Strony

Pomyślę o tym jutro - K. Michalik-Jaworska [Dobra Literatura, 2014]

Już wielokrotnie wspominałam Wam, jak ciężko pisze mi się recenzje książek, które nie przypadły mi do gustu. Jak trudno pisze mi się o historiach, które mnie nie poruszyły, których ostatnie strony skwitowałam chłodną obojętnością. Bo jak dzielić się wrażeniami z lektury, jak dzielić się z innymi emocjami, skoro w ogóle ich nie było? Z dwojga złego wolę już powieści, które mnie irytują, które mnie drażnią, bo wtedy wiem, co czuję. A tak? Nie czuję nic. Właśnie taką książką jest powieść Katarzyny Michalik-Jaworskiej, przy lekturze której towarzyszyła mi tylko jedna myśl: mogę pomyśleć o niej jutro?

Ale nie chciałam myśleć o niej dłużej niż to konieczne, dlatego zaparłam się w sobie i przemęczyłam opowieść o trudnej codzienności Marty, pielęgniarki pracującej na oddziale kardiologicznym, na którym śmierć dzieci jest czymś normalnym. Ale dla Marty, która swojego upragnionego dziecka mieć nie może, utrata niewinnych pociech nie jest normalnością. Jest wiecznym bólem, z którym musi żyć i który dotąd dzieliła z mężem. Ale drogi małżonek postanowił się na nią wypiąć, bo nie może dać mu tego, na co przecież zasłużył. Wtedy Marta postanawia zmienić swoje życie, szukając nowego ja, w czym pomaga jej Robert, równie cierpiący ojciec.

Kiedy czytałam okładkowy opis tej książki, spodziewałam się zupełnie czegoś innego - gdzieś tam w głębi siebie założyłam, że historia w głównej mierze obracać się będzie wokół trudów zawodowych głównej bohaterki, o cierpieniu chorujących dzieciaków, ich rodziców i jej samej z powodu tak jawnej niesprawiedliwości wobec niewinnych stworzeń. Ale nie, autorka poszła w zupełnie innym kierunku, co mnie odrobinę rozczarowało. Niemniej jednak nie mam zamiaru winić jej za moje zawiedzione oczekiwania, bo przecież nie po to ludzie piszą książki - wszak nie da się każdemu dogodzić. Tak czy inaczej, gdy pierwszy raz wzięłam tę powieść do ręki i przeczytałam kilka pierwszych stron, wiedziałam, że będzie źle. Wiedziałam, że będę się męczyć i wciąż czułam, że najchętniej odłożyłabym ją na półkę.

Tak jak już wspominałam wyżej, spodziewałam się po tej książce trochę innej historii. Zamiast tego autorka zaserwowała mi opowieść o cierpiącej, spolegliwej trzydziestolatce, którą porzucił mąż. Do tego jej własna siostra ma kłopoty małżeńskie, więc nasza bohaterka postanawia wyjechać do Irlandii by opiekować się starszą kobietą, która prawi jej morały o życiu. I wtedy okazuje się, że Pomyślę o tym jutro jest książką o wszystkim i o niczym. Nie skupia się na konkretnym motywie przewodnim, za to pełna jest pobocznych dygresji i refleksji bohaterki, które nie trzymają się kupy w związku z tym, ciężko w ogóle określić, o czym konkretnie jest. O cierpieniu? Samotności? Szukaniu własnego ja?

Właśnie przy lekturze książki Michalik-Jaworskiej uderzyła mnie pewna myśl. Otóż doszłam do wniosku, że polscy autorzy literatury współczesnej mają dziwną tendencję do pisania o trudnych sprawach w melancholijny i bardzo przygnębiający sposób - nie ma w takich powieściach żadnych wspierających myśli, nic nie napawa nadzieją, wszędzie tylko wszechobecny ból i cierpienie bohatera, rezygnacja z życia i chęć poddania się, brak siły by walczyć o to, co najcenniejsze. Może i generalizuję, ale taka myśl mnie naszła przy tejże lekturze. I chyba właśnie dlatego tak sceptycznie podchodzę do polskiej literatury, wybierając tylko sprawdzonych autorów i stroniąc od polskich obyczajówek. I uchowajcie niebiosa, nie twierdzę, że Polacy piszą źle. Po prostu piszą tak, że mnie to nie odpowiada.

Wracając jednak do Pomyślę o tym jutro zaznaczyć chcę, że wcale nie twierdzę, że książka jest zła. Jest po prostu inna, niż się spodziewałam, a za niespełnione oczekiwania mogę winić chyba tylko siebie. Może ktoś inny doceni historię Katarzyny Michalik-Jaworskiej - niestety, nie będę to ja. Bo ciężko mi uznać tytuł za cenny, gdy jego lektura mnie mierziła i okazała się być rozczarowaniem. Żałuję, ale to kompletnie nie moja bajka.

Książę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Dobra Literatura

#skończ czytanie, czas na granie! - Time's Up [Wydawnictwo Rebel]

Witajcie, witajcie! Dzisiaj zaprezentuję Wam grę, którą pokochają fani celebrytów i Pudelka :D Żarcik, ale ci, którym nieobce są plotki i ploteczki wśród znanych postaci z literatury, kina, polityki czy historii z całą pewnością będą mieli przewagę w tej potyczce. Czas na Time's Up!


Podstawowe informacje:
Liczba graczy: 4-12 osób
Wiek:  od 12 lat
Czas gry: ok. 45 minut
Zawartość: instrukcja, woreczek, klepsydra, 220 kart postaci, notes do zapisywania wyników, książeczka z krótkimi informacjami o postaciach

Co to Time's Up?

Time's Up to gra, której celem jest odgadnięcie jak największej liczby postaci w ciągu 30 sekund (tyle odmierza klepsydra znajdująca się w zestawie). Co oczywiste, wygrywa ta drużyna (bądź para), która zdobędzie najwięcej punktów. Cała rozgrywka składa się z trzech rund. W pierwszej z nich gracz prowadzący (w instrukcji nazywany animatorem) może używać dowolnych zdań, wyrażeń i słów na temat postaci znajdującej się na karcie, tak długo, aż druga osoba z drużyny odgadnie hasło. W rundzie kolejnej (która rozgrywa się na tej samej puli 40 postaci), animator może użyć tylko jednego słowa, aby opisać daną postać. Druga osoba natomiast, ma tylko jedną szansę odgadnięcia - jeśli odpowie źle, animator odkłada kartę i wybiera kolejną postać. W rundzie trzeciej, tej najzabawniejszej, animator nie używa słów, a gestów, czyli w tym wypadku gracze bawią się w kalambury. Ze zgadywaniem jest taka sama zasada jak w rundzie drugiej, czyli ma się tylko jedną szansę na odgadnięcie postaci, jeśli nie, bierze się następną kartę. Dopuszczalne są również dźwięki, ale nie nucenie melodii.


Jeśli chodzi o wspomnianą pulę 40 postaci, to zostaje ona wybrana przez rozpoczęciem rozgrzewki. Wydziela się 40 losowych kart z talii, rozdaje je między zawodników, rozdaje się również po dodatkowe 2 karty każdemu z nich. Gracze przeglądają otrzymane karty i wyrzucają z nich dwie, które wydają się im najtrudniejsze/najgorsze/beznadziejne - jak kto woli :D Każda z rund rozgrywana jest na 40 wybranych przez zawodników kartach (pula odkrywana jest po pierwszej rundzie, kiedy odczytuje się nazwiska wszystkich postaci).

Wrażenia?

Początkowo miałam wątpliwości co do tej gry i jej trudności. No bo jak odgadnąć daną postać używając jednego słowa? O ile można odgadnąć Boba Marleya mówiąc reggae, to jak określić jednym słowem Grażynę Szapołowską czy Blaise Pascala? Nie wspominając już o pokazywaniu niektórych postaci! Ale kiedy zaczęliśmy grać w Time's Up, okazało się, że nie jest tak trudno, jak początkowo się wydawało (w większości przypadków!). Po pierwsze, znacznym ułatwieniem jest fakt, że gra się na tej samej puli postaci przez wszystkie trzy rundy, dodatkowo poznając wszystkie po rundzie pierwszej, kiedy odczytywane są nazwiska (więc jeśli człowiek się skupi i przysłucha, to wie, kogo się spodziewać - a jeśli nie.. no to trudno!) Po drugie, gramy w drużynach lub parach, więc po kilku powtórkach i błędnych próbach, łatwiej jest wymyślić wspólne skojarzenie. Co do rundy trzeciej, również miałam wątpliwości, bo osobiście nie przepadam za kalamburami. Jakoś tak, czuję, że publicznie robię z siebie głupka i źle mi z tym :D Ale kiedy gra się w gronie znajomych i wszyscy robią z siebie głupka próbując pokazać Batmana czy Dodę, wtedy człowiek zapomina o stresie o tym co ludzie pomyślą :) 


Postaci zawarte na kartach (których jest multum i gracze nie są w stanie zbyt szybko poznać wszystkich, kiedy do rozgrywki używa się tylko 40) są bardzo charakterystyczne i łatwe do odgadnięcia (w większości. no bo taka Edit Piaf czy Tadeusz Mazowiecki są wyzwaniem do pokazania). Na ogół nie mieliśmy problemów z odgadywaniem i rzadko zaglądaliśmy do załączonej książeczki, która swoją drogą jest wielkim plusem (bo na przykład w Party Alias mamy podobną grę, w której są dużo trudniejsze postaci, a żadnych informacji o nich nie ma). 

W Time's Up gra się szybko i przyjemnie, rozgrywkom towarzyszy kupa śmiechu, szczególnie w ostatniej rundzie, kiedy zostają postaci, na które nikt nie ma pomysłu, jak je pokazać. Fajne jest to, że znowu mamy grę w woreczku, którą łatwo przetransportować w plecaku czy torebce - wszystkie elementy wrzucamy do jednego wora i *siu!* można lecieć grać. Dodatkowo mamy notesik, który pozwala nam zapisywać punktację, a który jest na tyle mały, że mieści się w woreczku - jedyne co, to trzeba sobie dorzucić coś do pisania. Co do gry, mam tylko jedno zastrzeżenie - otóż jak na mój gust, próg wiekowy graczy jest trochę za niski, bo szczerze wątpię, żeby takie dzieciaki znały takie postaci jak Columbo czy Umberto Eco. Dlatego uważam, że Time's Up przeznaczony jest dla znacznie starszych graczy, wtedy z całą pewnością jest łatwiej, a i frajda większa ;) 


Czy warto kupić Time's Up?

Lubicie gry towarzyskie? Lubicie kalambury? Lubicie się pośmiać? Interesują Was plotki z życia znanych postaci? Jeśli odpowiedzieliście twierdząco na chociaż dwa z powyższych pytań, odpowiedź brzmi: owszem, warto. Za grę zapłacimy ok. 60zł, a zabawę mamy murowaną. Początkowo może być ciężko się przełamać, jeśli chodzi o rundę z kalamburami, ale później z całą pewnością będziecie się świetnie bawić. Tym razem jednak w gronie starszych, bo dla dzieciaków gra raczej zbyt trudna. Grę łatwo przetransportować, więc nie musicie obawiać się, że będziecie musieli targać ze sobą wielki karton albo osobną torbę z grami. Warto, bo można się przy niej świetnie pobawić w gronie znajomych i nie tylko.

Hopeless - Colleen Hoover [Moon Drive, 2014]

Ech, i tak to jest z tymi książkami, na punkcie których szaleje Internet i recenzenci. Najpierw tytuł jest Ci totalnie obcy, nawet nie chce Ci się zagłębiać w jego fabułę, ale nagle zewsząd atakują Cię opinie, recenzje i zachwyty. No i jak tu się oprzeć? Jak tu przejść obojętnie? Nie da się, no nie da! I tak właśnie, kolejny już raz, o ja głupia i naiwna, znów dałam się złapać w tę pułapkę ochów i achów, które w większości zawsze okazują się najzwyczajniejszym rozczarowaniem. Zamiast podejść do tego racjonalnie i przeczekać falę popularności Hopeless, rzuciłam się na nią na dziko i popłynęłam. Momentami mam wrażenie, że tytuł jest jak najbardziej adekwatny do treści, wiecie? Na szczęście tylko momentami.

Hopeless to książka z dosyć świeżego gatunku New Adult (czy tam Young Adult, whatever), przeznaczona dla młodych dorosłych, czyli nastolatków wkraczających w bardziej dojrzały świat. Czy coś. Nieważne. Znając życie, wszystko rozchodzi się o to, że w książce są sceny erotyczne, nieprzeznaczone dla zwyczajnych nastolatków czy młodzieży. Dobra, zostawmy jednak ten temat, skupmy się na fabule. Hopeless to historia adoptowanej Sky, która żyje w dosyć utopijnym świecie wykreowanym przez swoją matkę, w której brak zdobyczy technologii, czyli telewizora, komórki, czy Internetu. Sky jak dotąd uczyła się w domu, ale chcąc spędzić ostatni rok edukacji z przyjaciółką, postanawia wrócić pomiędzy szkolne mury, chcąc zaznać życia prawdziwej amerykańskiej nastolatki - nie żeby go już nie zasmakowała, wpuszczając ukradkiem chłopaków przez okno swojego pokoju. Niemniej jednak właśnie moment powrotu do szkoły okazał się tym przełomowym, który sprawił, że życie Sky przewróciło się do góry nogami. A wszystko zaczęło się od tego, gdy poznała przecudownego, super przystojnego Holdera z dołeczkami, które non stop miała ochotę polizać i nas sam jego widok miała motylki w brzuchu i spadały jej gacie.

Brzmi płytko? Owszem, bo przez pierwszą połowę książki tak właśnie jest. Czytelnik babrze się w kałuży zachwytów nad męskim bohaterem, niczym w tanim romansidle, będąc zmuszonym słuchać przez większą część książki jak Sky albo chce pocałować Holdera i jakie by to było super albo faktycznie go całując i rozwodząc się nad tym, jakie to w istocie super. Fuj. Serio? Nie ma to jak czytać książkę o rozpuszczonej amerykańskiej nastolatce, która daje się obmacywać przypadkowym chłopakom, żeby poczuć przyjemne odrętwienie, bo nie czuje do nich nic kompletnie, tylko tak chce się zabawić - czemu nie, pewnie wkładanie ręki w majtki i bycie nazywanym dziwką przez własną przyjaciółkę musi być czymś fantastycznym i godnym pozazdroszczenia. I w takim mniej więcej klimacie przebiega pierwsza połowa książki. Kiedy tak ją sobie czytałam, myślę sobie: ludzie, co się z Wami dzieje? naprawdę podoba Wam się TAKA książka? przecież poziomem to leży niemal przy Pięćdziesięciu Twarzach Grey'a. Siódme poty wystąpiły mi na czoło i myślę sobie, że jak tak dalej pójdzie, to wyrzucę tę beznadziejną książkę przez okno, jak nic.

Na szczęście wtedy nastąpił przełom. Nie jakiś spektakularny, który nagle odmieniłby cudownie moje postrzeganie o tej powieści, ale wreszcie skończyły się infantylne zachowania Sky i jej ciągłe zachwyty nad Holderem. Wreszcie nastąpił moment akcji i to wtedy, kiedy w życie naszej głównej bohaterki wkroczyły naprawdę poważne problemy związane z jej przeszłością. Wtedy zaczęłam wytrzeszczać gały, zaczęłam szeptać po nosem: o kurde, nie mogąc uwierzyć w to, co się działo. O cholera, momentami było naprawdę ciężko i naprawdę nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy. Choć zadziwiające było to, że Sky tak szybko uporała się z rewelacjami ze swojej przeszłości, które mnie osobiście zwaliły z nóg, a nasza główna bohaterka jak szybko upadła, tak szybko się pozbierała. Tak, pewnie to wszystko przez tego cudownego Holdera, który pocieszał ją nie tylko muskularną piersią, ale również innymi, bardziej rozpustnymi sposobami.

Tylko skąd w fabule taka rozbieżność? Najpierw jakieś typowo nastolatkowe brednie, infantylne zachowanie bohaterek, które doprowadza do szewskiej pasji, żeby nagle przeskoczyć w świat strasznych problemów, które sprawiają, że człowiek rozpada się na kawałki. Nie podoba mi się to ani trochę. Wolałabym, żeby zapanowała tu większa harmonia i sens. W związku z tym zastanawia mnie kilka faktów, ale ciężko mi o nich wspominać, nie zdradzając istotnej fabuły z tej lepszej połowy, bardziej emocjonującej. Choć mimo wszystko spróbuję, może ktoś z Was mnie oświeci, drodzy moi, którzy przeczytaliście już Hopeless. Zastanawia mnie jedno, czy nowo odkryte, bolesne fakty z przeszłości Sky nie powinny rzutować już na jej kontakty z tymi przypadkowymi chłopakami, których zapraszała do siebie do pokoju, zamiast ujawniać się dopiero w doświadczeniach z Holderem? Nie mogę się również nadziwić reakcji Sky na to, czego się dowiedziała o swojej przeszłości - jakoś na jej miejscu nie potrafiłabym się pocieszać seksem, odkrywając prawdę, którą odkryła Sky. Myślałam, że ludziom zajmuje trochę więcej czasu na odreagowanie takich rewelacji niż kilka godzin. Ale ok. Może Sky była super silną psychicznie dziewczyną, która wszystkie problemy brała na klatę bez mrugnięcia okiem?

Nie wiem, naprawdę nie wiem, co myśleć o tej książce. Serio, nie rozumiem jej fenomenu, bo pierwsza jej połowa jest po prostu beznadziejna, tak jak wynika z tytułu. Później następuje przełom, który powala na kolana i który ratuje całość przed wielką katastrofą i pójściem na dno. Pierwsza połowa to woda, a druga to ogień. Kompletne przeciwieństwa, które odrobinę się wykluczają. A po środku ja, która zastanawia się, o co tu w ogóle chodzi. Nie da się zaprzeczyć, że fabuła jest mocno spłycona, postacie również nie powalają rozbudowanymi charakterami (ach, jaki ten Holder cudowny i wspaniały, i przystojny, i umięśniony, i ma takie dołeczki i jest taki cudowny, i... wróć, czy już tego nie mówiłam? a co tam, przecież to Holder! BTW - dlaczego Sky mówi do swojego chłopaka po nazwisku?) i gdyby nie fakt, że autorka postanowiła poruszyć tak trudny temat, na jaki się zdecydowała, byłoby naprawdę krucho z wartością tej książki. Dobra, nie będę udawać, że nie ujęła mnie za serce ta historia miłości Holdera i Sky, chociażby odrobinę, bo byli tacy uroczy razem, choć początkowo ciut toksyczni, niemniej jednak nie jestem w stanie poratować książki własnymi sentymentami.

Jestem zawiedziona, wiecie? Wrobiliście mnie, znowu... Już Wam nigdy nie uwierzę w te Wasze ochy i achy, w te zachwyty i pochwały. Najpierw dobrze się zastanowię, czy na pewno chcę ryzykować - choć jak to mówią, kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Ja wzięłam na siebie ryzyko, ale szampana raczej nie dane mi będzie posmakować - na pewno nie po tej ciężkiej do ogarnięcia książce, której fenomenu wciąż nie potrafię zrozumieć. 

Książki mojego dzieciństwa...

... i lat nastoletnich :)

Choć Dzień Dziecka już dawno za nami, to od jakiegoś już czasu noszę w sobie ten sentymentalny pomysł, by powspominać tytuły, które towarzyszyły mi w najmłodszych latach. Wszystko zaczęło się od przypadkowej rozmowy, zwykłym napomknięciu Roalda Dahla i jego Matyldy, którą to zaczytywałam się będąc małą dziewczynką. Matylda, która również uwielbiała czytać, stała się taką moją fikcyjną przyjaciółką, którą bardzo lubiłam odwiedzać, co oznacza, że nie przeczytałam tej książki tylko raz. Raczej jakieś dziesięć razy. I tak zrodził się pomysł na to, by powspominać sobie te powieści, które z przyjemnością czytywałam będąc dzieckiem i nieco już później, będąc nastolatką. Głęboko wierząc w to, że należy pielęgnować swoje wewnętrzne dziecko (Mój Luby wie o tym aż za dobrze :)), z tym większą radością oddaję się wspomnieniom. Mam nadzieję, że będziecie mi towarzyszyć w tej podróży do przeszłości z równą przyjemnością i pewnie też łezką wzruszenia :)

Biorąc się na wspominki, chyba jedną z pierwszych myśli o książkach mojego dzieciństwa jest wcześniej wspomniana Matylda Roalda Dahla. Czytałam ją nie raz i nie dwa. Mimo tego że dzisiaj historia głównej bohaterki trochę rozmywa się w mej pamięci, to wciąż odczuwam wobec niej ogromną sympatię i sentyment, gdyż odrobinę utożsamiałam się z Matyldą, szczególnie w momentach, kiedy chadzała do biblioteki i pochłaniała książki. 


Później była oczywiście Jeżycjada Małgorzaty Musierowicz. Seria, w której zaczytywała się moja Mamuśka, kiedy sama była nastolatką, dlatego z tym większym zainteresowaniem i późniejszą miłością zaczytywałam się w przygodach rodziny Borejków. Te książki również zdarzało mi się czytać po kilka razy, nie zważając na fakt, że wiedziałam, co się wydarzy. Ale lubiłam ich historie, ich rodzinną mądrość i miłość. Wciąż lubię i po cichu liczę, że gdy kiedyś doczekam się córki, ona również zapała taką sympatią do tej przepełnionej ciepłem i pogodą ducha serii :)


Gdzieś tam wplątały się jeszcze Pamiętniki Księżniczki Meg Cabot. Niby nieco mniej pouczające, ale przyjemnie się to czytało. Widać już od najmłodszych lat miałam tendencję do wynajdowania sobie odmóżdzających czytadeł, które pochłaniałam w przerwach między poważniejszą literaturą (wtedy miałam fazę na czytanie powieści o narkomanach, więc takie Pamiętniki.. z całą pewnością pomagały uporać się z ciężarem tamtych historii). 



Jedną z moich ulubionych autorek młodzieńczych lat była również Jacqueline Wilson, której serię Dziewczyny... bardzo lubiłam, szczególnie, że w telewizji można było oglądać serial inspirowanym tymi tytułami. Jedne z pierwszych historii i nastoletniej miłości, chłopakach i problemach nastolatek, napisane w bardzo przystępny i pouczający sposób. Ogólnie rzecz biorąc Wilson pisze niesamowicie ciepło, a przy tym z morałem, bo w książkach przeznaczonych dla dzieci i młodzieży, porusza poważne i trudne tematy. Lubiłam wszystkie jej książki i czasem chciałabym znowu do nich wrócić, tak z sentymentu :)


Z polskich autorek uwielbiałam również (i do dziś mam ochotę wrócić do tych historii - chyba jak do wszystkich w tym poście!) Ewę Nowak i jej Miętową Serię. Znów pierwsze nastoletnie miłości, problemu z chłopakami i poważniejsze sprawy związane z wkraczaniem w dorosłość, a wszystko to napisane w bardzo dojrzały i ujmujący sposób. Kolejna seria, której poszczególne tomy czytałam po kilka razy. Ech, naprawdę chciałabym do nich wrócić albo chociaż mieć je wszystkie na półce! Tak z sentymentu :)


Z młodszych lat, kiedy czytywałam więcej literatury przygodowej, na moją listę czytelniczą wkradł się Lemony Snicket z Serią Niefortunnych Zdarzeń. Akurat tej serii nie czytałam tak namiętnie jak wyżej wspomnianych książek, bo nie sięgnęłam po nie więcej niż raz, niemniej jednak pamiętam, że bardzo przyjemnie spędziłam ze Snicketem czas, nieco abstrakcyjnie i odrobinę przerażająco, ale mimo wszystko przyjemnie.

Poza tym były wcześniej wspomniane historie o narkomanach (swoją drogą nie wiem, czemu lubiłam je tak czytać - powiedzmy, że taki wiek). Uwielbiałam też Martę Fox i jej Magdę.doc oraz Paulinę.doc. Miałam tę krótkie epizody z Harrym Potterem, ale skończyło się na czwartym tomie i do dziś dzień nie kontynuowałam tej ukochanej przez tłumy serii (shame on me). Pewnie było wiele tytułów, które gdzieś wyparowały z mojej pamięci, ale z całą pewnością pozostawiły we mnie swój ślad i w jakiś sposób ukształtowały człowieka, którym dzisiaj jestem. Nie pozostało mi więc nic innego, jak podziękować za fantastyczne lektury mojej młodości.

A Wy, pamiętacie książki swojego dzieciństwa i lat nastoletnich? Jakie to tytuły? Macie jakiś szczególnie ukochany?

Wierna - Veronica Roth [Amber, 2014]

No i stało się. Koniec Niezgodnej. Przeczytałam ostatni tom. Choć niby nie całkiem, bo przecież został jeszcze Cztery i historie opowiedziane z perspektywy Tobiasa. Ale faktem jest, że niczego dalej już nie będzie. Seria się skończyła. Dalsze losy bohaterów pozostają nieznane. A ja kolejny już raz musiałam zbierać swoje emocje z podłogi, bo mimo sceptycznego nastawienia po słabszej części drugiej, nie udało mi się uciec przed tym, co postanowiła nam zgotować autorka. Jezu, to nie fair, że autorzy są tak okrutni. Pozwalają nam poznać wykreowanych przez siebie bohaterów, sprawiają, że darzymy ich sympatią i przywiązujemy się do ich losów. A potem? A potem pozostaje Ci tylko odgłos pękającego serca (kolejny raz!), bo autor znów postanowił TO zrobić.

Spodziewałam się, że coś takiego się wydarzy. Niestety, w dzisiejszych czasach trudno całkowicie uchronić się przed spojlerami. Niby nie wiedziałam dokładnie, ale przeczuwałam, że coś się kroi. Coś, co mi się nie spodoba. Ale mimo wszystko oswoiłam się z myślą, że będzie źle i że muszę to jakoś przetrwać. To miało pozwolić mi jakoś się ogarnąć. Ale nie, tego, to ja się kompletnie nie spodziewałam. Veronico Roth, nie wybaczę Ci tego! Bez dwóch zdań trafiasz na czarną listę i do towarzystwa pozostaje Ci tylko John Green.

Zanim zabrałam się za ostatni tom serii przygód o Tris Prior, frakcjach, Nieustraszonych, symulacjach i jednym wielkim kłamstwie, którym mamiono mieszkańców miasta, słyszałam już nie jedną opinię, po której wnioskowałam, że będę beczeć. Tym razem Was rozczaruję - nie beczałam. Ale było blisko, to fakt. Bo Veronica Roth w trzeciej, a zarazem finałowej części bardzo stopniowo dawkuje nam emocje, co jakiś czas rzucając w nas jakimś emocjonalnym granatem. Fajne jest to, że wreszcie wyjaśniło się, skąd się wzięły frakcje, dlaczego je stworzono i co się dzieje poza nimi. Dużo pytań, które rodziły się na początku, bo coś było niejasne, w tomie trzecim znalazło swoje odpowiedzi. Od pewnego momentu w książce dało się wyczuć napiętą atmosferę, można więc było domyślić się, że finał całej tej historii będzie mocny. I był. Dodatkowym atutem tego tomu był fakt, że autorka zdecydowała się na wprowadzenie rozdziałów z podzieloną narracją - część przedstawiona była z perspektywy Tris (jak wcześniej), a część z perspektywy Tobiasa, co pozwalało nam zrozumieć akcję z troszkę innej strony. Wybaczcie, że jestem taka oszczędna w słowach, co do fabuły, ale naprawdę nie chcę Wam nic zdradzać. A nuż będziecie mieli chętkę na tę serię i co? Przecież głupio wiedzieć, jak to się wszystko skończy. Dlatego dziś głównie o wrażeniach i niewiele o konkretach.

źródło
Po lekturze Zbuntowanej, która okazała się być rozczarowaniem (w mym guście), miałam pewne obawy. Kto by nie miał? Pierwszy tom był świetny, wciągający i emocjonujący, a tu nagle taki dół w tomie kolejnym. A co, jak ten ostatni będzie równie słaby? Co wtedy począć ze sobą? Jak żyć?! Ale udało się, tym razem się udało, oj jak bardzo się udało. Było mi smutno po przeczytaniu ostatnich stron i w gruncie rzeczy nadal pozostaje we mnie jakaś taka melancholia. To chyba ten słynny kac książkowy, bo gdy odłożyłam Wierną długo nie umiałam wybrać kolejnego tytułu. Miałam wrażenie, że straciłam kogoś bliskiego, a przecież kochanej osoby nie da się, wręcz nie można tak szybko zastępować kimś innym. Przecież nie będzie na tyle godnego następcy. I tak jakoś mi było żal, że to już koniec. A przecież tak wytrwale walczyłam, żebym to ja pierwsza przeczytała ostatni tom, a nie Arek. Teraz to on ma przed sobą wszystkie te emocje, które we mnie już przygasają. Czy i jemu chociaż przez chwilę będzie tak ciężko na duszy po poznaniu zakończenia tej historii? Czy i on w głębi przeklnie ten okrutny pomysł Veroniki Roth na podsumowanie serii, którą pokochały masy? Zobaczymy.

A powyższego tekstu nie traktujcie jak recenzji (pomijając fakt, że chyba żadnej nie powinniście traktować tak serio, serio), bo od razu widać, że to taki zbiór luźnych myśli na temat. Takie pitu pitu, bo wciąż jeszcze mi smutno i muszę sobie pogadać, podzielić się tym, co mi w głowie siedzi, a z kim innym, jak nie z Wami? Pamiętajcie, jam nie krytyk literacki, co poważną literaturę czytuje i wysublimowanym językiem o niej pisze. Jam zwykły Kamyk, co dzieli się z Wami przemyśleniami. No i widzicie, jak mi refleksyjnie na sercu, że jeszcze takie dygresje sobie wprowadzam. Nic, czas się zbierać. A Wy też się zbierajcie i bierzcie się za czytanie Niezgodnej, warto. Może nie jest to wybitna seria, wszak to tylko młodzieżówka, ale wrażeń przy lekturze Wam nie zabraknie. Ja bardzo doceniam to, że tak lekko i przyjemnie się ją czytało, mimo tematyki, którą poruszała. Bo wbrew pozorom świat Niezgodnej jest niesamowicie brutalny i okrutny. Owszem, odrobinę naciągany i wyidealizowany, bo znów mamy zwyczajną, szarą nastolatkę, która ratuje świat przed tragicznymi skutkami ludzkiej głupoty i chęci sprawowania władzy nad wszystkim. Ale z drugiej strony pozwala wierzyć, że każdy może uczynić coś wielkiego - nawet jeśli jest zwykłą szesnastolatką z frakcji, którą nazywa się Sztywniakami. Każdy potrzebuje swojego bohatera i Tris może być nim dla kogoś z nas, chociaż przez chwilę. Czytajcie :)

Pocałunek śmierci - J. T. Ellison [Mira, 2014]

Czasem przychodzi ten dzień, kiedy odłożyć chce się lekką obyczajówkę na półkę, kiedy chce się wrócić do szarej rzeczywistości i zostawić świat fantastyki i science-fiction gdzieś za plecami, żeby zrobić sobie miejsce na stary dobry kryminał. W życiu zwykłego czytelnika pojawia się moment, kiedy wraz z głównym bohaterem chce rozwikłać zagadkę kolejnego morderstwa, ścigając sprawcę ludzkiej tragedii, bawiąc się w detektywa. W moim życiu właśnie przyszedł ten dzień - kiedy skończyłam czytać przyjemną nowość Cejrowskiego, kiedy odpocząć chciałam od angielskiej wersji Miasta Popiołów, wymagając odrobiny sensacji i emocji. Wtedy właśnie w moje ręce wpadła kolejna książka autorstwa J. T. Ellison, z której autorką jeszcze niedawno miałam całkiem miłe spotkanie (Umarlinie kłamią). Czy i tym razem autorka mnie nie zawiodła? A może kolejny tom przygód porucznik Taylor Jackson okazał się być słabszy niż ten poprzedni?

Właśnie, tu pojawia się problem, bo prawda jest taka, że Pocałunek śmierci nie jest tomem kolejnym, a poprzedzającym Umarłych.. (a wydany był zaraz po wspomnianym). Dolewając oliwy do ognia, okazało się, że wydana niedawno nowość z tej serii, czyli Złodziej dłoni, który swoje wznowienie miał w lipcu, jest tomem pierwszym, rozpoczynającym cykl. Trochę zrobił się bałagan, bo tomy się pomieszały, chronologia również i układ serii trafił szlag. Sama pokapowałam się dopiero po przeczytaniu recenzowanej dziś książki, niemniej jednak, problem jest. Niewielki, bo osobiście nie miałam wrażenia, że coś mi umknęło, że brakuje mi jakichś istotnych informacji, tak czy inaczej, serie lepiej czyta się w kolejności, szczególnie, że bohaterce przez kilka tomów towarzyszy jeden seryjny morderca - szkoda, że w takowej nie zostały wydane, bo to odrobinę wprowadza czytelnika w błąd.

Wracając jednak do Pocałunku śmierci i odpowiedzi na pytania zawarte w pierwszym akapicie to muszę przyznać, że J. T. Ellison ani trochę mnie nie rozczarowała kolejnym tomem przygód Taylor Jackson, który miałam okazję czytać. Wcześniej nie znałam tej autorki (prócz krótkiego epizodu zatytułowanego Cienie nocy, który w ogólnym rozrachunku nie przypadł mi do gustu, mimo obecności Kavy) i teraz, z perspektywy czasu, mogę powiedzieć: dziewczyno, masz czego żałować! W powieściach pisanych przez Ellison przemawia do mnie jeden, konkretny argument, którym jest główna bohaterka, fantastyczna silna babka, pani porucznik Taylor Jackson, która mimo bycia narzeczoną, nie bawi się w uciśnioną damę dworu, która potrzebuje ratunku swojego ukochanego, tylko dzielnie bierze byka za rogi i stara się uporać ze swoimi problemami niezależnie. Kiedyś już pewnie o tym wspominałam, ale pozwolę sobie powiedzieć o tym raz jeszcze - otóż nie znoszę bohaterek, które niczym kobieta-bluszcz, uwieszają się na swoim partnerze, charakter mają nijaki i mdły, a do tego często są po prostu głupie i tylko człowieka denerwują (np. Sookie Stackhouse czy Bella Swan). Na szczęście Taylor Jackson jest zupełnym przeciwieństwem nadmienionych przykładów, pierwszych z brzegu. Tę bohaterkę obdarowuje się sympatią już od pierwszych stron, a jej przygody mrożą krew w żyłach i wywołują gęsią skórkę.

Wciąż nie mogę pozbyć się skojarzenia serii J. T. Ellison o porucznik Jackson, z tą napisaną przez Alex Kavę o Maggie O'Dell. Jest podobnie, bo w obu mamy silne, fantastyczne bohaterki, niemniej jednak historie są różne, choć w obu przypadkach pełne emocji i dynamicznej akcji, której rozwiązanie okazuje się być bardzo zaskakujące. Tym razem, po lekturze Pocałunku śmierci, mam jakieś takie wrażenie, że było ciut-ciut, naprawdę odrobineczkę gorzej niż w przypadku Umarli nie kłamią. Nie wiem, skąd wzięło mi się to przeświadczenie, bo książkę tę przeczytałam błyskawicznie, połykając ją na trzy razy, tak mnie wciągnęła i zaskoczyła swoim finałem. Widać jakieś głupie widzimisię, z tym myśleniem, że niby słabsza, bo wcale taka nie jest. Jeśli więc lubicie kryminalne historie, lekkie i przyjemne w lekturze, a jednocześnie wstrząsające i wywołujące strach, śmiało sięgajcie po tytuły J. T. Ellison - pamiętajcie tylko, by czytać je chronologicznie!

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Mira 

#skończ czytanie, czas na granie! - Prawo Dżungli

Kontynuując dzielnie nowo utworzony cykl recenzji na blogu, postanowiłam przedstawić Wam grę z własnej półki, w którą grywamy ze znajomymi od jakiegoś już czasu. Prawo Dżungli to kolejna w naszej (mojej i Arka) kolekcji gra zręcznościowa na spostrzegawczość, w której nie brakuje emocji i.. strachu o własne zęby! Nie, wcale nie żartuję z tymi zębami - totem lubi latać naprawdę WSZĘDZIE!


Podstawowe informacje:

Liczba graczy: 2-20 osób
Wiek: od 8 lat
Czas gry: ok. 10-15 minut (z dodatkiem bywa trochę dłużej) 
Liczba kart: 104 (wersja podstawowa) + 80 (dodatek) 
Wydawca: - 

Co to Prawo Dżungli?

Prawo Dżungli to polska wersja gry Jungle Speed, typowej gry na refleks, spostrzegawczość i zręczność. Prawo Dżungli odrobinę podobne jest do Dobble, choć tam na karcie mieliśmy kilka symboli a nie jeden, no i co najważniejsze, w Prawie Dżungli nie łapiemy kart, a TOTEM. W każdej rozgrywce wszyscy gracze otrzymują stosik kart z różnymi, nieźle pokręconymi symbolami (choć te, na pierwszy rzut oka wcale nie wydają się takie straszne, w trakcie gry wychodzi, jak bardzo się myliliśmy). Stosiki odwrócone są symbolami do dołu, które odkrywane są, gdy przychodzi nasza kolej (lub pojawia się karta specjalna i wszyscy wykładają karty jednocześnie). Zadaniem każdego z graczy jest znalezienie wspólnego symbolu z innym graczem i złapanie totemu (drewnianego berła), w celu wygrania 'wojny'. Przegrany otrzymuje wszystkie karty przeciwnika (te odłożone w trakcie rozgrywki). A co jeśli nie będzie 'wojny' i żadnego wspólnego symbolu? Wtedy za karę trzeba zebrać WSZYSTKIE odkryte karty - czasem jest ich sporo! A co jeśli złapiemy totem w tym samym momencie? Wtedy liczy się ilość palców na totemie (wygrywa ten, który objął totem większością) lub... prawo siły, czyli ten, który wydrze przeciwnikowi berło z ręki :D



Podstawowa wersja Prawa Dżungli składa się z instrukcji obsługi, drewnianego berła, materiałowego woreczka i 104 kart (w tym 3 karty specjalne). Można sobie również sprawić dodatek, w którym znajdziemy większy woreczek, który pomieści podstawową talię wraz z dodatkowymi 88 kartami, wśród których znajdziemy dodatkowy, piąty kolor, 8 dodatkowych kształtów i 3 nowe karty specjalne, które dodają smaczku rozgrywce, bo wtedy zmieniają się odrobinę zasady gry, np. nie liczy się symbol a kolor kart, zamieniamy ręce, którymi gramy, możemy wymienić się kartami z innym uczestnikiem, wszyscy razem łapiemy totem lub wszyscy razem odkrywamy karty. Emocji nie brakuje! Niżej wszystkie karty specjalne w talii:


Wrażenia?

Tak jak napisałam wyżej, grając w Prawo Dżungli, z całą pewnością nie zabraknie nam emocji. Dlaczego? Bo w Prawo Dżungli gra się szybko i energicznie, a fakt, że trzeba złapać totem (czy tam drewniane berło) dodaje całej rozgrywce odrobinę rywalizacji, bo przecież każdy chce wygrać i złapać ten nieszczęsny kawałek drewna. Z tym totemem to trzeba uważać, bo lubi latać tu i ówdzie - jak spadnie na podłogę, to gra dalej się toczy, bo przecież ktoś musi go złapać i wtedy dopiero robi się zamęt. A jak się takim dostanie w łeb, to boli. Poza tym - paznokcie. Jak się tak z kimś mocniej zetrzesz w walce o totem, poczujesz, oj poczujesz. Ale to wcale nie pozbawia gry uroku, zabawy czy śmiechu - wręcz przeciwnie, jest jeszcze zabawniej mimo możliwie poniesionych kontuzji :D



Symbole na kartach są tak pokręcone (co widać na zdjęciu wyżej i niżej), że początkowo trudno dopatrzyć się różnic, bo wydaje nam się, że kurczę, te karty przecież są TAKIE SAME! Oj nie, wcale nie są. Dlatego tym ciekawiej gra się w Prawo Dżungli - trzeba być naprawdę spostrzegawczym, bo bardzo łatwo się pomylić. W wersji podstawowej nie jest aż tak trudno, ale po dodaniu kolejnych 88 kart z nowym kolorem i symbolami, robi się gorrrąco!


Jeśli chodzi o wykonanie, to karty są duże, wyraźne, wykonane  z twardego kartonu - mimo wielu rozegranych gier, również w plenerze, kompletnie nie widać na nich śladów użytkowania. Jeśli chodzi o totem, to również wykonany jest z twardego materiału (surprise, surprise) o czym miałam okazję się przekonać :D Ładnie leży w ręce, dobrze się łapie, o ile ogarnie się to w czasie. No i co najważniejsze, grę można bardzo łatwo przenosić w materiałowym woreczku - całość nie zajmuje wiele miejsca, można wrzucić do plecaka i rozegrać spontaniczną rozgrywkę podczas spaceru na trawie. 


Mam tylko jedne zastrzeżenie, które zaobserwowaliśmy w gruncie rzeczy niedawno - przy dodatku, grając w niewielkim gronie osób (4) odkryliśmy, że rzadziej mamy 'wojnę' na symbole. Owszem, pojawiają się przy kartach specjalnych, ale te na symbole straciły na częstotliwości, co trochę nas zasmuciło, bo rzadziej mieliśmy szansę walczyć o totem z innymi graczami. Dlatego grając z kilkoma osobami warto pozbyć się dodatku i spróbować tylko na podstawowych kartach, bądź zebrać więcej ludzi, wtedy problemu nie będzie ^^

Warto kupić Prawo Dżungli?

WARTO! Gra jest całkiem tania, bo za podstawową wersję zapłacimy około 30zł, natomiast za dodatek około 25zł (a przecież dodatku wcale nie musimy sobie sprawiać!). Wiem, że kolejny już raz wychwalam grę, ale nie będę przeczyć, że uwielbiam tego typu zręcznościówki i gry na spostrzegawczość, bo zdążyłam się już przekonać, że każda rozgrywka wraz ze znajomymi czy w gronie najbliższych jest niesamowitą zabawą okraszoną śmiechem, szczególnie, jeśli coś kosmicznego dzieje się z totemem, a to jest całkiem częste zjawisko. I znów, Prawo Dżungli nadaje się zarówno na imprezy ze znajomymi, czy zabawę z dzieciakami. Cieszę się, że dawno temu miałam okazję w nią zagrać, bo teraz mogę śmiało powiedzieć, że jest jedną z moich ulubionych gier ;)

Morelowy Sad - Amanda Coplin [Black Publishing, 2014]

Ostatnio mam chyba jakiegoś książkowego pecha, bo jak na złość trafiam na tytuły, o których nie potrafię pisać i wcale nie dlatego, że brak mi słów, bo jest pod ich wrażeniem i oniemiałam z zachwytu. Niestety, wręcz przeciwnie, znów mam problem z pisaniem, bo trafiłam na obojętną mi historię. Ta cała zła passa zaczęła się właśnie od tego nieszczęsnego Morelowego Sadu, który przeczytałam już jakiś czas temu i tak przeleżał na półce, bo nie potrafiłam się zabrać za pisanie o nim. Nie wiedziałam co, nie wiedziałam jak i tak mnie męczyła Amanda Coplin ze swoją powieścią, żeby wreszcie się za nią zabrać i mieć z głowy. Kurczę, nie lubię pisać, żeby mieć z głowy, a znowu muszę to robić!

Autorka postanowiła opowiedzieć nam historię starszego mężczyzny, Williama Talmadge'a, właściciela sadu morelowego oddalonego od centrum miasta o spory kawałek ziemi. Życie Talmadge'a jest spokojne i ciche, monotonne można by rzec. Ale wszystko zmienia się, gdy w jego życiu pojawiają się dwie młode dziewczyny (nie, nie liczcie tutaj na jakąś fantastyczną historię a'la Hugh Hefner). Okazuje się, że obie są niepełnoletnie i brzemienne, w dodatku na pierwszy rzut oka widać, że dłuższy czas spędziły w dziczy, błąkając się po lasach. Co dziwne, mężczyzna zaczyna odczuwać potrzebę zaopiekowania się wygłodzonymi dziewczynami, podtykając im pod nos jedzenie i dając dach nad głową. Niestety, Jane i Della są bardzo nieufne wobec mężczyzn, więc trzymają się na dystans wobec troskliwego Talmadge'a. Z czasem jednak zaczynają się z nim oswajać, coraz częściej mu towarzysząc. Ale sielanka nie trwa długo, bo po dziewczyny przyjechał okrutny ojciec, przez którego losy Jane i Delli stają się jeszcze bardziej tragiczne.


I tak sobie płynie ta historia osadzona w morelowym sadzie, powoli i spokojnie, monotonnie jak życie starego Talmadge'a.  Jak na mój gust większość tej powieści jest przegadana i niepotrzebnie wydłużona, co sprawia, że staje się męcząca. Poza tym na niekorzyść działają główni bohaterowie, których motywy postępowania ciężko zrozumieć. Dodatkowo postacie te nie są charakterystyczne, są raczej nijakie i mdłe, co czyni tę historię jeszcze bardziej nużącą i męczącą. Owszem, były momenty, które poruszały i wstrząsały czytelnikiem, chociażby scena porodu dziewcząt, ale w większości akcja płynęła bardzo powoli, wlekąc się niemiłosiernie. Ciężko mi się ją czytało, nie będę tego ukrywać. Znów moje oczekiwania zderzyły się z szarą rzeczywistością i sama do siebie mogę mieć tylko pretensje, że liczyłam na coś innego. Na coś lepszego. A wydawało się, że będzie tak ciepło, tak sielankowo i przyjemnie. Że przy lekturze będzie mi towarzyszył uśmiech i rozmarzenie, że chciałabym być wśród bohaterów. Niestety, pozostał tylko niedosyt i chęć odłożenia tej książki na półkę, na wieczne zapomnienie. A sama po cichu liczę na to, że wreszcie ta okrutna zła passa wreszcie się skończy - chyba muszę rozważniej wybierać lektury.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Black Publishing

Niezgodna [2014] - wrażenia z filmu

Wreszcie udało mi się obejrzeć ekranizację Niezgodnej. Po wielu ciężkich bojach, chęci poświęcenia kilku godzin cennego snu, po kilku przekleństwach nad słabym transferem i zacinającym się buforowaniem, wreszcie się udało. A myślałam, że szlag jasny mnie trafi. Szkoda, że za późno pokapowałam się, żeby przeczytać serię Veroniki Roth, bo kiedy naszła mnie wreszcie ochota na nią, Niezgodnej w kinach już nie było. Ale udało się! I kolejny już raz w ostatnim czasie zamęczać Was będę historią Tris i Tobiasa, której na moim blogu ciągle pełno. Ale gdzieś się wygadać muszę ^^

I co mi z tego oglądania przyszło? A tyle, że znów utwierdziłam się w przekonaniu, że książki są lepsze niż filmy, a ekranizacje nigdy nie będą satysfakcjonujące (choć zdarzają się takie, które bliskie są ideału - patrz Gwiazd naszych wina). Bo choćby nie wiem, jak bardzo filmowa wersja Niezgodnej mi się podobała (a podobała się bardzo!), tak wciąż mam w głowie wszystkie brakujące sceny, które były naprawdę istotne dla fabuły. Wciąż mam przed oczyma wydarzenia, których w książce nie było, a na które zdecydował się reżyser. Jasne, nigdy nie da się wszystkiego nakręcić idealnie, ale błagam, nie spłycajcie istotnych faktów. Ludzie, jeśli nie przeczytaliście najpierw książki zanim poszliście do kina czy obejrzeliście ten film w domowym zaciszu, żałujcie. You know nothing... Bo gdzie był Uriah? Ci co nie przeczytali, pewnie spytają, kto to w ogóle Uriah? Dlaczego nie pokazano rozwijającej się przyjaźni, wręcz zauroczenia (jednostronnego) między Alem i Tris? Przecież jego śmierć bez ukazanej relacji między tymi bohaterami straciła dużo na wartości. Bo przecież Al nie był jakimś zbirem, któremu zależało na najwyższym miejscu w rankingu (to nie Peter), a zahukanym chłopakiem, który nie chciał być bezfrakcyjnym. Gdzie scena z atakiem Petera na oko Edwarda? Tak, wiem, wycięta i można ja teraz obejrzeć w sieci. Super. Poza tym wiele scen było przeinaczonych - śmierć matki Tris, dzień wizyt w siedzibie Nieustraszoności czy finałowa scena przerwania symulacji. Owszem, była efektowna, ale to nie było tak! Świetnie zdaję sobie sprawę z tego, że nie da się odtworzyć danej powieści w 100%, bo po pierwsze nie robią takich długich filmów, a po drugie po prostu nie da się, zawsze ktoś będzie niezadowolony. Ale oglądając ekranizację książki, którą się polubiło, którą przez chwilę się żyje, takie niedociągnięcia i przekręcony sceny rażą i gryzą. 

źródło
Pomijając jednak te elementy, które towarzyszą praktycznie każdej próbie przełożenia tekstu pisanego na ekrany kinowe, jestem naprawdę zadowolona z tego, co widziałam. Część aktorów spełniała moje oczekiwania i wyobrażenia, co do bohaterów - Tris, Tobias, Christina, Caleb, rodzice Tris, Marcus, Jeanine, Eric, natomiast część kompletnie mi nie pasowała -Will czy Peter. Chociaż odrobinę bawił mnie niski i głęboki głos Tobiasa (tego się nie spodziewałam!). Niemniej jednak po skończeniu seansu miałam ochotę sięgnąć jeszcze raz po książkę - nie tylko po to, żeby skonfrontować rzeczywistość z wizją reżysera, ale również po to, żeby kolejny raz potowarzyszyć bohaterom w ich przygodach. Bo ja naprawdę lubię tę historię i w nosie mam opinie tych, który mówią, że to słabizna - po pierwsze z dystansem podchodzę do takich opinii wyrażanych z ust osób, które książki nie przeczytały. Pozwolę sobie znów przytoczyć cytat z Gry o Tron - you know nothing... Po drugie młodzieżówki mają to do siebie, że są odrobinę infantylne i naiwne, ale mają też w sobie to coś, co przyciąga masy, w tym mnie również i nie będę udawać, że jest to fantastyczne dzieło literackie i oskarowa ekranizacja. Nope. Ale w głębi serca cenię sobie historie, które mnie porywają, które sprawiają, że połykam całą serię w kilka dni i nie mogę przestać myśleć o bohaterach przez jakiś czas. Takie serie zostają w mojej pamięci na bardzo długo, ciągle gdzieś tam mi towarzyszą. Żałuję tylko jednego - że to już koniec czytania, zostało mi tylko czekać na kolejne ekranizacje, których wypatruję z niecierpliwością dziecka. A Wy dajcie szansę tej historii, jeśli jeszcze nie mieliście ku temu okazji - warto ;)