Strony

Chcę żyć - Michał Piróg [Muza, 2014]

Długo nie mogłam zabrać się do recenzji tej książki. Przeczytałam ją z początkiem lipca, a przecież za chwilę przywita nas październik, więc trochę zajęło mi zabranie się do napisaniu kilku słów o swoistej spowiedzi Michała w jego książce Chcę żyć. Sama nie wiem dlaczego tak zwlekałam. Może szczerość autora a zarazem bohatera uderzyła mnie na tyle, że musiałam trochę ochłonąć? A może czasem po prostu trafiamy na takie książki, które niby wnoszą coś do naszego życia, niby coś zmieniają, ale wciąż nie potrafimy wydusić o nich ani słowa? Jeśli takowe książki istnieją, a pewnie tak, to Chcę żyć z pewnością do nich należy.

Michał Piróg w bardzo szczery i otwarty sposób postanowił opowiedzieć nam o swoim życiu, o początkach swojej kariery, o swojej rodzinie, przyjaciołach, o miłości i związkach, byciu artystą, byciu gejem, byciu Żydem. Michał obdarzył nas ogromnym zaufaniem i podzielił się z nami skrawkiem swojego prywatnego, intymnego życia, tym samym dając nam możliwość zajrzenia, niczym przez dziurkę od klucza, jak wygląda życie znanej osoby, którą widujemy w błyszczących magazynach i na ekranach telewizorów. Bo Michała chyba każdy z nas zna. Barwny, charakterystyczny, kontrowersyjny. W tej książce wciąż pozostaje sobą, dzieląc się z czytelnikiem swoimi refleksjami, odczuciami i wspomnieniami. Znajdziemy w niej również wstawkę ze zdjęciami Michała, która dodaje atrakcyjności lekturze, sprawiając, że postać o której czytamy, staje się bardziej realna i namacalna.

Choć Chcę żyć w całości poświęcona jest Michałowi i jego życiu, to mam wrażenie, że skłania czytelnika do przemyśleń nad własnym życiem, zabierając go w podróż w głąb siebie. Zmusza nas do zastanowienia się nad swoimi celami, marzeniami, priorytetami. Sprawia też,  że chcemy wierzyć w siebie, chcemy zdobyć świat, bo zdajemy sobie sprawę, że możemy. W jakiś sposób Chcę żyć sprawia, że czytelnik dostaje kopa od życia i sam zaczyna wierzyć, że chce żyć, przeżywać, czuć, a nie, wegetować. Coś jest w tej książce. Ciężko mi stwierdzić co, ale wiem jedno, to była naprawdę ciekawa i pouczająca lektura. Wiecie, ja też nie lubię biografii, ale ta książka jest inna - sprawdźcie sami :)

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Muza

[PRZEDPREMIEROWO] Wzorzec zbrodni - Warren Ellis [SQN, 2014]

Kiedy przychodzi mi zmierzyć się z dziełem literackim już na samym wstępie porównywanym do czegoś wielkiego, czy to innej powieści, czy też jej autora, towarzyszą mi mieszane uczucia. Z jednej strony jestem zadowolona, bo jestem w stanie zaszufladkować daną powieść, wyobrazić sobie jaka ona będzie, dając mi garść pomysłów na to, czego mogę oczekiwać. Z drugiej jednak strony takie porównywanie sprawia, że poprzeczka automatycznie się podnosi, bo skoro ktoś stawia nieznanego mi autora i jego dzieło obok niemal legendarnego już filmu Siedem, to znaczy, że musi być naprawdę dobrze. Wtedy rodzą się oczekiwania, zazwyczaj wygórowane, które nie zawsze zostają spełnione. I było porównywać?

Warren Ellis, o którego kryminale będzie dzisiaj mowa, a który porównywany jest do wcześniej wspomnianego dzieła Finchera, stworzył intrygującą historię, w której tylko szaleniec może stawić czoła szaleńcowi. To, że seryjny morderca ma nie po kolei w głowie nikogo nie dziwi, ale główny bohater? Policjant? Owszem. John Tallow jest dosyć specyficznym człowiekiem, ciężko temu zaprzeczyć. Jest odrobinę socjopatyczny, a na tylnym siedzeniu swojego samochodu wozi pół biblioteczki. Poza tym swoim odkryciem rozpętał prawdziwe piekło w nowojorskiej policji. A wszystko przez jeden pokój na Pearl Street. Pokój, w którym każdą możliwą powierzchnię zajmowała broń. Broń, całkowicie różna, nigdy taka sama. Z każdej z nich zabito jedną osobę. Kiedy? Jak? Dlaczego? A najważniejsze - kto to zrobił? Tego nie wie nikt. Ale to właśnie Tallow musi rozwikłać tę zagadkę. Skoro nawarzył takiego piwa, niech je teraz wypije.

Trzeba przyznać, że pomysł autora na fabułę książki jest jak najbardziej zagadkowy. Kiedy pierwszy raz przeczytałam jej opis na odwrocie, stwierdziłam, że to naprawdę może być coś. No bo mamy seryjnego mordercę, który kolekcjonował broń przez kilka, jak nie kilkanaście dobrych lat, a z każdej z nich zabił tylko jedną osobę. Poza tym niektóre ze znalezionych egzemplarzy okazały się być dowodami znalezionymi podczas dawnych zbrodni, które nigdy nie powinny opuścić policyjnych murów. Więc skąd wzięły się w tym zabunkrowanym pokoju pośród innych karabinów i pistoletów? Tak, zapowiadało się na grubszą intrygę. Niestety, wtedy właśnie zaczęły się schody. I nie były to schody do niebios, gdzie mogłabym się rozpływać nad geniuszem autora i jego fantastyczną powieścią. Prawda jest taka, że jedynie idea tej książki przypadła mi do gustu, a reszta.. Reszta była bardzo przeciętna.

Przede wszystkim główny bohater, dosyć specyficzny, z którym ciężko się identyfikować, obok którego trudno stanąć z sympatią i chęcią ścigania seryjnego mordercy. Johna Tallowa trudno polubić. Może dlatego, że jest taki wycofany? Zamknięty? Inny? Zresztą mój zarzut, że bohater jest specyficzny nie tyczy się tylko tej głównej postaci - pozostałe też są raczej dziwne, tak jak cała książka. Tak, bez dwóch zdań chcąc opisać ją jednym słowem, powiedziałabym, że jest specyficzna. I specyficzność ta nie przypadła mi niestety do gustu. Bo wszystko to jest okryte taką mgłą tajemnicy, którą niekoniecznie chce się poznać. Wolisz jej nie rozganiać palcami, wolisz nie wiedzieć, co kryje się za tą ścianą mlecznej poświaty. Też w pewnym momencie wolałam nie wiedzieć, bo to, czego się dowiedziałam, bardzo mnie rozczarowało. Nie, nie podobało mi się rozwiązanie tej pokręconej zagadki. O ile sam motyw był bardzo intrygujący, tak zakończenie mnie nie ruszyło ani trochę. Jakoś tak nie wciągnął mnie czarny humor bohaterów. Nie podobało mi się również to, że brak w tej książce jakichś wątków pobocznych, jakiejś odskoczni od śledztwa, choćby najmniejszej. Zamiast tego razem z bohaterami skupialiśmy się na suchym śledzeniu faktów, szukaniu dowodów i winowajcy. Szczerze? Brakowało mi tutaj emocji. Nie, Wzorzec zbrodni ani trochę nie trzymał mnie w napięciu. Jakoś tak biernie śledziłam losy pokręconego Tallowa i jeszcze bardziej pokręconego zabójcy (o! tutaj plus się ujawnił, czyli narracja prowadzona z perspektywy postaci negatywnej - to mi się bardzo podobało).

Niestety, nie przemówiła do mnie ta historia. Mimo największego plusa, jakim jest motyw tej historii. Mimo rozdziałów, w którym narratorem jest seryjny morderca, a my możemy zajrzeć w głąb jego parszywych myśli. Nie, nie przemówiło to do mnie ani trochę. Bo brakowało mi emocji podczas śledztwa. Brakowało mi tego dreszczyku i ciągłego wyczekiwania, co będzie dalej. Brakowało mi mocnego zakończenia, które urwało by mi to i owo. Może innym razem?

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Sine Qua Non

Portret zabójcy - Heather Graham [Mira, 2014]

Z twórczością Heather Graham miałam okazję spotkać się już kilka razy, a mianowicie przy okazji Morderczego grona i Bagna grzechów. Choć autorka nie trafiła na moją top listę, wśród Alex Kavy czy J. T. Ellison, to niewątpliwe znalazła się bardzo blisko tego zacnego towarzystwa parającego się tworzeniem powieści sensacyjnych i kryminalnych, w których często przewija się wątek romantyczny. Znając już w jakimś stopniu możliwości i styl Graham, stwierdziłam, że jak najbardziej mogę pokusić się o kolejną powieść jej autorstwa, po cichu licząc na to, że się nie zawiodę. Niestety, przeliczyłam się.

Portret zabójcy to wielowątkowa opowieść o zbrodni sprzed wielu lat, która wciąż odbija się na teraźniejszym życiu naszych bohaterów. Mamy główną postać żeńską, Ashley, która właśnie uczy się w Akademii Policyjnej, by w przyszłości stać się policjantką z krwi i kości. Mamy też głównego bohatera męskiego, którym jest (i tu nie liczcie na zaskoczenie) super przystojny, umięśniony i atrakcyjny detektyw Jake Dilessio, który szturmem wkroczył w życie ambitnej Ashley. Z pozoru dwójkę tę łączy tylko niechęć, ale z czasem okaże się, że sprawy, nad którymi pracują, niby kompletnie ze sobą nie związane, zbliżą ich do siebie na tyle, że trudno będzie się z tego wycofać. Pytanie tylko, czy emocje pomiędzy Ashley a przystojnym detektywem pozytywnie wpłyną na rozwiązanie sprawy?

Pewnie już zaczęliście się domyślać, że Portret zabójcy nie jest literaturą wysokich lotów. Już od pierwszych stron przeczuwałam, że będzie słabo, choć wciąż miałam nadzieję, że fabuła pójdzie w dobrym kierunku. Niestety, skończyło się tak, jak się zaczęło - bardzo średnio. Trzeba powiedzieć, że powieść Graham jest strasznie przewidywalna, bo przecież od samego początku można domyślić się, że Jake i Ashley będą razem, będą namiętne sceny seksu, będą emocje, ale na końcu i tak będzie happy end. Najgorsza rzecz, jaką można spotkać w powieści kryminalnej - przewidywalność. Poza tym, jak na mój gust, jest tutaj stanowczo zbyt dużo elementów taniego romansu, poczynając od głównego męskiego bohatera, który, jakżeby inaczej, jest nieziemsko przystojny, umięśniony niczym atleta, no grecki bóg wypisz wymaluj, nic tylko zetrzeć ślinę z brody i zrzucać gacie na jego widok. Do kotła goryczy dorzucę też płytkie dialogi bohaterów, a przede wszystkim kobiet, które sprawiają, że coś mnie trafia. Ashley wraz ze swoimi przyjaciółeczkami chyba nie potrafiła gadać o niczym innym, jak tylko o facetach, seksie, zakupach i innych babskich bzdetach. Wystarczy mi tego w realnym życiu, w książkach dziękuję za bezsensowną gadkę, która niczego nie wnosi.

Jest słabo, naprawdę słabo. Gdyby nie ten wątek kryminalny, który został zmiażdżony przez tanie romansowanie naszych bohaterów, z całą pewnością pogrzebałabym Portret zabójcy na cmentarzu książek, których kijem nigdy nie tknę. A tak, Heather Graham chociaż troszeczkę się odratowała, bo motyw zbrodni był tutaj całkiem niezły, rozwiązanie również, choć przez to, że autorka skupia się głównie na relacjach i związku bohaterów, rozwiązywanie zagadki schodzi na dalszy plan, a co za tym idzie, nie staje się głównym punktem powieści i czytelnik zamiast zajmować się łapaniem mordercy, zastanawia się, jakie koronkowe stringi Jake zdjął z Ashley tym razem. Był potencjał, ale według mnie został porządnie zmarnowany. Gdzie ta Heather Graham, którą znałam? Szkoda, naprawdę szkoda. Ale szczerze przyznam, że mimo tej nieudanej przygody, nie skreślam autorki, bo wciąż wychodzi na plus 2:1!

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Mira 

Dar z Bretanii - Marjorie Price [Black Publishing, 2014]

Marjorie Price podarowała nam książkę pełną wspomnień, która na pierwszy rzut oka wydaje się sielankową, ciepłą powieścią o cudownym życiu na prowincji, o spełnianiu swoich marzeń i szczęśliwym życiu u boku kochającego mężczyzny. Historia ociekająca słodyczą. Niestety, to tylko pozory, bo kiedy przyjdzie nam zdjąć woalkę idyllicznego obrazu, który wykreowała autorka, dosięgnie nas ogromny ból i konieczność wyrywania życiu możliwości na spełnianie siebie. Midge, nasza główna bohaterka, mogła mieć wrażenie, że zaznała największego szczęścia, kiedy poznała Yves'a, francuskiego malarza, który później stał się jej mężem. Niestety, szczęście to szybko prysło, wraz z pojawieniem się pierwszych oznak zazdrości i pierwszym uderzeniem.

Tak, właśnie taką historię zaserwowała nam Marjorie Price. Pozornie sielankową, lecz w głębi poruszającą trudny temat. Na szczęście wszystko to okraszone jest cudownym szalem ciepłej przyjaźni, którą Midge znalazła na prowincjonalnej wsi. Wydawać by się mogło, że amerykanka, kobieta z wielkiego miasta, za nic w świecie nie odnajdzie się w bretońskiej wiosce oddalonej od cywilizacji. Jednak tam, wbrew wszelkim trudnościom i przeszkodom, znalazła podporę i prawdziwą przyjaźń, dzięki której mogła spełnić swoje prawdziwe marzenie. A wszystko to dzięki starszej kobiecie, Jeanne, która otoczyła Midge swoją miłością.

Może się wydawać, że powieść Marjorie Price Dar z Bretanii jest przewidywalna, szczególnie, kiedy poznajemy męża Midge, Yves'a zaborczego artystę malarza, uważającego się za geniusza, który twierdzi, że żona nie ma prawa stać we własnym blasku sławy, łaskawie stojąc w cieniu swojego partnera. Można przecież było przewidzieć, że nic dobrego z tego nie wyniknie, bo albo ona wybuchnie albo on. Stojąc z boku, obserwowałam sceny rozmów Midge z mężem i krew się we mnie gotowała. Bo jak można być tak nadętym dupkiem? Miałam ochotę krzyknąć do głównej bohaterki, żeby brała pod jedną pachę dzieciaka, pod drugą farby i sztalugi i uciekała, gdzie pieprz rośnie, z dala od tego bubka, co uważa się za geniusza i tylko on ma prawo do tego, że mieć pasję, w której może się spełniać. Na szczęście przyszedł moment, w którym to Midge wybuchła i zrobiła to, co tak dzielnie jej doradzałam przez większą część książki. Owszem, nie była to łatwa decyzja, ale myślę, że gdy dochodzi w rodzinie do rękoczynów i najbliższa ci osoba podnosi na Ciebie rękę, wtedy nie ma litości.

Na szczęście, prócz tych trudnych sytuacji w życiu Midge, mamy obraz zupełnie czegoś przeciwnego. Obraz malowany ciepłymi kolorami, który sprawia, że człowiek czuje się odprężony i rozmarzony. Tak, niewątpliwie wizja francuskiej prowincji i osady La Salle, w której mieszkają nasi bohaterowie, koi serce i sprawia, że czytelnik rozpływa się w zachwytach, bo pewnie w życiu każdego z nas są takie momenty, że chciałby uciec od zgiełku wielkiego miasta, znikając gdzieś, gdzie można zaznać spokoju. Piękne opisy, który jeszcze bardziej podkreślają to, jak ciepłe były relacje pomiędzy Midge a Jeanne.

Dar z Bretanii to historia napisana niesamowicie spokojnie, wręcz leniwie, co szczególnie na początku, sprawiało mi wielką trudność, bo nie potrafiłam zanurzyć się w tej historii na tyle, bym mogła i bym chciała czytać ją dalej. Na szczęście w pewnej chwili nadszedł moment, że zauroczyłam się widokiem bretońskiej wsi i La Salle i utonęłam. Choć nie była to powieść, która rzuciłaby mnie na kolana, to mimo wszystko wciąż odczuwam ciepło, które niesie ze sobą ta historia prawdziwej, dojrzałej przyjaźni. Mimo trudnych tematów poruszanych w tej książce, czyta się ją lekko i przyjemnie więc powiedziałabym, że świetnie nadaje się na wakacyjną lekturę. Jeśli więc lubicie historie pełne uroku, jak najbardziej możecie sięgnąć po Dar Bretanii.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Black Publishing

Wyspa na prerii - Wojciech Cejrowski [Zysk i S-ka, 2014]

Jak tylko zorientowałam się, że Wojciech Cejrowski wydał nową książkę podróżniczą, wiedziałam, że muszę ją mieć. No bo jak inaczej? Jak świadomie pozbawić się ogromnej przyjemności czytania i zwiedzania świata z tyłkiem na kanapie? No nie można! Jak prywatne poglądy pana Cejrowskiego są mi kompletnie obce, tak jestem wielką fanką jego podróżniczej serii, zarówno w telewizji, jak i w wersji książkowej. Uwielbiam ten humor, uwielbiam jego umiejętności snucia opowieści, które czarują i od których nie sposób się oderwać. Poprzednie książki pana Cejrowskiego mają swoje honorowe miejsce na półce, w kąciku podróżniczym. Ale czy Wyspa na prerii również na nie zasłużyła?

Owszem. Nawet mimo tego że autor nie zabrał nas tym razem w żadną egzotyczną podróż w okolice Amazonki, by poznać dzikich Indiach. Choć trzeba przyznać, że jego obecni towarzysze też są odrobinę na bakier z cywilizacją. Porzucając egzotyczne podróże, pan Cejrowski postanowił zabrać nas do Arizony, na dawny Dziki Zachód, gdzie królują nieokiełznani kowboje. No i była to podroż pełna wrażeń, jak najbardziej. A przede wszystkim niepohamowanego śmiechu i odrobiny zazdrości, że nie można mieć swojego domku na prerii, chociaż przez chwilę (ale tylko odrobinę, bo potem dochodzimy do momentu, w którym mowa o odorze skunksa, kojotach i innych przyjemnościach, które spotkać nas tam spotkać). Wojciech Cejrowski jak zwykle snuje fantastyczną opowieść o swoich dzikich przygodach, o powoli nawiązującej się przyjaźni z kowbojami, którzy wiedzą wszystko, nawet to, czego Ty sam jeszcze sobie nie uświadomiłeś. Aż chce się tam być, tak barwie to wszystko w głowie się przedstawia, gdy czyta się przygody autora.

Nieodmiennie w książkach Cejrowskiego zachwyca mnie humor i lekkość pióra, ta autoironia i błyskotliwość, wnikliwość obserwacji autora. Chyba jeszcze nie udało mi się spotkać innego autora książek, który pisałby z taką niewymuszoną swobodą słów. Fajne to, bez dwóch zdań. Bo ja tam nie lubię nadętych tekstów, skomplikowanych terminów i metafor, nad którymi trzeba dumać kupę czasu. Ja wolę strzał prosto w łeb, intensywność wrażeń i emocji, lubię czuć i doświadczać to, co czytam. Wszak kombinowania i rozmyślania mam pod dostatkiem w pracy i prywatnym życiu. Książka zatem ma być oderwaniem się od codzienności, ma być źródłem rozrywki, a jednocześnie ma sprawiać, że coś poczujemy, że otworzymy oczy na świat. I tu pan Cejrowski znów spisuje się na medal. Nie wiem, jak on to robi, ale każda jego książka mnie porywa i niczym teleport przenosi do innego świata.

Dlatego jeśli Ty, mój drogi czytelniku, jeszcze nie miałeś okazji zapoznać się z twórczością Cejrowskiego, czym prędzej napraw swój błąd - nie pożałujesz!

Więzień Labiryntu - James Dashner [Papierowy Księżyc, 2014]

Ostatnimi czasy, w literaturze dla młodzieży (i nie tylko) aż roi się od historii o nastolatkach, które znalazły się w otoczeniu, w którym dzieciaki nigdy znaleźć się nie powinny. Tyczy się to Igrzysk Śmierci, gdzie dzieci w różnym wieku musiały brać udział w walce na śmierć i życie, ku rozrywce Kapitolu, ponoć w imię zasad (które oczywiście wymyślił Kapitol). Tyczy sie to również Niezgodnej, gdzie to właśnie nastoletnia Tris i jej przyjaciele, musieli obalić dyktatorskie zapędy Erudycji, niejednokrotnie będąc poważnie rannym, tracąc najbliższych w walce. Jak pewnie się domyślacie, tyczy się to również Więźnia Labiryntu, w którym nastoletni chłopcy muszą walczyć z krwiożerczymi Bóldożercami, biegając po labiryncie, w którym zamknął ich ktoś, kto najwidoczniej lubi patrzeć na to, jak giną dzieciaki. Można powiedzieć, że wampiry poszły w odstawkę, a zamiast tego, wśród najbardziej poczytnych tytułów ostatnich miesięcy znalazły się historie dystopijne z udziałem nastoletnich bohaterów. Tylko czy nie za dużo tego? Też czujecie przesyt?

Osobiście odrobinę czuję, choć nie całkiem, bo mimo faktu że wszystkie wspomniane wyżej przeze mnie tytuły mają ze sobą sporo wspólnego, może nawet zbyt dużo, to wciąż nie mogę pozbyć się chęci na czytanie tych właśnie historii z dystopią w tle, gdzie dzieciaki muszą walczyć z wyższą siłą w brutalnym świecie, w którym nie powinni się znaleźć. Jest to coś nowego, mimo wielokrotnie wykorzystywanego motywu, co leży w kręgu moich zainteresowań i sądzę, że takie powieści są bardziej interesujące niż oklepane już trójkąty miłosne z wampirami, wilkołakami czy aniołami. Te chyba znudziły mi się wystarczająco, więc z przyjemnością sięgam po inną tematykę młodzieżówek. Pewnie dystopia też mi się z czasem znudzi, ale póki co, świetnie się bawię czytają te powieści.

Wracając jednak do Więźnia Labiryntu autorstwa Jamesa Dashnera, którego ekranizację możemy oglądać już od 19 września, chciałabym powiedzieć, że kolejny raz jestem pod wrażeniem. Niesamowicie spodobał mi się świat wykreowany przez autora - ten pomysł jak najbardziej do mnie przemawia. W powieści tej mamy dosyć wąski obraz, jeśli mowa o otoczeniu, bo nasi bohaterowie zamknięci są na małym terenie zewsząd otoczonym ścianami labiryntu. Okazuje się, że od dłuższego czasu, na teren labiryntu przesyłani są chłopcy, który nie mają zielonego pojęcia o swojej tożsamości ani o celu przebywania w Strefie. Otrzymują wszelakie podstawowe środki do życia oraz żywność, ale kompletnie nie wiedzą, dlaczego zostali zesłani w sam środek labiryntu, z którego nie ma wyjścia, za to grasują w nim obślizgłe, mechaniczne potwory, które tylko czekają by kogoś zaatakować. Jak dotąd żyli we względnej harmonii i aż do momentu, w którym w Strefie wylądował Thomas, a zaraz po nim jedyna dziewczyna pośród gromady chłopaków. Wtedy zaczynają się komplikacje, które zmuszają Streferów do działania.

źródło
James Dashner odwalił kawał dobrej roboty  tworząc tę trylogię (a przynajmniej mam taką nadzieję, bo kolejne tomy wciąż przede mną!). Powiedziałabym, że jest oryginalna wśród innych tego typu powieści, zalewających rynek książkowy. Bohaterowie są jak najbardziej ciekawi, szczególnie główny bohater, Thomas, który nie może sobie przypomnieć swojej tożsamości, a inni twierdzą, że go kojarzą. Ten wątek tajemnicy dodaje smaku całej historii i sprawia, że czytelnik jak najszybciej chce poznać ciąg dalszy. Książkę czyta się bardzo szybko, a do tego wszystkiego nie brakuje momentów, twistów fabularnych, które sprawiają, że czytelnik szepce pod nosem o kurde. Zaskakuje w wielu momentach, za co kolejny plus, bo wiadomo, że przewidywalna akcja w książce nie wróży niczego dobrego. Jednego tylko nie mogę wybaczyć autorowi, co nieodmiennie denerwowało przez pierwszą połowę lektury (gdzieś w połowie się przyzwyczaiłam, choć wciąż nie mogłam przestać parskać śmiechem). Konkretnie chodzi mi o język, którym posługiwali się Streferzy, który przypominał mi przegadywanie się pięciolatków na podwórku i pierwsze, nieudolne próby zabawy w przeklinanie. Kupa klumpu, purwa, sztamak, ogay itd. Co to do cholery jest? Długo nie mogłam przekonać się do tych wyrażeń i wciąż podchodzę do nich z niechęcią, choć niewątpliwie można to uznać za kolejny powiew oryginalności w powieści Dashnera. W związku z tym, jestem też ciekawa, czy w ekranizacji bohaterowie również będą używać tych pokręconych słów.

Tak czy inaczej, w ogólnym rozrachunku Więzień Labiryntu wypada naprawdę dobrze. Bo mamy oryginalny pomysł (labirynt), mamy ciekawych bohaterów z nutką tajemnicy, mamy wartką akcję, która sprawia, że chce się czytać dalej, mamy też zaskakujące zakończenie, które wręcz zmusza nad do tego, by sięgnąć po kolejny tom. Ja z całą pewnością sięgnę, z wielką przyjemnością i ciekawością obejrzę również ekranizację. No i oczywiście jestem ciekawa, co dalej stanie się ze Streferami. Wy nie?

#skończ czytanie, czas na granie! - Koncept [Wydawnictwo Rebel]

Dzisiaj przyszedł czas na kolejny post z serii #SKOŃCZ CZYTANIE, CZAS NA GRANIE!, w której to dzielę się z Wami wrażeniami na temat gier planszowych i karcianych, głównie przeznaczonych do zabaw w towarzystwie znajomych, choć nie tylko. Tym razem trafiło na grę odrobinę spokojniejszą niż przedstawiane dotychczas, gdzie walczyło się albo o karty, albo o totem, niemniej jednak uważam, że fani tradycyjnych kalamburów znajdą tutaj coś dla siebie, bowiem przedstawię wam Koncept


Podstawowe informacje:

Liczba graczy: 4-12 osób
Wiek:  od 10 lat
Czas gry: ok. 40 minut
Zawartość: plansza, 5 zestawów pionków, 110 kart z hasłami, 2 pomoce gracza, 1 miseczka, żetony punktów


Co to Koncept?

Można powiedzieć, że Koncept to planszowa wersja tradycyjnych kalamburów. W grze chodzi o to, by skojarzyć ze sobą umieszczone na planszy symbole w taki sposób, aby odgadnąć pokazywane przez rozgrywających hasło. Drużyna złożona z dwóch sąsiadujących ze sobą graczy wybiera słowo lub frazę, która będzie zadaniem dla pozostałych. Ich zadaniem jest umieszczenie pionków na planszy tak, aby ułatwić innym zawodnikom rozwikłanie zagadki. Ten, kto pierwszy odgadnie hasło, otrzymuje 2 punkty. Oczywiście wygrywa gracz z najwyższą liczbą punktów, czyli liczbą uzbieranych w trakcie gry żetonów-żarówek. 


Wrażenia?

Ogarnięcie Konceptu nie należało do najłatwiejszych. Wszystko dlatego, że mamy planszę z mnóstwem symboli, których znaczenie nie jest jednoznaczne (dziękować za pomoc dla graczy, bez której byłoby ciężko!). Poza tym są jeszcze pionki kategorii głównej oraz miliard małych kosteczek, które trzeba gonić po całym stole. A na sam koniec, jak wisienka na torcie, mamy jeszcze hasła umieszczone na kartach, które momentami wręcz miażdżą swoją zawiłością (często pozorną, niemniej jednak, opcja pokazywania symbolami wyrażenia kto nie ma szczęścia w kartach, ten ma szczęście w miłości wydaje się ogromnym wyzwaniem). Tak, Koncept z całą pewnością należy do gier, przy których instrukcji trzeba chwilę posiedzieć i przestudiować zasady, żeby nic nie sknocić w trakcie rozgrywki. Na szczęście, jak już się ogarnie co i jak, jest o wiele łatwiej z grą, choć rozgrywki wciąż zajmują trochę czasu. Po pierwsze, trzeba się dobrze zastanowić, jak chce się pokazać dane hasło, gdzie umieścić pionek kategorii głównej, a gdzie pionki pomocnicze, tak żeby inni odgadnęli je w jakimś sensownym czasie (nie, ślęczenie nad jednym hasłem nie jest wcale fajne, uwierzcie mi). Po drugie, trzeba to hasło jakoś wymyślić, a czasem nie jest to wcale takie proste, szczególnie, że nadający hasło mogą tylko mówić 'tak', kiedy idziecie w dobrym kierunku. Po trzecie, przynajmniej na początku, człowiek męczy się ze znaczeniem symboli umieszczonych na planszy, gdyż jak wspominałam wcześniej, nie są one jednoznaczne, np. symbol błyskawicy może oznaczać zarówno burzę, błyskawicę, jak i gniew czy elektryczność. 


Więc... trochę to zajmuje. I niestety, przynajmniej dla mnie, jest to spora wada, bo jak już zauważyliście, lubię gry szybkie, energiczne, w których dużo się dzieje. A Koncept ma to do siebie, że jest grą raczej spokojną, w której nie dość, że trzeba się zastanowić nad dobrym pokazaniem hasła, to jeszcze trzeba je odgadnąć. Według mnie przydałby się tutaj jakiś limit czasowy, który pozwoliłby na przyśpieszenie gry. Kolejnym problemem jest poziom trudności haseł - owszem, są one oznaczone odpowiednią kategorią (łatwe, trudne, mistrzowskie) i o ile dwie pierwsze są raczej bezproblemowe (za to plus),  to kategoria czarna, mistrzowska, jest po prostu jakąś totalną masakrą, którą ciężko przeskoczyć. Naprawdę, trzeba się mocno nagimnastykować przy takich hasłach jak: Kaplica Sykstyńska, czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci czy myśleć o niebieskich migdałach. Niemniej jednak fajne jest to, że karty można wykorzystać do tradycyjnych kalamburów, tych na pokazywanie lub rysowanie - to niewątpliwie jest ogromna zaleta.

Natomiast jeśli chodzi o wykonanie i całościowe wrażenia, to kolejny już raz jestem mile zaskoczona i jak najbardziej zadowolona z estetyki i solidności gry, którą posiadam. Plansza jest zrobiona z grubego kartonu, więc nie musimy się martwić, że szybko się zniszczy. Pionki są plastikowe, całkiem fajne, choć kosteczki pomocnicze są stanowczo za małe i tylko czekam na moment, kiedy je wszystkie pogubię (serio, to wcale nie jest takie trudne!). Ogólnie gra wykonana jest bardzo solidnie, jest minimalistyczna, ale jednocześnie cieszy oko detalami


Czy warto kupić Koncept?

Szczerze powiedziawszy, mam mieszane uczucia co do Konceptu. Wszystko przez to, że jest to bardzo spokojna gra, w której niewiele się dzieje - największe emocje są wtedy, kiedy gracze próbują odgadnąć hasło i ich próby kompletnie mijają się z tym, co faktycznie zawodnicy chcieli pokazać. Najpierw trzeba dobrze przeczytać zasady, później trzeba zapoznać się ze znaczeniem symboli, następnie trzeba wymyślić jak pokazać hasło, a na koniec trzeba je odgadnąć - wszystko to zajmuje ogromną ilość czasu. Poza tym, gra mimo pięknego wykonania, jest stosunkowo droga (ok. 100zł) i choć karty można wykorzystać do tradycyjnych kalamburów, to nie wiem, czy warto tyle dać za same karty. Owszem, grało się przyjemnie, ale znając swoje preferencje wiem, że to nie jest gra, po którą będę sięgać często. Niemniej jednak mogę polecić ją fanom kalamburów, którzy szukają jakiejś innej, ciekawej alternatywy na tradycyjną wersję tej gry. 


Sto imion - Cecelia Ahern [Wydawnictwo Akurat, 2014]

Można powiedzieć, że nazwisko pani Ahern należy do ogólnie znanych w kręgach powieści dla kobiet czy, nie dyskryminując żadnej płci, powieści obyczajowych. Wszystko za sprawą pięknej historii, która doczekała się swojej ekranizacji, a mowa tutaj oczywiście o P.S. Kocham cię, która była debiutancką książką autorki. Wstyd się przyznać, ale po dziś dzień nie miałam okazji poznać tego tytułu w wersji książkowej, zadowalając się li i jedynie, wersją filmową. Niemniej jednak śmiało mogę powiedzieć, że historia wykreowana przez Ahern mnie zauroczyła, wzruszyła i uwiodła. W związku z tym nie miałam najmniejszych wątpliwości, sięgając po kolejny tytuł jest autorstwa jakim jest Sto imion. Czy i tym razem Ahern porwała mnie swoją cudowną powieścią o miłości? A może magia jej słów prysła?

Kitty Logan to młoda dziennikarka, której świat zwalił się na głowę w jednej krótkiej chwili. Cóż takiego wydarzyło się w życiu kobiety? Otóż bezwzględne tropienie tanich sensacji doprowadziło ją do sytuacji bez wyjścia - niesłusznie oskarżyła mężczyznę o molestowanie, co skończyło się głośną sprawą w sądzie. Chcąc ratować resztki swojej dziennikarskiej kariery, postanawia rozwikłać zagadkę tajemniczej listy, którą otrzymała od swojej umierającej przyjaciółki, a jednocześnie szefowej. Listy, na której znajdowało się sto przypadkowych nazwisk. A może nie przypadkowych? Może każdą z tych stu osób łączy coś, co pomoże napisać Kitty artykuł, który pozwoli jej się podnieść i zrehabilitować za okrutny reportaż, w którym zmieszała niewinnego człowieka z błotem? Tego nie wie nikt, a Kitty ma niewiele czasu, by poznać każdą z tych osób i dowiedzieć się, co jej szefowa Constance, miała na myśli.

Czytając Sto imion nie mogłam pozbyć się przeświadczenia, że ta historia świetnie nadawałaby się na ekrany kinowe, zajmując zaszczytne miejsce obok P.S. Kocham cię. Wszak wszystko idealnie pasuje do scenariusza komedii romantycznej! Młoda bohaterka, życie wali się w gruzy, w tle grubsza historia, a do tego mężczyźni, skradająca się miłość, mały kryzys i oczywiście wzruszający happy end, który zostawia zarówno czytelnika, jak i widza, z rozmarzonym uśmiechem na ustach i myślą: och, jak cudnie. Tak, uważam, że bardzo przyjemnie oglądałoby się to na ekranach kin. Bo historia opisana przez Ahern nie jest skomplikowana, nie jest rozbudowana - jest prosta i zrozumiała, zakończona piękną puentą i przesłaniem, które wieńczy dzieło autorki. Główna bohaterka jest odrobinę naiwna, troszkę zagubiona i ma się wrażenie, że trzeba ją wszędzie prowadzić za rączkę. Na szczęście nadchodzi taki moment, że Kitty przestaje się nad sobą użalać i bierze się w garść, wtedy właśnie sympatia do tej postaci wzrasta. Może Sto imion opiera się na tanim i oklepanym schemacie komedii romantycznej, ale przyznajcie się - lubicie czasem obejrzeć czy poczytać coś lekkiego, coś niezobowiązującego, co oderwie Was od szarej rzeczywistości. Na pewno przychodzi taki dzień, kiedy macie dosyć ciężkich kryminałów i pokręconych powieści fantasy i macie ochotę zanurzyć się w słodkiej bajce dla dorosłych, która chociaż odrobinę umili Wam ciężki dzień. Ja lubię, przyznaję się bez bicia i Sto imion świetnie zaspokaja moją potrzebę na lekką lekturę, która wciąż jest na poziomie, gdyż nie jest tanim romansidłem, a bardzo przyjemną historią, może odrobinę podkolorowaną i zbyt słodką, niemniej jednak wciąż zachęcającą do przewracania kolejnych stron.

Niesamowicie spodobał mi się motyw przewodni tej książki, a mianowicie zawarta w tytule lista stu imion, na której opiera się cała fabuła. Zamieszczone na tej liście nazwiska, okazały się odkrywać prostą, ale jakże ważną prawdę na temat naszego życia. Choć początkowo rozwiązanie tej zagadki odrobinę mnie rozczarowało, bo spodziewałam się czegoś bardziej zaskakującego, to z czasem zrozumiałam, że przesłanie Stu imion jest naprawdę ważne i warte zapamiętania. Dlatego właśnie, mając na swoim koncie pierwszą powieść Ahern, wiem, że jeszcze nie raz sięgnę po twórczość tej autorki. Mogę być pewna, że zaserwuje mi przyjemną w lekturze, lekką, lecz jednocześnie ciepłą i pełną mądrości powieść, którą warto będzie zapamiętać.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Akurat 

City of Ashes - Cassandra Clare [2009] ENG

There is a slight possibility that you have already heard about my new challenge - I think that I have mentioned it somewhere here or there on Facebook or Twitter but I am not entirely sure about it 'cause these days I write a lot of reviews and posts in advance and publish them later on so it might be that this detail has not been mentioned yet. But nevermind. The thing is that I have decided to expand my vocabulary and do something more with English than at work where I am using IT terms and vocabulary, not to forget what I have learned at school and university. So in order to do this, I thought about reading books in English, in the original version. As far as I have my ebook reader, it is far more easier to accomplish. But not to make it that easy, I came up with an idea to tell you about those books in reviews that will be written in English too. So all in all, once in a while I am going to publish a review of a book read in the original version that will be written not in Polish but in English. Hope that you are going to like this idea and you will look forward to those reviews.

I guess that those first posts will be a little bit awkward because I have not written in English so much text in a while but as far as I exercise a little bit at work - IT Service Desk for Airports in England - I hope that it is not going to be that bad. Still, I apologize for all the mistakes and stuff that might occur here - if you happen to find any, please let me know! Feedback much appreciated.

Today I am going to tell you something about a book that I read a few years ago after it was published in 2009. It is the second installment in The Mortal Instruments series written by Cassandra Clare. I have read the translation first but as far as the memory fades away I decided to refresh this story once again to myself. Last year I read City of Bones due to the fact that I watched the adaptation of it, so since then I have decided to read whole series once again with all of the books that I have not read yet. Perhaps you know the story plot more or less, especially after the movie from last year but to sum it up, there was an ordinary girl called Clary that turned out to be not that ordinary as it was at first sight. Clary is capable of seeing THINGS and by things I mean demons, werewolves, vampires and most importantly.. shadowhunters. In City of Bones it came out that she is a shadowhunter herself, she has a brother that she fell in love with (Jace) and it is not a sisterly feeling unfortunately. More like girlfriend and boyfriend stuff. A little bit awkward, don't you think? When the guy you are attracted to fails to be a potential lover because he is your brother? Not pleasant.

source
Right now, in the City of Ashes once again we need to face with the psycho-type Valentine who claims to be Clary's and Jace's father, who wants to ruin Clave by summoning demons and draining blood from innocent teen vamps and werewolves. Apart from obvious issues with their insane father, Clary and Jace have huge issues with their feelings to each other. In addition to this messed up situation, there is Simon, Clary's BFF, that, surprise surprise, is in love with her even more than Jace as it seems. So we have a perfect love triangle that obviously does not end up well to the good guy (Simon, of course).

In this book we have a lot of blood, lots of spectacular fighting scenes with magic stuff so we cannot complain about the lack of action. Valentine gives us  quite a dose of a thrill and goose bumps when he tries to fight with Clave no matter what will stand on his way. Valentine is completely mad and it seems that nobody can stop him, even his children so I am really looking forward for the next book which is City of Glass. When it goes to protagonists, the well-worn love triangle makes me a bit bored, even though there is a new point, which is the fact that Clary and Jace are siblings, still it is a bit gross to be honest. Incest is not my cup of tea. Thankfully, I have heard some rumours that this idea is not entirely true and there might be a lie involved so I hope that it will end up differently. But still I counted on Simon and deep inside I believed in his success, even though we all know that good guys, those charming, caring and cute (CCC!) boys never win the love of the heroine. NEVER, unfortunately. Ok, Jace has a zing and we all adore his arrogant asshole nature but still his romance with Clary sickens me a bit and I hope that it will end up soon.

To sum it up, I can say that all in all I like this series. It was the first kind of books that I have read which were paranormal romance type and I must admit that it was a good one. There is a lot of action going on, there is a romance plot, a bit weird but still, protagonists are well-built so it seems that everything required for a good book for young adult is perfectly there. I just regret that adaptation of City of Ashes is not going to happen this year because I would definitely go and see it. 

PS. Chwalę się moim nowym cudeńkiem :D



Filmowy Sierpień #1


Dobry!


Chyba ostatnimi czasy mam dobry, kreatywny czas w życiu, bo non stop mnie nawiedzają jakieś pomysły na nowe posty na blogu, które nie będą tylko i wyłącznie książkowe. Rozwijam się, nie kapcanieję, pisanie mi się nie nudzi (choć z chęciami bywa różnie), nie dążę do samozagłady i porzucenia bloga - jest dobrze! Aż sama nie mogę się sobie nadziwić, że blog ma już 3 lata. Wytrwałam! Ale, ale, ja nie o tym. Wszak nowy pomysł zrodził się w mej rudej głowie, a mianowicie pomysł na podsumowanie obejrzanych filmów w danym miesiącu, krótko dzieląc się moimi przemyśleniami i wrażeniami z Wami, moimi Czytelnikami (halo, jest tak kto? hop hop?). Zamiast pisać o każdym filmie z osobna, postanowiłam zebrać je wszystkie do kupy i podzielić się z Wami tym, co mam do powiedzenia. Jako że nie jestem kinomaniakiem w takim stopniu jak książkoholikiem, nie mam zamiaru zabierać się za recenzje owych, takich wiecie, profesjonalnych, konkretnych i opartych na czymś więcej, niż tylko wrażeniach. Dlatego będą moje wywody o tym, com sobie w danym miesiącu obejrzała ^^ 

W sierpniu udało mi się obejrzeć 5 filmów, z czego jeden z nich był premierą. Jedne lepsze, drugie gorsze, harmonia zachowana! Co to za filmy? Lecimy!

Niezgodna, Divergent [2014]

Akurat Niezgodna doczekała się osobnego posta, w którym dzieliłam się z Wami wrażeniami z oglądania ekranizacji powieści Veroniki Roth, w związku z tym nie widzę sensu w powtarzaniu się kolejny raz. Niemniej jednak, bardzo w skrócie, tak all in all, byłam zadowolona z tego, co reżyser Neil Burger przedstawił w swojej wizji świata wykreowanej przez autorkę. Mam kilka zastrzeżeń, co do postaci, które kompletnie mi nie pasowały do swoich ról, jestem też odrobinę zawiedziona, że kilka istotnych scen zostało pominiętych, kilka zostało zmodyfikowanych, tak czy inaczej, ekranizacja na plus, jak najbardziej zaspokoiła moje oczekiwania wobec niej.

Strażnicy Galaktyki, Guardians of the Galaxy [2014]

Szczerze? Kompletnie nie byłam przekonana do tego filmu. Jak bardzo lubię Marvela i filmy z jego postaciami, tak nigdy nie słyszałam o Strażnikach Galaktyki. Shame on me. Widząc zwiastuny w telewizji, myślałam sobie: nie, to przecież nie może być fajne, jakieś dziwne stworki, o co tu w ogóle chodzi. Ale pewnego dnia postanowiliśmy wybrać się z Lubym do kina, nie obierając konkretnie celu swojej wizyty - chcieliśmy coś obejrzeć, nie wiedzieliśmy jeszcze tylko co. Przeglądając repertuar kina, stwierdziliśmy, że Strażnicy... wydają się filmem najlepszym, więc ryzykujemy i idziemy. Warto było zaryzykować! Ośmielę się nawet powiedzieć, że Strażnicy Galaktyki są jedną z najlepszych marvelowskich adaptacji ever! Film zrobiony z jajem, pełen humoru, czyli tak jak lubię, bez zbędnego patosu i nadęcia pod tytułem "jesteśmy superbohaterami i jesteśmy super!". Uśmiałam się jak dzika norka, był nawet moment, że w oku zakręciła mi się łezka! No i oczywiście Groot jest moim faworytem, który skradł moje serce, choć Rocket z jego sarkastycznym poczuciem humoru również do mnie przemówił. No i soundtrack w filmie, playlista Awesome Hits vol. 1 mnie ujęła całkowicie! Oglądajcie!

Kraina Lodu, Frozen [2013]

Wstyd, bo Krainę Lodu obejrzałam dopiero teraz. Bo wiecie, już trochę stara jestem na filmy animowane, a dzieciaki w rodzinie są albo jeszcze za małe albo już za duże, żeby móc z nimi oglądać, czy zabrać je do kina. Ale widząc jaką furorę robi ta historia w Internecie, ile ludzi ujęła za serducho, ilu ludzi ją pokochało, stwierdziłam, że nie spocznę, póki jej nie zobaczę, no bo jak to? Elsa tu, Elsa tam, zachwyty wszędzie, a ja nawet nie wiem, o co chodzi. Postanowiłam obejrzeć, chociażby z ciekawości, skąd te zainteresowanie. No i faktycznie, film pięknie zrobiony, bardzo cieszy oko efektami, byłam zaczarowana. Natomiast jeśli chodzi  o fabułę, to do dzieci jak najbardziej przemawiająca, z ładnym happy endem na końcu. Historia Elsy i Anny chwyta za serce, ale myślałam, że ściśnie mnie trochę bardziej, biorąc pod uwagę to, jaką furorę zrobiła wśród widzów w każdym wieku, nie tylko tych najmłodszych. A może po prostu jestem już za stara na bajki? :D Tak czy siak, bardzo piękny film, no i bałwan Olaf moim faworytem, jakżeby inaczej!

Thor [2011] i Thor: Mroczny Świat [2013]

Jak już wspominałam kilkakrotnie, lubię marvelowskie filmy, mimo tego że nigdy w komiksach się nie zaczytywałam, to i tak Lubemu udało się mnie zarazić sympatią do tych postaci. Do Thora nigdy wcześniej mnie nie ciągnęło, jakoś tak mnie nie kręcił, tak samo jak Kapitan Ameryka. Serio, nie moja bajka. Ale, Tom Hiddleston, jako Loki okazał się być wystarczającym dla mnie argumentem, by jednak obejrzeć obie części o bogu piorunów. Tak, obejrzałam te filmy tylko ze względu na Lokiego (żałuję, że nie doczekał się własnego filmu! a może się doczekał, a ja po prostu nie wiem? hm?), nie będę tego ukrywać. I wiecie co? Nie udało się, nawet fantastyczny Loki nie uratował tej historii, która mnie bawiła, ale nie ze względu na poczucie humoru, a na beznadziejne efekty specjalne, na słabą fabułę i ogólny brak sympatii do Thora. No przecież nie da się lubić każdego, nie? Tym razem wypadło na blondaska z młotkiem. Jak bardzo chciałam dotrwać do końca, żeby doczekać momentu, który urwie mi zadek, tak często przysypiałam, bo po prostu się nie dało. Powiem raz jeszcze, nie moja bajka :P

I tak oto dotrwaliśmy do końca pierwszego posta z nowego cyklu, tym razem filmowego. Jestem ciekawa, co przyniesie miesiąc kolejny - z całą pewnością ekranizację Więźnia Labiryntu, na którą planujemy się z Lubym wybrać - oby nas nie zawiodła!

A Wy, oglądaliście któryś z tych filmów? Jak Wasze wrażenia? Polecicie jakiś ciekawy film na przyszły miesiąc?