Już
wielokrotnie wspominałam Wam, jak ciężko pisze mi się recenzje książek, które
nie przypadły mi do gustu. Jak trudno pisze mi się o historiach, które mnie nie
poruszyły, których ostatnie strony skwitowałam chłodną obojętnością. Bo jak
dzielić się wrażeniami z lektury, jak dzielić się z innymi emocjami, skoro w
ogóle ich nie było? Z dwojga złego wolę już powieści, które mnie irytują, które
mnie drażnią, bo wtedy wiem, co czuję. A tak? Nie czuję nic. Właśnie taką
książką jest powieść Katarzyny Michalik-Jaworskiej, przy lekturze której
towarzyszyła mi tylko jedna myśl: mogę
pomyśleć o niej jutro?
Ale
nie chciałam myśleć o niej dłużej niż to konieczne, dlatego zaparłam się w
sobie i przemęczyłam opowieść o trudnej codzienności Marty, pielęgniarki
pracującej na oddziale kardiologicznym, na którym śmierć dzieci jest czymś normalnym.
Ale dla Marty, która swojego upragnionego dziecka mieć nie może, utrata
niewinnych pociech nie jest normalnością. Jest wiecznym bólem, z którym musi
żyć i który dotąd dzieliła z mężem. Ale drogi małżonek postanowił się na nią
wypiąć, bo nie może dać mu tego, na co przecież zasłużył. Wtedy Marta
postanawia zmienić swoje życie, szukając nowego ja, w czym pomaga jej Robert,
równie cierpiący ojciec.
Kiedy
czytałam okładkowy opis tej książki, spodziewałam się zupełnie czegoś innego -
gdzieś tam w głębi siebie założyłam, że historia w głównej mierze obracać się
będzie wokół trudów zawodowych głównej bohaterki, o cierpieniu chorujących
dzieciaków, ich rodziców i jej samej z powodu tak jawnej niesprawiedliwości
wobec niewinnych stworzeń. Ale nie, autorka poszła w zupełnie innym kierunku,
co mnie odrobinę rozczarowało. Niemniej jednak nie mam zamiaru winić jej za
moje zawiedzione oczekiwania, bo przecież nie po to ludzie piszą książki -
wszak nie da się każdemu dogodzić. Tak czy inaczej, gdy pierwszy raz wzięłam tę
powieść do ręki i przeczytałam kilka pierwszych stron, wiedziałam, że będzie
źle. Wiedziałam, że będę się męczyć i wciąż czułam, że najchętniej odłożyłabym
ją na półkę.
Tak
jak już wspominałam wyżej, spodziewałam się po tej książce trochę innej
historii. Zamiast tego autorka zaserwowała mi opowieść o cierpiącej,
spolegliwej trzydziestolatce, którą porzucił mąż. Do tego jej własna siostra ma
kłopoty małżeńskie, więc nasza bohaterka postanawia wyjechać do Irlandii by
opiekować się starszą kobietą, która prawi jej morały o życiu. I wtedy okazuje
się, że Pomyślę o tym jutro jest
książką o wszystkim i o niczym. Nie skupia się na konkretnym motywie
przewodnim, za to pełna jest pobocznych dygresji i refleksji bohaterki, które
nie trzymają się kupy w związku z tym, ciężko w ogóle określić, o czym
konkretnie jest. O cierpieniu? Samotności? Szukaniu własnego ja?
Właśnie
przy lekturze książki Michalik-Jaworskiej uderzyła mnie pewna myśl. Otóż
doszłam do wniosku, że polscy autorzy literatury współczesnej mają dziwną
tendencję do pisania o trudnych sprawach w melancholijny i bardzo
przygnębiający sposób - nie ma w takich powieściach żadnych wspierających
myśli, nic nie napawa nadzieją, wszędzie tylko wszechobecny ból i cierpienie
bohatera, rezygnacja z życia i chęć poddania się, brak siły by walczyć o to, co
najcenniejsze. Może i generalizuję, ale taka myśl mnie naszła przy tejże
lekturze. I chyba właśnie dlatego tak sceptycznie podchodzę do polskiej
literatury, wybierając tylko sprawdzonych autorów i stroniąc od polskich
obyczajówek. I uchowajcie niebiosa, nie twierdzę, że Polacy piszą źle. Po
prostu piszą tak, że mnie to nie odpowiada.
Wracając
jednak do Pomyślę o tym jutro
zaznaczyć chcę, że wcale nie twierdzę, że książka jest zła. Jest po prostu
inna, niż się spodziewałam, a za niespełnione oczekiwania mogę winić chyba
tylko siebie. Może ktoś inny doceni historię Katarzyny Michalik-Jaworskiej -
niestety, nie będę to ja. Bo ciężko mi uznać tytuł za cenny, gdy jego lektura
mnie mierziła i okazała się być rozczarowaniem. Żałuję, ale to kompletnie nie
moja bajka.
Książę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Dobra Literatura