Strony

Australia - Barbara Dmochowska [Bernardinum, 2014]

Za oknem skrada się zima. Oblazła już wszystkie drzewa i odarła je z liści, które tak pięknie mieniły się ognistymi kolorami w słońcu. Jędza, zabrała też prawie całe światło i spowiła świat w szarości deszczowych chmur i ciemności krótszych dni. Człowiek ma ochotę zwinąć się w kulkę, utulić się w cieple i przespać to, co dzieje się na zewnątrz. Ale wiecie co? Nie wszędzie tak jest. W niektórych miejscach na ziemi, kiedy my  wrzucamy na siebie kolejne warstwy ciuchów, inni je zrzucają, by radośnie biegać po plaży w bikini. I nie, nie są to grupy zagorzałych morsów, które lubują się w lodowatej wodzie. Nie. Tymi ludźmi są mieszkańcy Australii.

Jak widzicie, w ręce wpadła mi kolejna podróżnicza powieść Wydawnictwa Bernardinum. Kiedy tylko zobaczyłam, że jest o Australii, nie wahałam się ani chwili, bo wiedziałam, że jest to miejsce, które chcę zwiedzić z perspektywy swojej kanapy (i nie tylko, ale to temat na inny dzień). Mimo warunków atmosferycznych w naszym kraju, z wielką przyjemnością oddałam się tej lekturze. Chociażby na pocieszenie. Chociażby po to, żeby przez chwilę, nawet mentalnie, znaleźć się gdzieś indziej i dzięki słowom Basi Dmochowskiej, poczuć australijskie słońce na swej twarzy, wsłuchując się w odgłosy natury. Uwielbiam tego typu książki, naprawdę. Niby nie wynaleziono jeszcze teleportu przenoszącego nas swobodnie w inne miejsce na ziemi, ale myślę, że powieści podróżnicze są świetną namiastką owego. Może nie przenosimy się tam fizycznie, ale wciąż potrafimy czerpać z tego ogromną przyjemność.

Jak się pewnie domyślacie, autorka postanowiła opowiedzieć nam historię swoich podróży po Australii, która swoje źródło miała w dosyć spontanicznej decyzji, by wreszcie gdzieś się ruszyć. Choć autorce marzyła się Nowa Zelandia, Australia oczarowała ją bogactwem i różnorodnością flory i fauny, która jest tak bardzo charakterystyczna dla tego kontynentu. Uwierzcie mi, że mnie również zaczarowały te wszystkie opisy kolorowych ptaków, misiów koala i kangurów. Australia bez dwóch zdań jest magiczna i wyjątkowa. I tak właśnie Basia Dmochowska opowiada nam o swoich australijskich przygodach i szlakach przetartych w starym Subaru. Oczywiście nie zabrakło awarii i wypadków (całkiem krwawych i groźnych!), jak i gorszych dni. Na szczęście te dobre i magiczne, warte zapamiętania, były przeważające. Prócz bogatych i barwnych opisów mamy również serię fotografii, które fantastycznie uzupełniają treść tej publikacji. Brakowało mi tylko jednej rzeczy - większej ilości anegdotek, historii poznanych ludzi, zabawnych sytuacji, które miały miejsce podczas podróży. Po co? Żeby lepiej poznać naszych bohaterów, żeby bardziej się z nimi zżyć, żeby jeszcze mocniej poczuć tę podróż.


Niemniej jednak, jestem zachwycona, kolejny już raz dzięki Wydawnictwu Bernardinum. Bo wydają fantastyczne tytuły. Bo historie opowiadane przez podróżników i widoki, którymi się dzielą zawsze zapierają dech w piersi. Najlepsze są chyba te historie, w których podróże zaczęły się spontanicznie - to daje nadzieję, na to, że każdy z nas może w dowolnej chwili ruszyć tyłek i rzucić wszystko, co ma, wystarczy tylko ten moment, w którym poczujemy tę dojmującą potrzebę i wcielimy marzenia w czyn. Osobiście bardzo polecam Australię Basi Dmochowskiej, bo choć momentami brakowało mi tych śmiesznych anegdotek, to wciąż jestem zafascynowana tym tytułem i kontynentem, który miałam okazję poznać dzięki autorce.

Książę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Bernardinum  

Dzień, który zmienił wszystko - C. Ryan Hyde [Jaguar, 2014]

Swego czasu poruszałam temat porównań nowych tytułów do tych już znanych, bądź ich autorów do takich, którzy już odnieśli sukces. I o ile pozwala to czytelnikowi mniej więcej zaszufladkować daną pozycję, umieścić ją w jakichś gatunkowych ramach, o tyle sprawia, że dana nowość ma tylko pod górkę. Przynajmniej moim zdaniem. Bo co zrobić z książką, której autorkę porównuje się do Jodi Picoult i Nicholasa Sparksa, uważanych za guru genialnych powieści obyczajowych, które łamią serca, zarówno na papierze jak i na ekranie? Oczywiście, że oczekuje się namiastki tego stylu, tej mocy pisania, choć mam wrażenie, że namiastka to i tak za mało, że oczekujemy dużo więcej. A wszyscy doskonale wiemy, że często wraz z oczekiwaniami w parze idzie również rozczarowanie.

Bywało tak kilkakrotnie, że zamiast pożytku, taka wątpliwa reklama i porównanie przynosiła więcej szkody. Jasne, można pociągnąć promocję na czyimś sukcesie, bo przecież fanka Picoult czy Sparksa na pewno się skusi (uwierzcie mi, mnie też to skusiło), więc napędzamy sprzedaż, ale kłopot pojawia się wtedy, kiedy porównanie to zostało wymyślone trochę na wyrost. Niestety, tak właśnie stało się również w przypadku powieści Catherine Ryan Hyde. Nie, Dzień, który zmienił wszystko w żadnym wypadku nie był dla mnie rozczarowaniem (no, może odrobinkę, właśnie przez to porównanie do Picoult), po prostu okazał się czymś innym niż się spodziewałam, właśnie przez nęcące wspominki o jednej z moich ulubionych autorek, które okazały się mieć niewiele wspólnego z czytaną lekturą.

Ale wracając do recenzowanej przeze mnie powieści, to na pewno nie jest to zła historia. Wręcz przeciwnie, chwyta w jakiś sposób za serce. Bo oto mamy naszego głównego bohatera, Nathana McCane'a, średnio szczęśliwego męża, którego życie przewraca się do góry nogami wraz ze znalezieniem żywego niemowlęcia w lesie. Oto właśnie spełniło się jego marzenie o synu. Niestety, jak szybko się ziściło, tak szybko prysło. Okazuje się bowiem, że chłopiec wciąż ma babcię, która ma prawo do opieki nad maluchem. Niemniej jednak Nathan wymusza na kobiecie pewną obietnicę - chce, żeby pewnego dnia babcia wyjawiła dziecku całą historię o cudownym ocaleniu i opowiedziała mu o mężczyźnie z lasu, który uratował mu życie. I wreszcie nadchodzi ten dzień, bowiem piętnaście lat później, na progu Nathana staje on, chłopiec, którego uratował. Niewychowany rozrabiaka, z którym babcia nie mogła już sobie dłużej poradzić. Nathan postanawia wziąć chłopca pod swoje skrzydła, nadrobić stracone lata i otoczyć go miłością, której mu niewątpliwie brakowało. Nie były to łatwe lata, nie były też przyjemne, ale bez dwóch zdań były to lata bezwarunkowej miłości pełnej przebaczenia. Pytanie tylko, kto komu musiał wybaczyć?

Ciekawa historia, nie sądzicie? Może i zakrawa trochę na Picoult i Sparksa, ale niepotrzebnie daje nam fałszywe nadzieje na coś naprawdę mocnego, co zmiażdży nas emocjonalnie. Owszem, powieść Catherine Ryan Hyde ma coś w sobie. Ma ciepło, jakąś taką iskrę, która sprawia, że chce się poznać dalsze losy bohaterów. Choć trzeba przyznać, że nie wszystkich da się lubić, bo chłopak (swoją drogą również Nathan) jest naprawdę nieznośny i aż dziw bierze, że dorosły Nathan nie wywalił go ani razu za drzwi na zbity pysk, na co niejednokrotnie zasłużył. Ale tak jak powiedziałam wcześniej, Dzień, który zmienił wszystko to przede wszystkim historia o prawdziwej, bezwarunkowej miłości i wybaczeniu, do którego trzeba dojrzeć. Dojrzewają do niego postacie, a my wraz z nimi, bacznie śledząc każdy ich krok. Podobało mi się również to, że książka była podzielona na części, a każda z nich była przestawiona z perspektywy zarówno starszego Nathana, jak i młodszego, dzięki czemu mogliśmy poznać ich odczucia i refleksje lepiej. Zawsze cenię sobie tego typu narrację, również w tym przypadku uważam ją za atut. Niestety, coś nie zagrało. Zabrakło mi chemii podczas lektury, która sprawiłaby, że chciałabym wrócić do tej książki. Że opowiadałabym o niej innym. Że zostałaby ze mną na dłużej. Tak czy inaczej, nie skreślam autorki całkowicie, bo czuję, że ma w sobie potencjał, który chcę jeszcze zbadać, nie zwracając już uwagi na porównania do innych. Wszak Catherine Ryan Hyde jak i inni autorzy, zasługują na to, by być odrębną jednostką i kreować własne ja ;)

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Jaguar

Próby ognia - James Dashner [Papierowy Księżyc, 2012]

Serie, ach te serie. Jak już się człowiek wciągnie, to ciężko się oderwać. Mimo ciągle ciążących na nich opinii, że tylko pierwsza część jest super, a potem już jest tylko gorzej, wciąż angażuję się w nowe historie ciągnące się dłużej niż przez jeden tom. Bo czy faktycznie druga czy każda następna książka z danego cyklu musi być gorsza? Jasne, że nie! Są takie, które są lepsze niż te rozpoczynające daną historię. Skąd wiem? Bo trafiłam na Próby ognia Dashnera, drugi tom Więźnia Labiryntu, który to tytuł całkowicie przeczy tej teorii.

Razem z Narzeczonym zdecydowaliśmy się na lekturę serii Dashnera mniej więcej w tym samym czasie, ze względu na zbliżającą się ekranizację tomu pierwszego. Niemniej jednak to On jako pierwszy serię skończył i torturował mnie nagminnymi komentarzami podczas lektury w stylu: o boże, co tu się dzieje!, co doprowadzało mnie do szewskiej pasji, bo przecież też chciałam już to wszystko wiedzieć, a takie spontaniczne nawoływania tylko zaostrzały mój apetyt na nadchodzącą lekturę.

Próby ognia to oczywiście kontynuacja historii nakreślonej przez autora, która od samego początku rzuca nas w wir pędzących wydarzeń. Zapomnijcie o jakimś rozwinięciu i wprowadzeniu do akcji. Nie, od razu musicie biegać razem z bohaterami i walczyć o swoje życie, bo to, że wyszliście z tego przeklęte labiryntu nic nie znaczy. No, może tyle, że to dopiero początek, a cała ta chora sytuacja, w którą ktoś Was wpakował wcale się nie skończyła tak szczęśliwie, jak początkowo mogło się wydawać. O treści raczej więcej mówić nie będę, by nie odbierać przyjemności i zaskoczenia tym, którzy jeszcze tej serii nie poznali. Przecież nikt nie lubi spojlerów. Wiedzcie jedno, jest mocno, bardzo mocno. 

Przede wszystkim w Próbach ognia podoba mi się to, że Dashner od razu zaczął książkę od zaawansowanej akcji. Tak jak powiedziałam wcześniej, nie było tutaj zbędnego wstępu, spokojnego wprowadzenia, tylko od razu zaczynamy działać. I w gruncie rzeczy jest tak przez cały czas - akcja jest bardzo dynamiczna, ciągle coś się dzieje, nie ma zbytnio chwili wytchnienia. W przypadku serii Dashnera nie sprawdza się opinia, że kolejne części serii są gorsze niż ta pierwsza - jest wręcz przeciwnie. Moim zdaniem to właśnie druga część była tą lepszą, ze względu na fabułę i na fakt, że ciągle dowiadujemy się o całej sprawie i idei czegoś nowego. Wreszcie zaczynamy poznawać genezę całej tej sytuacji, skąd wziął się labirynt i dlaczego. Jest naprawdę ciekawie i nie mogę doczekać się kolejnej ekranizacji, bo wiem, że będzie emocjonująco. A tych, którzy jeszcze serii nie poznali, zachęcam do sięgnięcia po pierwszy tom - warto, nawet, jeśli macie dosyć dystopijnych powieści :)

Troje - Sarah Lotz [Akurat, 2014]

Mówią: nie oceniaj książki po okładce, bo wszak niczego i nikogo nie przystoi oceniać po wyglądzie. Ale cóż z tego, jeśli to właśnie okładka jest tym, co widzimy najpierw? Na nic zda się gadanie, gdy to oprawa danego tytułu robi nam pierwsze wrażenie, od którego zależy czy sięgniemy po dany tytuł czy nie. Odrębną sprawą jest to, czy wygląd przekłada się na treść i wartość. Prawda jest taka, że często jest zupełnie odwrotnie. Wydaje Ci się, że to brzydactwo na głównej stronie nie może zwiastować niczego dobrego, a wtedy okazuje się, że trafiłeś na najlepszą książkę swojego życia. Z drugiej strony woła Cię przepiękna oprawa, która tak bardzo kusi oko, że po prostu musisz ją mieć. A potem? A potem klops. Istny przerost formy nad treścią i tytuł, którego już nigdy więcej nie chcesz widzieć na oczy.

Dlaczego tak mnie wzięło na gadanie o okładkach? A dlatego, że Troje należy do tych książek, których oprawa przyciąga wzrok. Mimo tego że jest dosyć skromna, bo nie znajdziemy na niej miliona rekomendacji i fragmentów recenzji, czy nawet noty wydawniczej, jak to zazwyczaj bywa. Ot cztery krótkie wydarzenia, które swoją tajemniczością mają skusić czytelnika. Ale to nie wszystko. Troje ma coś wyjątkowego, czego nigdy wcześniej na oczy nie widziałam (okej, złocone kartki komunijnego skarbczyka się nie liczą!). Otóż brzegi stron tej książki są czarne jak smoła, a całość sprawia wrażenie, jakby ktoś właśnie wyciągnął ją z pożaru albo... katastrofy lotniczej (pomijając fakt, że książka raczej nie przetrwałaby pożaru...). Oprawa niewątpliwie przyciągająca uwagę, oryginalna i ciekawa. Ale co z treścią?

Z treścią jest już trochę gorzej. Wydaje mi się, że cały dobrobyt został wyczerpany na opracowanie formy Troje, a na to, co jest w środku, zostały już mało interesujące resztki. Od początku powieść ta mnie fascynowała - przede wszystkim swoim wyglądem, gdy jeszcze nie znałam jej treści, ale również pomysłem na umieszczenie książki w książce. Tak, dokładnie tak, książka w książce. Książkepcja? Jeśli chodzi o zarys treści, to również byłam zaciekawiona tym, co może nadejść. Otóż w powieści Sary Lotz mamy cztery katastrofy lotnicze (w tym samym czasie) oraz troje ocalonych dzieci pośród setek ofiar. Dlaczego? Jak to się stało? Jak to w ogóle możliwe, że ktokolwiek przeżył? Dziesiątki teorii spiskowych na temat katastrof i tych dziwnych dzieci. Może Obcy? A może Czterej Jeźdźcy Apokalipsy? Opętanie? Teorii jest wiele.

Sarah Lotz zdecydowała się na prowadzenie narracji z różnych perspektyw. I tak poznajemy świat wokół katastrof oczami najbliższych ofiar, opiekunów ocalonych dzieci, sąsiadów, dziennikarzy, lekarzy czy przypadkowych osób związanych ze sprawą. To dodaje smaku całej fabule, która mimo wszystko jest trochę jałowa i nie zaskakuje. Kompletnie nie podobało mi się to, jak autorka załatwiła sprawę trojga - myślałam, że za tym wszystkim stoi jakaś grubsza sprawa, a skończyło się tak, jak się skończyło. Liczyłam na większe emocje, których niestety tutaj zabrakło. Prawda jest taka, że Troje przypomina trochę zbiór artykułów i wywiadów na temat jednej i tej samej sprawy, wszystko w jednej teczce. Pytanie tylko, czy jest to atrakcyjne dla czytelnika?


I tu dochodzę do meritum - znowu czuję się oszukana. A wystarczyło nie oceniać książki po okładce, prawda? Wystarczyło racjonalniej podejść do całości, nie dając się skusić jednemu elementowi. Niestety, wyszło na to, że fascynująca i tajemnicza okładka nie musi iść w parze z emocjonującą i pełną akcji lekturą. Cóż, bywa i tak.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Akurat