Strony

Stan zagrożenia - Erica Spindler [Mira, 2014]

Autor: Erica Spindler
Tytuł: Stan zagrożenia
Tytuł oryginału: Cause for Alarm
Wydawnictwo: Mira
Tłumaczenie: Krzysztof Puławski
Liczba stron: 492
Oprawa: miękka


Erica Spindler niewątpliwie jest jedną z lepszych współczesnych autorek, które parają się tworzeniem powieści sensacyjnych, thrillerów czy romantyczno-kryminalnych miksów. Na mojej osobistej liście zajmuje całkiem wysokie miejsce, choć wciąż jest tuż tuż za Alex Kavą i jej serią o Maggie O'Dell, której jestem fanką. Pierwsze spotkanie z twórczością Spindler było spotkaniem jakże udanym - Zabić Jane wywarło na mnie tak duże wrażenie, że musiałam użyć, tak rzadko ostatnio widocznej, magicznej 9 w dziesięciostopniowej skali. Był ogień. Drugie spotkanie, czyli Cienie nocy stworzone razem z Kavą i Ellison odrobinę stłumiły mój entuzjazm. Teraz przyszedł czas na spotkanie numer trzy - na którą ze stron przeważy się szala sympatii?


Tym razem Erica Spindler zapoznała nas z rodziną Ryanów, Kate i Richardem, których marzeniem jest posiadanie dziecka. Cóż, w gruncie rzeczy ciężko powiedzieć, że to ich wspólne pragnienie, bo trzeba przyznać, że to serce Kate bije na alarm, by wreszcie móc trzymać w ramionach swą maleńką pociechę. Chcąc uszczęśliwić swoją żonę, Richard zdecydował się na adopcję. Jak można było się spodziewać, decyzja ta całkowicie odmieniła ich życie. I wcale nie chodzi tutaj o kwestie maleńkiego dziecka, które swoim krzykiem i płaczem wkradło się w ich poukładany, spokojny świat, w którym żyli we dwoje. Gdzieś tam, wcale nie tak daleko, czai się niebezpieczeństwo. Wydaje się, że biologiczna matka adoptowanej Emmy wcale nie chce pozostać w cieniu - wręcz przeciwnie, chce idealnej, szczęśliwej rodziny, którą ma teraz Kate. Oddając swoją córeczkę, oczekuje czegoś w zamian. I żeby tego było mało, ciągnie za sobą psychopatycznego mordercę, który chce ukarać Juliannę za jej zdradę. Jak ta cała pokręcona historia skończy się dla Ryanów? Czy w tak beznadziejnej sytuacji można liczyć na happy end?



Muszę przyznać, że początkowo ciężko było mi połapać się w fabule Stanu zagrożenia. Próbowałam opowiedzieć zarys tej historii swojemu Lubemu, ale za cholerę nie byłam w stanie jasno wyklarować kto jest kto, bez wprowadzania zbędnego zamętu. Mętlik jest, nie da się zaprzeczyć. Na szczęście początkowy supełek zagubienia szybko się rozplątuje i czytelnik jest w stanie jasno określić, co się dzieje. A dzieje się sporo. Bo nie dość, że Julianna miesza w życiu Ryanów, próbując uwieść Richarda w bardzo podły sposób (oj, jak mnie ten wątek denerwował, oj jak on mnie wkurzał), to jeszcze mamy wątek starej miłości Kate, która wciąż nie znalazła się w przeszłości, do której nie chce się wracać, a do tego wszystkiego mamy jeszcze psychopatycznego mordercę, który w gruncie rzeczy jest rządowym zabójcą rządnym zemsty. Nie, nie ma co liczyć na chwile wytchnienia, bo autorka nie znalazła tutaj chwili na przestoje. Choć nie jest to dzieło literackie i szczyt powieści sensacyjnych, to mimo wszystko Spindler serwuje nam solidną porcję gęsiej skórki i obgryzania paznokci w oczekiwaniu tego, co ma nadejść. Bohaterowie byli całkiem okej, choć niektóre wątki cholernie mnie denerwowały - patrząc z dystansu, człowiek ma wrażenie, że zrobiłby wszystko lepiej i chciałby doradzić książkowym postaciom, żeby zrobiły inaczej niż robią w rzeczywistości, bo nic tylko włosy z głowy rwać. Ocieramy się tutaj o stereotypy, które mnie osobiście doprowadzają do szewskiej pasji - jest sobie żona, dzidziuś i mąż. Żona zajmuje się dzidziusiem, mąż jest zazdrosny, więc co? Szuka pocieszenia u kochanki. I nóż się w kieszeni otwiera. Grrr! Niemniej jednak, pomijając takie małe niesnaski, jestem bardzo zadowolona z lektury Stanu zagrożenia Spindler. Jak dotąd był remis, jedna dobra książka, jedna słaba. Teraz z czystym sumieniem mogę dodać punkcik autorce, po cichu licząc na to, że kolejne przygody z jej twórczością również będą na jej korzyść. Lekki, przyjemny, a zarazem wstrząsający i wciągający thriller z nutką literatury kobiecej to coś, po co warto od czasu do czasu sięgnąć by przyprawić relaks odrobiną mocniejszych emocji.
  
Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Mira

Zamień chemię na jedzenie - Julita Bator [Znak, 2013]

Autor: Julita Bator
Tytuł: Zamień chemię na jedzenie
Wydawnictwo: Znak, 2013
Liczba stron: 286
Oprawa: miękka

Czasem nachodzą mnie takie myśli (szczególnie wtedy, kiedy dręczą mnie wyrzuty sumienia po zjedzeniu chipsów, których przecież miałam nie tykać pod żadnym pozorem), czy w dzisiejszych czasach wszechobecnej chemii, konserwantów i sztucznych barwników, jesteśmy w stanie zdrowo się odżywiać? Czy jesteśmy w stanie ograniczyć masę zewsząd trujących nas substancji do koniecznego minimum, nie pozbywając się przy tym wszystkich naszych oszczędności? A i owszem, jesteśmy w stanie. Może nie jest to zadanie łatwe, może nie będzie tak kolorowo z poniesionymi kosztami, ale przecież zdrowie jest bezcenne i ponoć najważniejsze. Więc do dzieła!


W moim życiu są takie momenty, kiedy mam zajawki. A to szał na gotowanie, a to na jakieś artystyczne spełnianie się, chwila włosomaniactwa i szaleństwo spełniania marzeń "na moment". Są takie zajawki, które zostają ze mną na dłużej - chociażby pisanie recenzji, dzięki któremu uwierzyłam, że mogę pokonać swój słomiany zapał. Są też takie, które mijają i szybko idą w zapomnienie. Niemniej jednak zawsze jest bodziec, który te zajawki prowokuje, ta iskra, która zapala we mnie ogień szału, który jak szybko się pojawił, tak szybko się wypala. Takim bodźcem stała się dla mnie książka Julity Bator Zamień chemię na jedzenie, którą chciałam przeczytać już od dłuższego czasu. I myślę, że ta zajawka, tak jak w przypadku recenzji, zostanie ze mną na dłużej..

Gotować lubię bardzo, trochę mniej, gdy muszę to robić z konieczności i w pośpiechu, między powrotem z pracy a gonitwą za kolejnym dniem. Niemniej jednak gotowanie traktuję jako przyjemność, bo i jeść lubię bardzo, to i gotować polubiłam. Ze względu na wyprowadzkę i wylot z rodzinnego gniazdka, musiałam przejąć po Mamuśce pałeczkę i rolę Pani Domu, więc zaopatrywanie chałupy i Lubego w to, co włożyć do gęby, gdy w brzuchu kiszki marsza grają, przypadło w zasłudze głównie mnie. Swego czasu nie zwracałam większej uwagi na to, co ląduje w zakupowym koszyku - grunt, żeby smakowało. Chipsy? Jasne, przecież są genialne! Cheeseburger i frytki? No, ba! Przecież jestem głodna jak wilk.  Niestety, po takiej śmieciowej diecie zdrowie zmusiło mnie do otworzenia oczu i od pewnego czasu zaczęłam częściej zaglądać na etykietki i rubrykę ze składnikami, powoli eliminując ze swojej diety to, co szkodliwe. Niemniej jednak wciąż brakowało mi jakiejś takiej konkretnej, praktycznej wiedzy. I wtedy znalazłam Zamień chemię na jedzenie.
  
Zamień chemię na jedzenie to poradnik napisany przez troskliwą matkę, która dosyć już miała wiecznych chorób dzieci i faszerowania ich lekami. Przyjrzała się bliżej temu, z czego składała się ich codzienna dieta i zaczęła eliminować potencjalnie szkodliwe elementy. Ku zaskoczeniu wszystkich, zdrowie dzieci zaczęło się poprawiać. Wtedy Julita postanowiła poszerzyć swoje eksperymenty kulinarne na rodzinie i podzielić się z nami ich efektami. A te okazały się naprawdę zaskakujące.

źródło
Czytając ten poradnik, wielokrotnie miałam ochotę znaleźć sobie jakaś dziurę czy jaskinię, schować się w niej i nie wyłazić, bo okazywało się, że wszystko w koło jest szkodliwe. Teflon? Rak. Konserwanty? Rak. Plastik? Trujący. Barwniki. Trujące. Dżizas! To co można jeść? Ano, coś można. I o dziwo nie tylko zieloną trawkę z dalekiej wsi. Julita Bator, dzięki swojej wiedzy zdobytej w praktyczny sposób, znalazła sposób na wyeliminowanie szkodliwych elementów codziennych pokarmów, które mogą nam szkodzić, podając nam opcję zdrowych zamienników, które możemy zastosować zamiast tych naszpikowanych chemią. I nawet nie chodzi o tak poważne choroby jak nowotwory. Zdrowa dieta ma wpływ również na nasze ogólne samopoczucie, zmęczenie, bóle głowy. Uważam, że zarówno my, jak i przede wszystkim lekarze, nie doceniamy ogromnej roli, jaką ma zdrowa, zrównoważona dieta.

Wracając jednak do poradnika, napisany jest on w bardzo przystępny, łatwy do przyswojenia sposób, bez zbędnej, niezrozumiałej naukowej gadaniny. Julita pisze o swoich doświadczeniach i pisze do nas, czytelników, matek, ojców, córek, żon, mężów, chcąc nam przekazać jak najwięcej wiedzy, której samej udało jej się zgromadzić przez cztery lata eksperymentów, czytania etykietek podczas zakupów czy pytania znajomych o źródła ekologicznych upraw. Teraz podaje nam na tacy całą tę wiedzę w pigułce, okraszając ją dodatkową porcją przepisów, które pomogą nam w przyrządzeniu domowego keczupu, zdrowej galaretki czy nawet domowej kostki rosołowej. Wszystko po to, by ograniczyć chemię w znajdujących się na sklepowych półkach produktach. A wszystko to za niewielkie pieniądze. Zazwyczaj.

Mnie osobiście książka dała wielkiego kopa w tyłek. Pierwsze co zrobiłam, przychodząc do domu po lekturze tej książki, był nalot na lodówkę i etykietki. Przejrzałam, co jest w miarę jadalne, a czego więcej nie kupię, bo naszpikowane jest chemią. W sklepie zaczęłam czytać etykietki, pamiętając o wskazówkach Julity. Wpadłam w taki mały eko szał. Mój Luby miał istne przerażenie w oczach, kiedy zaczęłam go zasypywać informacjami z książki - myślał, ze to całe moje szaleństwo poskutkuje tym, że zaczniemy jeść tylko sałatę i marchewki. Ale kompletnie nie o to tutaj chodzi. Bardziej o bycie świadomym konsumentem, o to, by nie szkodzić samemu sobie jedząc byle co, gdy przy niewiele większym nakładzie czasowym i finansowym jesteśmy w stanie ograniczyć szkodzące nam chemiczne dodatki i jeść nie tylko smacznie, ale również zdrowo.

Zamień chemię na jedzenie to bardzo dobry poradnik, który polecam przeczytać wszystkim - nie tylko tym z eko szałem w oczach - każdemu, kto chce lepiej jeść, kto chce czuć się lepiej, kto chce być zdrowszym. Naprawdę niewiele potrzeba, by zyskać lepsze zdrowie i samopoczucie. Poradnika Julity Bator nie traktuję jako prawdy absolutnej, biblii zdrowego odżywania - bardziej jako motywację do zmian i źródło cennej wiedzy, którą powoli staram się wprowadzać w życie. Oby z jak najlepszym skutkiem. A Wam z całego serca polecam ;)

Chwila szczęścia - Federico Moccia [Muza, 2014]

Autor: Federico Moccia
Tytuł: Chwila szczęścia
Wydawnictwo: MUZA SA
Tłumaczenie: Karolina Stańczyk
Oprawa: miękka
Liczba stron: 319


Często sięgając po kolejny tytuł autora, którego pierwsza książka przypadła mi do gustu, mam pewne obawy, że to był jednorazowy wybryk i jedyne, co mnie spotka przy takiej lekturze, to rozczarowanie. Strach ten jest odrobinę mniejszy, gdy sięgam po tytuły autorów mi znanych - choćby Kavę, Picoult, Goodkinda i wielu innych, których serie zawładnęły mym sercem. Ale i w takich wypadkach zdarzały się wpadki. A co dopiero przy autorach nowych, jeszcze świeżych, wciąż niepewnych. Czy trafimy na syndrom jednego hitu, taką literacką Macarenę? Czasem mam takie obawy, oj mam. I czasem okazują się one niestety słuszne.

Chwila szczęścia to moja drugie spotkanie z autorem, które zostało okraszone odrobiną obawy z nutką nadziei, że będzie dobrze, bo przecież Mężczyzna,którego nie chciała pokochać w podsumowaniu wyszedł całkiem in plus. Federico Moccia może nie zachwycił, nie rzucił na kolana, nie złapał za serce, ale z całą pewnością dostarczył mi wielu chwil przyjemności i rozrywki, co bardzo sobie cenię w literaturze. Bo ja ogólnie to się lubię bawić, miło spędzać czas, relaksować się, a co. I Moccia mi na to pozwolił. Z Chwilą szczęścia było podobnie, ale jednocześnie inaczej niż z pierwszą książką, która wyszła spod jego pióra, a którą miałam okazję czytać. Owszem, była źródłem rozrywki, ale raczej płytkim i odrobinę irytującym.

Rzućmy jednak okiem na fabułę - gorące włoskie słońce, wakacje, wino, taniec, śpiew. Głównym bohaterem jest młody Nicco, jedną nogą stojący w dojrzałej tęsknocie za ojcem i utraconą miłością, jednocześnie drugą stojąc w niedojrzałej młodzieńczej chuci i pogonią za panienkami. Jest też jego serdeczny przyjaciel Gruby, który całkowicie zatracił się w filmach pornograficznych i krągłościach trzech dziewczyn, które posiada. Są też dwie Polki, które przyjechały na wakacje do Rzymu i przypadkiem natykają się na dwóch włoskich gagatków. Resztę można sobie łatwo dorobić - rozpalone słońcem cudzoziemki i dwaj napaleni włosi, wakacje, beztroska, młodość i wszystko jasne.

Historia momentami jest smutna i wzruszająca - szczególnie wtedy, kiedy Nicco zaczyna wspominać ojca. Niestety, w większości jest ona irytująco niedojrzała, bo ile można słuchać o podrywaniu lasek i zaciąganiu ich do łóżka. Według mnie średni materiał na dobrą książkę. I gdyby ta dojrzalsza część przeważała, byłoby całkowicie inaczej, ale niestety, piękna otoczka gorących Włoch i smakowitych potraw, o których co rusz autor napomyka, wywołując u czytelnika ślinotok, nie nadrobi słabej fabuły i kiepskich bohaterów. Owszem, bywało zabawnie, ale to za mało. Nicco miał przebłyski i potencjał, był stać się interesującym bohaterem, Gruby latał za spódniczkami i mimo wszystko każdemu w końcu się to znudzi. Kolejny mankament - otwarte zakończenie, co do braku sympatii którego wielokrotnie się przyznawałam. Lubię znać twarde fakty, lubię znać zakończenie, a tu autor otwarł sobie furtkę na kolejną część (oby takowa nie powstała!). Uwielbiam ten włoski klimat, ale nie, ta książka kompletnie mnie nie zachwyciła, była naprawdę przeciętna, tak jak dawka przyjemności, którą miałam okazję poczuć przy jej lekturze. Nic. Nada! Czytadła są czytelnikom potrzebne, czasem wręcz wskazane, ale panowie i panie, nich one będą na poziomie, ja Was ładnie proszę. A nie takie, byle co, byle było. Chwili szczęścia mówię stanowcze: nie, dziękuję!
  

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa MUZA SA