciałabym przeczytać, nie wyobrażam sobie, jak ja chciałabym widzieć tę powieść. Zaczynam od zera. I zazwyczaj właśnie wtedy powieść wygrywa i mnie zachwyca. Nie inaczej było w przypadku tego tytułu. A byłam święcie przekonana, że nie dam się omotać jakiejś historyjce dla nastolatków - przecież to nie pierwsza książka o nastoletniej miłości, którą przyszło mi czytać, do tego jestem już trochę stara, bardziej doświadczona, więc tym bardziej mnie nie ruszy jakieś ckliwe gadanie. I tu się grubo pomyliłam. Bo mnie ruszyło. Ruszyło mnie tak, że popłakałam się na koniec książki. Tak, jestem mięczakiem. Ale kocham Eleonorę i Parka. Choć Eleonorę trochę mniej!

Dawno nie czytałam tak przyjemnej, ciepłej i rozczulającej książki. Przez większość czasu myślałam sobie, jaka ta powieść jest urocza i wyglądałam mniej więcej tak:


Od razu przypominały mi się moje pierwsze zauroczenia i zakochania. Obsesje na punkcie chłopaków. Nadinterpretacje każdego słowa i gestu. Wyolbrzymianie i analizowanie każdej spędzonej chwili, przegadanej rozmowy. Człowiek był kiedyś taki rozczulająco naiwny. Pewnie do teraz trochę jest. Ale co tam, przecież czasem fajnie poczuć taki młodzieńczy, beztroski poryw uczuć, prawda? 

Ale ta książka wcale nie jest tylko urocza i rozczulająca. Jest również niezwykle poruszająca, bo Rainbow Rowell świetnie udało się przedstawić nastoletnie rozterki. Całą gamę kompleksów, które dręczą każdego z nas w tym wieku. Brak wiary w siebie. Szukanie własnego ja. Tym łatwiej jest nam się utożsamić z głównymi bohaterami, czyli z Eleonorą i Parkiem. Mnie osobiście Eleonora okazała się być bardzo bliska, z całym swoim bagażem wątpliwości, przede wszystkim wobec samej siebie, ale również wobec innych, którzy darzyli ją sympatią. Dziewczyna tak bardzo wątpiła w swoją urodę, w siłę swojego charakteru, że ze złością przyjmowała komplementy, uważając je za zawoalowane podśmiewanie się. Skądś to znam. Rozumiem również zachowanie Eleonory wobec Parka, to, jak często go odrzucała, gdy ten był dla mniej miły, troskliwy i niesamowicie kochany. Wiecie, ilu fajnych facetów odrzuciłam, bo myślałam, że są dla mnie za dobrzy, a ja przecież nie zasłużyłam na nic dobrego? Dobrze, że pięć lat temu trafiłam na tego najfajniejszego i nigdzie go już nie wypuszczam ;)  Wszystko to wynikało z braku poczucia własnej wartości, z którym wielu ludzi boryka się nie tylko w latach nastoletnich. Trochę utożsamiłam się z Eleonorą również z innych powodów. Może nie była dojrzała (ale powiedzmy sobie szczerze, jaka dziewczyna jest dojrzała mając 16 lat?), ale potrafię zrozumieć jej motywy i zachowanie, które dla niektórych wyglądały jak obojętność wobec Parka. A jeśli już o chłopaku mowa, to jemu również nie można odmówić charakteru i wyjątkowości. Eleonora i Park to naprawdę świetna para, dzięki której możemy przypomnieć sobie, jak ciężkim okresem jest dorastanie. Jak wiele w tym czasie rozterek i wątpliwości, z którymi trzeba się borykać. Jak wiele pojawia się prawdziwych problemów, nie tych wyimaginowanych, w stylu co na siebie włożyć, żeby ładnie wyglądać dla chłopaków, a przede wszystkim dla wrednych dziewczyn.


Powieść Rainbow Rowell w całej swojej ciepłej otoczce, w całym swoim rozczulającym uroku, jest też powieścią niesamowicie dojrzałą i poważną, poruszającą trudne tematy, skłaniającą do myślenia. W żadnym wypadku nie jest to jakaś pusta historyjka o zakochanych nastolatkach, które na siłę szukają sobie problemów, bo im się nudzi. Nie. Tutaj problemy są realne. Są trudne do rozwiązania dla nastolatków, gdyż czasem trudno walczyć jest z siłą dorosłych. To piękna historia o walce z przeciwnościami losu, walka o własne ja i poczucie tego, że jest się wartościowym człowiekiem. Walka o piękną, dojrzałą miłość. Dzięki tej książce otrzymałam niesamowity ładunek pozytywnych emocji. Dużo myślałam o tym, jak cudownie jest kochać i być kochanym. Jak wspaniale jest poznawać drugiego człowieka, jak fantastycznie jest być zakochanym, tak młodzieńczo i radośnie. Piękna książka, dziękuję za nią autorce i losowi, że mogłam ją przeczytać. Z chęcią do niej wrócę, bo grzechem byłoby nie wrócić do historii, która skłoniła mnie do łez :)

Blackout - Marc Elsberg [Wydawnictwo W.A.B.]

Potrafisz wyobrazić sobie dzień bez prądu? Meh, jeden dzień bez prądu to pikuś, myślisz sobie. Mogłoby być nawet fajnie. Nie trzeba iść do szkoły, nie trzeba iść do pracy, bo przecież nic nie działa. Przeżyjesz te 24 godziny bez wysuszenia włosów, bez oglądania telewizji, bez komputera i internetu, bez kawy z ekspresu i tych wszystkich udogodnień. Jeden dzień to nie tak dużo. A co powiesz na 3 dni? 7 dni? 14 dni? Brak internetu i kawy z ekspresu stanie się zwykłą bzdurą, gdy okaże się, że z kranu nie płynie woda, nie ma ogrzewania, nie ma jak zjeść ciepłego obiadu. Nie działają banki, więc zostajesz bez pieniędzy. Nie działają też sklepy, więc nie kupisz sobie nic do jedzenia, nawet jeśli udało Ci się wygrzebać resztki oszczędności ze skarbonki czy skarpetki. Szpitale działają na awaryjnym zasilaniu, więc módl się, żebyś nie potrzebował wtedy pomocy. Wytrzymasz 3 dni, może wytrzymasz i 7, ale pomyśl, co będziesz czuł, gdy od kilku dni nie uda Ci się umyć, nie uda Ci się spuścić wody w toalecie, nie uda Ci się zjeść, nie uda Ci się nic. Bo nie ma prądu. A gdzieś tam urzędnicy i ludzie na wysokich stołkach siedzą sobie w cieple, mając co jeść, mając gdzie się umyć, tylko dlatego, że są ważni, lepsi. Wytrzymasz? Tylko sobie wyobraź. 

Przyznajcie, że wizja jest tym bardziej przerażająca, im bardziej sobie to wyobrażacie. I ta totalna bezsilność, z którą nikt nie może sobie poradzić, bo awaria prądu nie jest zależna od nich. Ty myślisz tylko o tu i teraz, o tym, że brakuje wody, jedzenia, ogrzewania - elementów potrzebnych do zaspokojenia podstawowych potrzeb. Pomyśl jednak o długoterminowych skutkach tak długotrwałej awarii prądu w całej Europie. Tak, w całej Europie! Wszystkie szpitale, wszystkie banki, wszystkie sklepy, bez prądu. A pomyśl jeszcze o elektrowniach atomowych, które również nie mają prądu niezbędnego do chłodzenia nieużywanych reaktorów. Brak energii zwiastuje tylko jedno - poważne kłopoty dla nas wszystkich.

Wizja jest przerażająca. I gdy tylko sobie pomyślę o takiej możliwości, mam ochotę wybudować sobie schron z niezależnym agregatem prądotwórczym albo chociaż piecem, który daje ciepło, z wielkimi zapasami żywności i wszystkim innym, co może się przydać na taką ewentualność. Dlatego z taką chęcią i ciekawością sięgnęłam po Blackout, który opowiada o właśnie takiej ewentualności - brak prądu w całej Europie.. i nie tylko!

Spodziewałam się, że książka Marca Elsberga wprawi mnie w jedno wielkie przerażenie i wstrząśnie mną do żywego. Jak bardzo się przeliczyłam. Przez pierwsze 400 stron wyglądałam mniej więcej tak:


Czekałam i czekałam, aż wreszcie coś się wydarzy. Przecież nie ma prądu w CAŁEJ EUROPIE! Coś musi pójść nie tak! Gdzie problemy zwykłych ludzi? Ciągle tylko fachowe gadanie, sytuacja przedstawiona z perspektywy władz i wysoko postawionych ludzi. Gadanie, gadanie, gadanie. Ciągle tylko gadanie! Z jednej strony ciekawie zobaczyć, jak pracują władze w takich kryzysowych sytuacjach (głównie próbując zatuszować problemy przed obywatelami, bo lepiej nie informować innych, że jest się w czarnej dupie, że chyba mamy globalny atak terrorystyczny i w sumie to nie wiadomo ile to jeszcze potrwa, kiśnijcie więc ludzie sami, radźcie sobie sami, a my posiedzimy w ciepełku i podebatujemy jeszcze przez kilka godzin). Ale cholera jasna, czemu to tyle trwało! Ponad 400 stron czekałam, aż w końcu akcja się rozkręci i autor postanowi pokazać trochę inną perspektywę całej tej awarii, czyli ludzi, zwykłych obywateli i to, w jaki sposób sobie radzą. Przez pewien moment myślałam, że rzucę Blackout do kąta, bo jak się okaże, że zmarnowałam tyle cennych godzin na te męczące i nudne 800 stron, to się chyba uduszę własną frustracją. 

Na szczęście nastąpił lekki przełom. Fantastycznie, coś się dzieje! Choć nie do końca... Wciąż gadają, wciąż fachowo i trochę niezrozumiale, ale mniej. Wreszcie więcej ludzi, więcej dramatycznych sytuacji na ulicach, w domach, w szpitalach. Dziękuję! Druga połowa szła mi już dużo lepiej, fabuła zaczęła się rozkręcać, wychodziło na jaw więcej faktów, które rzucały nowe światło na całą sprawę. Tak czy inaczej, książka sama w sobie dupy mi nie urwała, na co miałam ogromną nadzieję. 

Chciałam, żeby ta książka mnie przeraziła. Żebym chodziła skołowana przez kilka dni, mając  w głowie realizm tej sytuacji. Że w każdej chwili coś takiego może się wydarzyć i wtedy będę równie bezsilna jak ci bohaterowie, których losy udało mi się w niewielkim stopniu poznać. Liczyłam na to, że książka mnie sponiewiera i zostawi z otwartą gębą z niedowierzania. A w sumie przeczytałam ją i nic. Owszem, były emocje, ale liczyłam na większy ich ładunek, patrząc na motyw przewodni fabuły. Chyba bardziej przerażała mnie moja wyobraźnia. 

Nie wiem, nie jestem zadowolona z tej lektury. Nie jest zła, ani trochę. Brakowało mi po prostu emocji. Według mnie Blackout jest mocno przegadany, a mogło w nim być więcej zwrotów akcji, więcej napięcia, więcej stresu i ciar na plecach. A szkoda, bo zapowiadało się naprawdę emocjonująco. Cóż, bywa i tak.

PODSUMOWANIE KWIETNIA + LINK PARTY!


Tak to już jest, że czasem człowiek na tyłku usiedzieć nie może, więc non stop coś wymyśla. To samo jest z blogiem, non stop kombinuję, jak tu coś ulepszyć, poprawić, coś nowego dodać, by zatrzymać starych czytelników i zainteresować nowych. No i wpadłam na pomysł kolejnego podsumowania miesiąca, w trochę innej formie niż dotychczas. Od razu uprzedzam #FOTO MIESIĄC zostaje. A co znowu wymyśliłam? Otóż wpadłam na to, żeby raz w miesiącu podsumować posty, które ukazały się na blogu, żeby przypomnieć Wam, co takiego się działo, a przy okazji odgrzać kilka tematów, bo może coś komuś umknęło. 

Jednakże gwoździem programu macie być Wy, czytelnicy! Tutaj właśnie wychodzi kwestia tytułowego LINK PARTY. Otóż dzięki pewnemu narzędziu zwanemu InLikz to Wy będziecie mogli dzielić się ze mną i z innymi czytelnikami najciekawszymi postami z danego miesiąca :) Dzięki temu możecie znać innym, co się u Was działo, zachęcicie innych do odwiedzin, również mnie, a przy okazji pewnie skoczą Wam też statystki :D Mam więc nadzieję, że chętnie weźmiecie udział w tej linkowej imprezce :)

Zacznijmy więc od tego, co działo się na blogu w kwietniu - od razu uprzedzam, że numerków, statystyk, ilości przeczytanych książek nie będzie - nie bawi mnie to na innych blogach, więc i u siebie tego robić nie będę, takie podsumowania prowadzę sobie gdzieś na boku albo w zeszyciku. 


RECENZJE

#FRIDAY FIVE
  • 03/04/2015 -tapeta i wiosenne plakaty do pobrania, trochę rozwojowych artykułów
  • 11/04/2015 - minimalizm, narzędzia kreatywne, narzędzia do blogowania
  • 24/04/2015 - banki zdjęć, znów trochę rozwojowych artykułów

INNE

Teraz Wasza kolej! Chwalcie się, co na Waszych blogach ciekawego piszczało w tym miesiącu - wystarczy kliknąć w 'Add your link', wpisać kilka danych i gotowe :)


Przegląd Końca Świata. Blackout - Mira Grant [SQN, 2014]

Jak to mówią, wszystko co dobre, kiedyś się kończy. Nawet fantastyczne historie o apokaliptycznym końcu świata pewnego dnia znajdą swój kres. Niestety, u mnie ten kres nastąpił całkiem niedawno, bo skończyłam czytać ostatni tom serii Miry Grant. Słyszeliście już o niej? Nie?! To co Wy tu jeszcze robicie? Do księgarni, ale już! Nawet jak nie lubicie zombie, to przeczytajcie. Osobiście od zombie trzymałam się z daleka przez długi, długi czas (tak jak w gruncie rzeczy powinno być). Z tych wszystkich nadprzyrodzonych kreatur i stworzeń kręciły mnie najmniej, choć trochę bardziej niż kosmici. Ale pewnego dnia postanowiłam spróbować. I wiecie co? Wpadłam po uszy!

Trochę mi smutno, że to już koniec. Bo mimo wszystko zżyłam się z bohaterami. To jest właśnie urok serii książkowych - poznajesz losy postaci na tyle, by poczuć z nimi swoistą więź, którą zrywasz z bólem i tęsknotą, kiedy przewracasz ostatnią stronę finałowego tomu. Niby możesz jeszcze do nich wrócić, ale wiesz, że to już nie będzie to samo. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, mówią. Może coś w tym jest. Zżyłam się z Shaunem i Georgem. Zżyłam się z ekipą Przeglądu Końca Świata. Wszak to także blogerzy, choć kompletnie z innego świata. Zżyłam się z nimi i będzie mi ich brakowało. To nic, odstawię swoich przyjaciół na półkę, by spoglądać na nich od czasu do czasu z sentymentem.

Mira Grant w ostatnim tomie serii nie zawiodła. Ok, prawie nie zawiodła. Ciut rozczarowała mnie otwartym zakończeniem, których nie znoszę, nie ważne jak dobra była lektura. Chcę stanowczego końca, a nie nadziei, że może być coś jeszcze, zastanawiania się, co się z nimi wszystkimi stało. Owszem, daje to możliwości dokończenia historii według własnego widzimisię, ale mnie nie potrzeba wyboru. Mnie trzeba porządnego trzepnięcia, potrząśnięcia, gdy kończę czytać ostatni rozdział. Ale prócz tego, Mira Grant nie zawiodła. Dostarczyła mi takich emocji podczas lektury, że szok. Ten akurat towarzyszył mi dosyć często, gdy autorka co jakiś czas wprowadzała zwroty akcji urywające cztery litery. Było kilka mocnych momentów, których kompletnie się nie spodziewałam, a które sprawiały, że zatrzymywałam się na chwilę i pod nosem mówiłam coooooooo?! Takie lektury lubię. Które wywołują emocje. Które zaskakują. Które nie są przewidywalne. I to dała mi Mira Grant.

Tak jak mówiłam na początku, jeśli jeszcze nie znacie tej serii, czas najwyższy ją poznać. Bo wcale nie jest to powieść typowo o zombie. Bardziej o ludziach i o tym, jak paskudni potrafią się stać w chwilach prawdziwego, globalnego zagrożenia. Że liczy się tylko dobro wpływowej jednostki, a nie uciśnionych tłumów, które czasem bywają mięsem armatnim. Dużo jest w tej serii polityki, spisków i prawdziwych tragedii, z którymi ciężko się pogodzić. Ponadto poczucie humoru, którym autorka obdarzyła zarówno główne postaci, jak i te drugoplanowe, jest bezbłędne. Uwielbiam ich sarkazm i nieskrywane szaleństwo. Tempo fabuły jest naprawdę zawrotne, do tego wszystkie te zwalające z nóg newsy i zwroty akcji, które niemal sprawiają, że zaczynasz obgryzać paznokcie z podekscytowania i nerwów. Żałuję, że to już koniec, bo to naprawdę dobra seria. I nie śmierdzi zgnilizną żywych trupów, o nie. Koniecznie musicie spróbować.

My - David Nicholls [Świat Książki, 2015]

Czasem po lekturze książki chce mi się krzyczeć. Chcę mi się drzeć, by oznajmić całemu światu, w jaki paskudny i beznadziejny sposób zmarnowałam kilka ostatnich godzin swojego życia. Kolejna randka w ciemno okazała się być klapą. Davidzie Nichollsie, wcale nie jesteś taki dobry, jak wszyscy mówią. Niestety, znowu mnie rozczarowałeś. Gdy przeczytałam Jeden dzień było dokładnie to samo, tylko ciut lepiej, o dziwo. Gdyby nie ekranizacja, odłożyłabym tę historię do lamusa, z wszystkimi innymi bardzo średnimi, o których zapominam już po pierwszych pięciu minutach po odłożeniu książki na półkę. Wiecie co jest tragicznie śmieszne? To, że przeczytałam My kilka dni temu i dzisiaj, siadając do tego tekstu, zapomniałam jak miał na imię główny bohater, nie wspominając już o innych, towarzyszących mu postaciach. I to raczej nie moja nie pierwszej świeżości pamięć. Raczej fakt, że znowu trafiłam na historię, która kompletnie nie zapada w pamięć.

Wyżej wspomnianym, głównym bohaterem - sprawdziłam, jest nim Douglas - uczyniono apodyktycznego, nudnego jak flaki z olejem, nieco niezdarnego i ciapowatego, ponad pięćdziesięcioletniego naukowca, który pewnego dnia obudził się z ręką w nocniku po kilku dobrych latach małżeństwa, kiedy to żona Connie postanowiła od niego odejść. Nie wspominając już o synalku, który na myśl o spędzeniu z ojcem kilku minut swojego cennego życia, ma ochotę popełnić samobójstwo. I uwierzcie mi, wcale nie cieszy się z wielkiego planu ratowania rodziny, na który wpadł Douglas - cudowna wycieczka po Europie tylko z rodzicami! Co z tego, że Albie jest już niemal pełnoletni i woli podrywać dziewczyny bez przyzwoitki w postaci wiecznie niezadowolonego ojca na karku. Nope, Douglas niczym przysłowiowy tonący, brzytwy się chwyta i próbuje odratować to, co przez tyle lat dzielnie zaniedbywał i niszczył. Tak, nasz główny bohater lwią część kłopotów, które właśnie mają miejsce w jego życiu, może zawdzięczać tylko i wyłącznie sobie. Brawo, Douglas, świetna robota!

Ok, nie jest tak źle, jak opisałam to wyżej, ale naprawdę jestem rozczarowana tą lekturą. Ciężko przebić się przez pewien mur, który został utworzony przez głównego bohatera, którego nie da się lubić, bo od początku budzi w człowieku niechęć. Swoją drogą to zadziwiającego, że Douglas potrafi być jednocześnie niezdarnym i nieporadnym ojcem i mężem, który totalnie nie ogarnia życia i wszystko (nawet miłość do własnego dziecka) próbuje upchnąć w naukowe schematy i definicje (co może rozczulać i rodzić odrobinę sympatii do niego), żeby za chwilę zamienić się w nudnego, jędzowatego i niewdzięcznego faceta, którego ma się ochotę kopnąć w zadek i posłać do diabła. Bo kto by chciał mieć takiego tatusia, który w twarz mówi Ci, że się Ciebie wstydzi. Nie, dziękuję, wychodzę!

źródło
Owszem, widzę to, co chciał przekazać Nicholls. I to doceniam. Bo gdzieś między wierszami próbował czytelnikowi pokazać, że małżeństwo jest naprawdę ciągłą pracą nad sobą samym, nad drugim człowiekiem, nad uczuciami, nad zachowaniem, nawykami, etc. Związując się z drugim człowiekiem, jest się za niego w pewien sposób odpowiedzialnym. Nie jesteśmy już dłużej samotnym okrętem na wielkim morzu życia, teraz trzeba podejmować decyzje słuszne dla dwojga. Czasem bywa ciężko. Czasem bywa beznadziejnie. Czasem ma się ochotę wszystko rzucić w kąt i odejść. Czasem ludzie się poddają. Czasem walczą dalej. Bo małżeństwo w pewnym sensie jest ciągłą walką. I nie walką ze sobą nawzajem, choć tak również bywa. Głównie jest to walka ze światem, z codziennością, z rutyną, z obowiązkami. Oczywiście, że są też dobre momenty i jest ich z pewnością wiele. Ale tych złych też nie brakuje i to najczęściej one najbardziej rzutują na przyszłość dwojga związanych ze sobą ludzi. I to gdzieś między wierszami Nicholls próbował pokazać. Tył książki jak zwykle okraszony jest notą wydawcy i krótkimi poleceniami innych autorów. Jeden z tych tekstów mówi tak: to idealna lektura dla wszystkich, którzy są ciekawi, czym tak naprawdę jest małżeństwo. Niestety, jest to tylko półprawda. Bo małżeństwo przedstawione przez Nichollsa jest tylko jednym z wielu możliwych opcji. Dodatkowo takim, które wcale nie skończyło się szczególnie pomyślnie. Myślę, że gdyby Connie, żona Douglasa, nie była od zawsze taką artystyczną, wolną i mocno liberalną duszą, skończyłoby się to dużo, dużo gorzej. Jedno jest pewne, warto wziąć sobie do serca to, co w książce jest bardzo wyraźne - trzeba o siebie dbać, troszczyć się i walczyć o siebie od początku do końca. W małżeństwie z happy endem nie ma miejsca na zaniedbanie, na przeświadczenie, że może się uda, że wszystko się jakoś samo ułoży. Nie, to Ty masz to ułożyć. Ty i Twoja druga połowa. Bo oboje jesteście odpowiedzialni za siebie i za swój związek. Bo jeśli to zaniedbasz, obudzisz się z ręką w nocniku jak Douglas.

Nie wiem, kompletnie nie przemówiła do mnie ta historia. Owszem, widzę co autor My próbował przekazać czytelnikowi, ale według mnie wyszło mu to bardzo nieudolnie. Główny bohater, który jest również narratorem całej fabuły, jest po prostu irytujący i ja osobiście nie potrafiłam go polubić, co znacznie utrudniało mi pozytywny odbiór treści. Poza tym sposób prowadzenia narracji był beznadziejny. Przeskakiwanie to w przeszłość, to w teraźniejszość bez wyraźnych znaków, gdzie czytelnik właśnie się znajduje, strasznie mnie gubiło. Do tego wszystkiego przeszłość i teraźniejszość działa się równolegle w tych samych miejscach (najpierw autor opowiada o rodzinnej wyprawie do Europy, by za chwilę wrócić do pierwszych lat Connie i Douglasa razem, gdy za młodu podróżowali po tych samych miejscowościach), więc tym trudniej było mi się połapać co, gdzie, kiedy i jak. Nie, nie i jeszcze raz nie. Tragicznie komiczna historia, z większym naciskiem na tragedię, bo te nieliczne momenty, kiedy uśmiechnęłam się pod nosem, kiedy naprawdę ruszyło mnie serducho, naprawdę nie zrekompensują mi tych kilku godzin zmarnowanych na najnowszą powieść Nichollsa. A szkoda. Bo potencjał tlił się gdzieś w oddali, niestety zgasł szybciej niż udało się go rozpalić na dobre.

Książka pod tytułem - Robert Trojanowski [Wydawnictwo Kaktus, 2015]

Moda i szał na kreatywną destrukcję oraz książki, które książkami nie są wciąż trwa. Wszystko to zapoczątkowała Keri Smith dwoma publikacjami, które doczekały się polskiego wydania (Zniszcz ten dziennik oraz To nie książka). Potem przyszedł czas na kolorowanki i mazianki w różnej postaci, które również zaczęły przyciągać wielu ciekawskich. Okazało się, że mamy naprawdę mnóstwo ludzi łaknących kreatywnych działań. Jednakże mimo wszystko zarzuca im się, że wbrew założeniom i pozorom wcale nie skłaniają odbiorców do kreatywności. Tak czy siak, wciąż mają grono wiernych fanów, którzy zawzięcie wylewają swoje pomysły na papier. O dziwo, są pomysły naprawdę ciekawe i oryginalne. Na fali popularności Keri Smith chcą też płynąć inni, dlatego właśnie doczekaliśmy się również Książki pod tytułem, która korzenie ma właśnie w Polsce, a stworzona została przez Roberta Trojanowskiego.

Jakiś czas temu poproszono mnie, bym wzięła ten nowy twór w swoje niecne łapska i przetestowała go, a konkretnie pokreśliła, pogniotła, pocięła - w telegraficznym skrócie - zabawiła się nim. Swoją drogą, co to za czasy przyszły, że z taką dziką przyjemnością niszczy się książki - niepokojące! W związku z tym, że w pewnym sensie jestem fanką publikacji Keri Smith, nie stronię też od antystresowych kolorowanek, postanowiłam poddać się pokusie i zerknąć na rodzimy tytuł, który z założenia ma być tym, czym sami go uczynimy. Autor już od samego początku daje nam wolny wybór i pozwala nam zrobić ze swoim dzieckiem, co tylko zechcemy.


Ok, to działamy. Po przekartkowaniu kilku stron z poleceniami, z odrobiną zaskoczenia i rozczarowania pomyślałam: ups, to nie moja grupa wiekowa, czas zwijać żagle! Dlaczego? Wiele z nich dotyczy szkoły, nauczycieli, zabaw i czynności typowo dziecięcych. Więc ja w większości przypadków nie mam tu czego szukać, bo lata szkolne już dawno za mną. Ale właśnie z uwagi na ten fakt szczerze polecałabym ją rodzicom i ich pociechom do wspólnej, nieco zakręconej zabawy, gdzie można się wyżyć kreatywnie, dać upust dziecięcej wyobraźni i dzikim pomysłom. Nastoletni fani (i ci wiekowo wzwyż) mogą ją sobie darować, jeśli myślą o tym, żeby samemu się nią bawić, ale jeśli mają zamiar podarować ją młodszemu rodzeństwu, czy innemu dzieciakowi w rodzinie, zróbcie to śmiało! Osobiście jako dziecko uwielbiałam wszelkiego rodzaju łamigłówki, zagadki, ćwiczenia, które wymagały ode mnie pogłówkowania, kombinowania, dając mi przy tym ogrom zabawy. Myślę, że jeśli pomyślimy o takim zastosowaniu Książki pod tytułem będziemy mogli spędzić z dziećmi naprawdę fajny i wartościowy czas. Bo który dzieciak nie lubi się czasem powygłupiać i pobawić z rodzicami? 


Wracając jeszcze do samej zawartości tej publikacji, to jak najbardziej rozumiem zarzuty sceptyków tego typu książek, bo niektóre z poleceń w nich zawartych nie mają nic wspólnego z kreatywnością, chyba, że odbiorca postanowi się całkowicie zbuntować wobec nic i zrobi coś całkowicie nieoczekiwanego. Przy okazji mam wrażenie, że słowo polecenie od samego początku odarte jest z idei kreatywności, ale to może tylko moje odczucie. Wracając jednakże do Książki pod tytułem, to tutaj również znajdzie się kilka, powiedziałabym beznadziejnych, sugestii, które odbiorca powinien wykonać. Chociażby pokłóć się z książką - myślę, że jak ktoś Was zobaczy, drących się na bogu ducha winną książkę, niechybnie wylądujecie w psychiatryku. Ewentualnie na izbie wytrzeźwień, jeśli wcześniej zjedliście zbyt dużo kukułek.


Podsumowując, jestem na tak, ale tylko i wyłącznie wtedy, gdy odbiorcami tej publikacji będą dzieci (max. 13lat myślę). Jeszcze fajniej będzie, gdy tej zabawie będą towarzyszyć dorośli, czy to rodzice czy rodzeństwo - wydaje mi się, że wtedy pomysły i realizacje sugestii proponowanych przez autora mogą być jeszcze bardziej pokręcone. Innym odbiorcom radziłabym nie zawracać nią sobie głowy, bo to nie jest tytuł dla starszaków :)

po czym poznać dobrą książkę?


Po czym poznać dobrą książkę? To ci dopiero pytanie. Mam wrażenie, że czasem takich dobrych, takich wiecie, z prawdziwego zdarzenia, to ze świecą szukać. Bo jak w gąszczu, w istnym zalewie i powodzi różnorakich powieści, historii i powieści odszukać te, które po odłożeniu będziemy z czystym sumieniem mogli nazwać tymi dobrymi? 

Najgorsze jest to, że dobrą książkę znajdziecie dopiero po lekturze tony tych słabych, przekopując się przez wysypisko śmieci, powoli dobierając się do skarbu tkwiącego gdzieś pomiędzy gruzami kiepskich historii. Nie poznacie jej na pierwszy rzut oka. Przecież to byłoby zbyt łatwe. Czasem trzeba zapracować na coś wartego uwagi. Więc przekopujcie się przez to literackie gnojowisko i dzielcie się ze światem książkami, które chwyciły Was za serce. Dajcie znać innym, że takie historie istnieją i pretendują do miana dobrej książki, może dzięki Wam ktoś znajdzie swój nowy skarb.

A po czym poznać, że właśnie przeczytana przez Ciebie powieść byłą tą dobrą? Wartą poświęconej jej uwagi? Tym długo poszukiwanym skarbem? Białym krukiem? No jak poznać to prawdziwe cudo? I od razu uprzedzam, że ta książka wcale nie musi być dobra dla całego świata czy dla Twoich znajomych. Nie musi być nawet dobra dla Twojej rodziny czy Twojego partnera. Ma być dobra dla Ciebie. Jeśli przy okazji podoba się też innym, fantastycznie, ale teraz pomyśl przede wszystkim o sobie i zastanów się, jak zdefiniujesz dobrą książkę?

Bo dla mnie dobra książka ma poniższe cechy:

- nie  daje mi o sobie zapomnieć - kojarzycie to uczucie, gdy podczas każdej możliwej codziennej czynności, podczas jazdy do szkoły czy pracy, podczas sprzątania czy gotowania, odczuwacie przemożną potrzebę poczytania danej książki? Mnie się czasem zdarza. Bywa, że lektura nie daje mi spokoju, wciąga mnie tak bardzo, że sama szukam choćby najkrótszej chwili, by poczytać przynajmniej kilka stron. Dużo myślę o jej bohaterach, o ich losach i o tym, co  się wydarzy. Ciągnie mnie do tej książki jak diabli.


- wzbudza emocje - bo na obojętności daleko się nie zajedzie. Co mi po książce, o której myślę czy wspominam innym, wzruszając ramionami. Czytam ją bez większego zaangażowania, bo jak już zaczęłam, to skończę, może jednak stanie się cud, jakiś przełom, który uratuje tej powieści zadek. Ale cuda rzadko się zdarzają w tym wypadku i zazwyczaj kończy się tak, że odkładam tom na półkę, a po miesiącu zapominam, o czym w ogóle był. Już kilkakrotnie powtarzałam, że wolę jakieś miliard razy, żeby książka była totalnie beznadziejna, żeby wyprowadzała mnie z równowagi swoją beznadziejną fabułą i wkurzającymi postaciami, niż żeby była totalnie nijaka. Bo chcę przy książce płakać, chcę wzdychać, chcę kląć, chcę wyzywać, chcę się śmiać, chcę się wzruszać, chcę odczuwać. Pozytywne emocje - tak. Negatywne emocje - tak. Brak emocji - NIE! 

- zapada w pamięć - ma mnie chwycić za serce, ma mnie sponiewierać emocjonalnie, ma na mnie wywrzeć takie wrażenie, żebym nie mogła o niej zapomnieć. Mam o niej pamiętać przez długi, długi czas.

- chcę do niej wracać - niby bez sensu czytać tę samą książkę drugi raz. Albo trzeci. A bywało tak, że czytałam dany tytuł kilkakrotnie. Z lat dziecięcych pamiętam do dziś Matyldę Dahla, później Samotność w sieci Wiśniewskiego. Mimo tego że znałam fabułę bardzo dobrze to i tak chciałam do nich wracać. I przeżywałam te emocje na nowo, z taką samą intensywnością i przyjemnością. Czasem zdarzają się bowiem takie perełki, na widok których się uśmiechasz, bo wiesz, że do nich wrócisz.

- ciągle o niej gadam - cecha odrobinę połączona ze wzbudzaniem emocji. Bo gdy dana publikacja pełna jest wrażeń, to nie mogę się powstrzymać i po prostu muszę o niej wspomnieć innym. Czy to Narzeczonemu, któremu zawracam głowę kolejnymi zachwytami (albo marudzeniem, jaka ta książka beznadziejna), czy Mamie, której zachwalam następny tytuł do przeczytania, czy też Wam, w różnoraki sposób dzieląc się emocjami. Po prostu nie mogę przestać i nawijam o niej bez ustanku, polecając innym lekturę.

Mogłabym też opowiedzieć o kilku innych cechach, ale nie chce mi się tracić czasu na banały. Bo wiadomo, że książka ma być wciągająca, pełna akcji, ma mieć ciekawych bohaterów. Przecież dobrze o tym wiem i Wy też. Mnie chodzi o moje osobiste odczucia i kryteria, które czynią daną książkę dobrą dla mnie. W nosie mam opinie krytyków literackich i ich snobistyczne wytyczne, wskazywanie mi nachalnym paluchem co jest dobre i wartościowe, a co nadaje się do śmieci i nie warte jest nawet sekundy uwagi. Mam to w nosie, bo tylko ja najlepiej wiem, czym jest dla mnie dobra książka!

A jakie są Wasze kryteria? Jak Wy poznajecie dobrą książkę? Dzielcie się tytułami, bo niedługo zastanowimy się, po czym poznać KIEPSKĄ książkę!

Lek na śmierć - James Dashner [Papierowy Księżyc, 2014]

O seriach książkowych można mówić wiele. Jedni są ich fanami (chociażby ja), inni wręcz trzymają się od nich z daleka, jak diabeł od święconej wody. Osobiście wolę widywać się z zaprzyjaźnionymi bohaterami częściej, niż tylko w jednym krótkim tomie, choć z drugiej strony wpienia mnie, gdy wydawnictwo decyduje się na przerwanie wydawania danej serii, po pierwszym tomie albo lepiej, nie wydając tomu ostatniego. Dzięki, wielkie dzięki. Miło z Waszej strony. Ale mimo tego lubię książkowe cykle. Z drugiej strony wiem też, że niektórzy nie przepadają za nimi. Najbardziej absurdalnym dla mnie powodem, który usłyszałam, to stwierdzenie, że ktoś nie lubi czytać serii, bo trzeba na nie długo czekać w bibliotece. Okej... Każda wymówka jest dobra. Według mnie największym zarzutem wobec książkowych tasiemców jest to, że często poszczególne tomy odstają od siebie poziomem. Pal licho, że drugi tom jest trochę słabszy niż ten pierwszy. Gorzej, gdy po przeczytaniu kilku części Twoje oczekiwania wzrastają, a gdy przychodzi zakończenie całej historii, wraz ze skończeniem ostatniego tomu, czujesz tylko rozczarowanie i niesmak.

Właśnie tak było z Lekiem na śmierć, który jest ostatnim tomem serii Więzień Labiryntu Jamesa Dashnera. Do przeczytania serii skusiła mnie ekranizacja, która miała premierę w zeszłym roku. Chcąc przestrzegać świętego przykazania moli książkowych: najpierw książka, potem film, zabrałam się za lekturę pierwszego tomu. I wiecie co? Byłam zachwycona. Teraz, gdy tak bardzo kręcą mnie powieści dystopijne, chłonę każdą z nich jak gąbka. Dashner podarował mi ogromną dawkę emocji, grozy i nerwów. To było coś. Kolejna część, czyli Próby ognia, zachwyciła mnie jeszcze bardziej, przecząc teorii, że drugi tom serii jest tym gorszym. Niestety, jak się okazało, to ten finałowy był tym kiepskim, który mnie rozczarował. Po dwóch poprzednich częściach, które trzymały mnie w napięciu przez całą lekturę, spodziewałam się naprawdę czegoś mocnego po Leku na śmierć, który z epickim WOW! miał mnie rzucić na kolana, gdy wreszcie okaże się, jak skończy się ta cała historia o Pożodze i Więźniach Labiryntu.

Cholera, jak bardzo się rozczarowałam. Mam wrażenie, że Dashner z każdym kolejnym słowem i rozdziałem tracił ikrę, międląc te same sceny i frazesy, żeby finalnie poczęstować nas czytelników naprawdę słabym zakończeniem. Serio? Wielka epidemia choroby, która wyniszcza świat skończyła się tak żałośnie źle? Jeśli wiedziałabym, że autor takim zakończeniem postanowił zostawić sobie otwartą furtkę do kontynuowania tej serii, to jakoś bym zagryzła zęby, przełknęła gorycz porażki i cierpliwie czekała na kolejny tom. Ale tak? Jestem rozczarowana. Bardzo rozczarowana. Naprawdę liczyłam na większe emocje, zakończenie, które zostawi mnie z rozdziawioną gębą i myślą: nie, to przecież niemożliwe! A tak ze znudzeniem odłożyłam Lek na śmierć na półkę, z obojętnością wypisaną na twarzy drukowanymi literami. Panie Dashner, to było naprawdę słabe. Po tak dobrych tomach poprzedzających, zakończenie serii było kiepskie. Oj bardzo kiepskie.

bolączki rękodzielnika

Życie rękodzielnika to nie jest bułka z masłem. A przynajmniej nie zawsze. Widząc piękne projekty, czasem zapominamy o tym, że za każdym z nich stoi ogrom włożonego czasu i pracy. I bólu. Kłucie w łopatce, ból kręgosłupa, szczypiące oczy, jeden palec pozacinany od papieru, drugi z odciskiem od trzymania przyborów. Mój obcy na środkowym palcu prawej ręki zaczyna się rozrastać ostatnimi czasy. Taki koślawy znak szczególny. Jestem naznaczona rękodziełem w bardzo dosłowny sposób. 


Czasem czuję się jak matka, która w bólach i mękach próbuje wydać na świat swoje kreatywne dziecko, twór intensywnego myślenia, cięcia, składania klejenia. Ile razy przyszło mi siedzieć na podłodze zawalonej papierami, tekturkami, przyborami, ścinkami, czując, że kłucie w łopatce zaczyna narastać niezależnie od przybranej pozycji i że niewiele czasu zostało mi do momentu, kiedy zabraknie mi sił, by zdusić w sobie ból. Ale zawsze wytrzymywałam, a nagrodą za cały ten wysiłek stawał się widok ukończonej pracy, która wywołuje na twarzy uśmiech i satysfakcję. Bieganie po mieszkaniu wołając: Arek patrz, patrz jak fajnie mi wyszło, no patrz! jest bezcenne. Słowa uznania dają siłę, by działać dalej. By zagryźć zęby, otrzeć łzy i tworzyć kolejny projekt, który ucieszy nie tylko mnie, ale również obdarowaną osobę. Bo uczucie jakie towarzyszy mi, gdy Babcia przytula mnie oglądając otrzymaną właśnię ręcznie zrobioną kartkę z okazji urodzin, lekko poklepując mnie po plecach, mówiąc: chyba masz to po mnie, jest cudowne. Albo gdy Mama wzrusza się przeglądając album ze zdjęciami z wakacji, na które tak długo czekała, a który postanowiłam jej podarować na święta. To wszystko jest tak inspirujące i napędzające do działania, że warto przetrzymać wszelkie niedogodności i ból. 

Gorzej, gdy po skończeniu projektu nie jestem w stanie wykrzesać z siebie ekscytacji, czy nawet odrobiny radości. Gdy zamiast uśmiechu satysfakcji na mej twarzy pojawia się grymas niezadowolenia, a ręce z prędkością światła zabierają się do tego, żeby zgnieść to wszystko w jedną wielką kulę, żeby moment później długie godziny pracy rozedrzeć na drobne strzępy. Całe to dzieło zrodzone w mękach trafia szlag. Zaczynam wszystko od nowa.

I nie myślcie, że się skarżę. Ani trochę. Kocham to, co robię. Ale zdałam sobie sprawę, że za każdym projektem zawsze stoi ciężka praca, że wszystko ma dwie strony medalu. Captain Obvious, huh? :) Satysfakcja i radość, wielka przyjemność, ale też ciężka praca. I bolące plecy :)