Strony

Wszystko w porządku. Układamy sobie życie - Prokop i Hołownia

Autor: M. Prokop, S. Hołownia
Tytuł: Wszystko w porządku. Układamy sobie życie
Wydawnictwo: Znak
Liczba stron: 512

Oprawa: twarda
 

Prokop i Hołownia są jak stare dobre małżeństwo. Trochę się sprzeczają, trochę sobie dogadują, ale w gruncie rzeczy mają świetne relacje i wzajemnie się dopełniają. Lubię ten duet. Za lekką głupkowatość ich żartów na wizji programu Mam talent, poczucie humoru i właśnie tę relację, przypominającą stare małżeństwo. Prokop z Dorotą Wellman też się świetnie dogaduje - może i na ich wspólny literacki debiut też przyjdzie kiedyś czas? Ale wracając do duetu Hołownia i Prokop, to ci panowie kolejny już raz połączyli swoje twórcze siły i zabrali się za pisanie książki. Za pierwszym razem był Bóg, kasa i rock'n'roll. Wielki szum, wielkie nadzieje i wielkie rozczarowanie. Teraz chwila prawdy dla ich najnowszej publikacji, którą miałam okazję przeczytać w ostatnim czasie. Czy i tu znalazło się miejsce na zawiedzione nadzieje?

Niestety, trochę tak i trochę nie. Bo Wszystko w porządku. Układamy sobie życie ma swoje wady i zalety. Przede wszystkim publikacja ta jest graficznym majstersztykiem, mnóstwo kolorów, szał typografii i mnóstwo fotografii. Moje poczucie estetyki zostało w pełni zaspokojone. Poza tym tytuł ten jest zbiorem artykułów bardzo zróżnicowanych tematycznie - od współczesności, do odległej historii. Podzielone są one nie tylko ze względu na autora danego tekstu, ale również wedle pomieszczeń znajdujących się w każdym domu. I tak autorzy postanowili wykopać kilka tematów z piwnicy, kilka z kuchni, kilka ze strychu i innych pokoi. Od razu uprzedzam, drzwi sypialni są dla czytelników zamknięte!

Można powiedzieć, że Prokop i Hołownia stworzyli mix felietonów z top listami wszelkiego rodzaju. Jak już wspomniałam, rozbicie tematyczne jest naprawdę ogromne - od pułapek współczesności, na historyczne wspominki. Każdy z autorów zajmuje się tematami, które najbliższe są jego sercu. Dlatego Prokop skupia się na kulturze, muzyce, gadżetach, samochodach i innych bajerach. A u Hołowni bardziej wieje klasztornym chłodem, religijnym natchnieniem. Właśnie z tego powodu często omijałam pomarańczowe rozdziały należące do Szymona. Bo to nie moja bajka, wiem, że bym się nudziła. I tutaj kolejna wado-zaleta tej publikacji  - z jednej strony daje swobodę poruszania się po tematach, bo nie są one ze sobą stricte połączone, z drugiej szkoda, że prawie jedna trzecia kompletnie mnie nie interesowała. Ale pewnie kogoś innego zainteresuje i to właśnie część Hołowni będzie głównym atutem tego tytułu. Dla każdego coś dobrego.

Początkowo uważałam tę książkę za must have. Teraz, po jej lekturze uważam, że jest takim literackim gadżetem, bajerem wśród prozy, kryminałów czy powieści obyczajowych. Czyta się przyjemnie, bo książka cieszy oko, a poza tym potrafi doprowadzić do nieopanowanego śmiechu. Z drugiej strony nie jest tytułem, który koniecznie trzeba przeczytać i mieć na półce. Myślałam, że będę chciała do niej wracać, ale chyba nie czuję już w sobie takiej potrzeby. Owszem, miło ja poznać, ale nie musicie rwać włosów z głowy, jeśli się Wam to nie uda. Tak czy inaczej, graficznie genialna i całkiem zabawna!
 

Sucha sierpniowa trawa - A. J. Mayhew


Sucha sierpniowa trawa to książka, która w przeciągu ostatnich dni zdobyła serca wielu czytelników, tym samym zyskując opinię bardzo dobrej, wartej lektury, wręcz porywającej. Porównywana ze Służącymi Kathryn Stockett czy Sekretnym życiem pszczół Sue Monk Kidd, nie potrzebowała wiele, by zachęcić innych do lektury. Choć temat segregacji rasowej, nietolerancji i rasizmu jest tematem dosyć powszechnym i wielokrotnie przerabianym, a strach, że natkniemy się na kolejną powtórkę w temacie wzrasta z każdym kolejnym tytułem, sięgając po Suchą sierpniową trawę nie mamy się czego obawiać.

Anna Jean Mayhew mając siedemdziesiąt jeden lat, zadebiutowała swoją pierwszą, i miejmy nadzieję, że nie ostatnią, powieścią obyczajową, która zjednała sobie serca wielu czytelniczek. W bardzo autentyczny i klimatyczny sposób otula nas atmosferą amerykańskiego południa lat pięćdziesiątych, kiedy to czarnoskórzy walczyli o prawo do niezależności, decydowania o własnym ja, równości wobec białych obywateli kraju. Ich pragnienia wielokrotnie spotykały się z niesprawiedliwością, agresją, a nawet przemocą. Jakim prawem? W imię czego? Kto dał białym jakikolwiek powód do tego, by czuć się lepszymi, nadrzędnymi? Nikt.

źródło
Sucha sierpniowa trawa to piękna historia o małej dziewczynce imieniem June, która nie potrafiła zrozumieć tej wielkiej niesprawiedliwości, która spotykała ludzi takich jak Mary, czarnoskóra kobieta, która pomagała rodzinie June, wkładając całe swoje serce w wychowanie obcych jej, białych dzieci. Za swoją dobroć i poświęcenie odpłacono jej tym, czym odpłacano wielu kolorowym, którzy rzekomo nie zasługiwali na dobre słowo z ust tych niby lepszych. Krzywdą, chamstwem, pluciem w twarz.

Mimo niezaprzeczalnego faktu, że tematyka segregacji rasowej była już przerabiana wielokrotnie, zarówno w literaturze, jak i na wielkim ekranie, Annie Jean Mayhew udało się stworzyć coś świeżego, gdzie czuć skwar amerykańskiego południa, gdzie atmosfera książki spowija nas do ostatniej strony. Nie spodziewałam się, że aż tak szybko i aż tak głęboko zatopię się w lekturę tego tytułu. Wielokrotnie miałam wrażenie, że jestem jedną z bohaterek tej historii, że stoję gdzieś z boku i obserwuję wszystko czujnym okiem. Żałowałam tylko, że w niektórych momentach nie mogłam zareagować, by los potoczył się inaczej, niż zadecydowała autorka.

Nie mogę jednakże przeboleć faktu, że Mayhew zdecydowała się otwarte zakończenie, których tak bardzo nie lubię. Niby dają czytelnikowi możliwość własnej interpretacji losów bohaterów, dają szansę na pomyślny lub tragiczny finał, według naszego uznania. Ale ja nie chcę fantazjować, nie chcę kombinować i gdybać, co by było dalej. Chcę widzieć. I żałuję, że autorka nie podarowała mi tej wiedzy. Żałuję również, że fabuła była tak spokojna, że brakowało mi iskry, jakiegoś mocniejszego akcentu, który dodałby tej historii mocy. Wtedy mogłabym dołączyć do grona osób, które staną murem za tą publikacją. A tak, nie pozostało mi nic innego, jak odłożyć ją na półkę z książkami przyjemnymi w lekturze, które zawładnęły mną przez moment, ale wciąż brakowało jej tego czegoś, co pozwoliłoby jej trafić wprost do mojego serca na dłużej. Niemniej jednak polecam, bo to temat godny uwagi, którego nigdy zbyt wiele. Trzeba przyznać, że mimo wszystko, to udany debiut. I przepiękna okładka!
  

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Black Publishing

Cena marzeń - Sherryl Woods

Bywa, że raz na jakiś czas sięgam po lekkie romansidło, bo wiem, czego mogę się spodziewać. Nieskomplikowanej fabuły, braku zawiłych intryg, odmóżdżenia. Prymitywna przyjemność w czystej postaci. Radość, że można oderwać myśli od własnego życia i skupić się na błahych rozterkach miłosnych innych ludzi. Trochę jak oglądanie oklepanej i schematycznej komedii romantycznej - wiemy, co się stanie, wiemy, jak to się skończy, ale i tak oglądamy, bo czasem przychodzi na to chęć. Jeśli chodzi o romanse, trudno mi określić, czy je lubię, czy nie. Chyba jestem gdzieś pomiędzy, w ciągłym rozkroku między sympatią i wstydem, że w ogóle sięgam po tego typu literaturę.
I nie, pod żadnym pozorem nie krytykuję osób, które lubią czytać romanse. Niech każdy czyta to, co mu się podoba, najważniejsze, że w ogóle czyta. Ni to rozwijające, ni pouczające, ale daje przyjemność, relaksuje i jeśli komuś wystarczy taka rozrywka, proszę bardzo! U mnie czytanie romansów działa właśnie na zasadzie rozrywki, rozluźnienia się, oderwania się od rzeczywistości. I w tej roli świetnie się sprawdzają, bo nie oczekuję od nich tego, żeby mnie zaskakiwały z każdym kolejnym tomem. Nie oczekuję od nich rozbudowanej fabuły, ciekawych bohaterów. Cuda, wianki, nie ten dział, proszę państwa, zapraszamy do innej alejki. Romanse mają w sobie coś, jednocześnie nie mając nic. Takiż to paradoks.

źródło
Tym razem w moje łapska wpadł mi romans Sherryl Woods, o jakże natchnionym tytule Cena marzeń. Poznajemy Helen, główną bohaterkę, wpływową panią adwokat, skupioną na własnej karierze, która w wieku czterdziestu kilku lat budzi się z ręką w nocniku, bo poczuła instynkt macierzyński i na gwałt potrzebuje znaleźć kogoś, kto pomoże jej w zrealizowaniu tytułowego marzenia. Przypadkiem w pobliżu czai się przystojny, umięśniony Erik, który mógłby się nadać na ojca. Ale między Helen a milutkim kuchcikiem wciąż pojawiają się spięcia i negatywna energia, więc kobieta nie pokłada wielkich nadziei na pomyślność swojego niecnego planu. Wszystko zmienia się, gdy Helen przejmuje opiekę nad dziećmi koleżanki - wtedy codzienność naszych bohaterów nabiera znacznie żywszych kolorów. Jak zakończy się ta historia? Oczywiście pomyślnie, w stylu żyli długo i szczęśliwie. A może nie? Może tutaj nastąpi twist, bo w końcu trafił się romans, który nie ma happy endu w finale? Wszak cena marzeń mogła być zbyt wysoka by bohaterowie mogli ją ponieść bez szwanku.

Żałuję, że jeszcze nie trafił się taki romans, o którym mogłabym powiedzieć coś więcej, niż tylko to, że był dla mnie fantastyczną rozrywką i świetnie mnie zrelaksował. Żałuję, że nie jest nim Cena marzeń, bo ten tytuł czytało mi się bardzo lekko i przyjemnie. Mimo wszystko pojawia się przewidywalność fabuły (najpierw cud miód, potem załamanie akcji, a potem.. sami sprawdźcie!), bohaterowie też nie zachwycają, bo Helen jest po prostu dojrzałą, skoncentrowaną na karierze współczesną kobietą, Erik jest przystojny, troskliwy i kochany, i wszystko jest cacy. No, może oprócz przyjaciółek Helen, które miałam ochotę zamordować ilekroć pojawiały się w książce (a pojawiały się często, niestety). Dawno nie spotkałam tak irytujących kwok, które wściubiałyby nos w cudze sprawy, a do tego dyrygowały czyimś życiem jak Dana Sue i Maddie. Przydałoby się, żeby ktoś nimi porządnie potrząsnął i kazał zając się własnym interesem. Na miejscu Helen z pewnością bym to zrobiła.

No i tak to jest, z tymi romansami. Niby czyta się przyjemnie i lekko, niby odrywają myśli od obowiązków i są niezłą rozrywką, choć raczej z niższej półki, ale w ogólnym rozrachunku się da sie ich wysoko ocenić. Przynajmniej mnie się nigdy nie udaje. Bo mimo wszystko romanse są, jakie są. Przewidywalne, płytkie i trochę naiwne. Ale czasem potrzeba tego typu historii, trochę jak Ukryta prawda do obiadu, kiedy chociaż przez chwilę chcemy zapomnieć, że cokolwiek się wokół nas dzieje. Jeśli lubicie romanse, polecam, bo historia jest ok. Jeśli nie lubicie, to i tak byście po Cenę marzeń nie sięgnęli, więc doradzać Wam w tej kwestii nie trzeba ;)
  

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Mira

Moc Dobrych Myśli - Beata Pawlikowska - 3w1

Jak często myślicie pozytywnie? Pewnie jak się Wam przypomni, co? :) A jak często powinniście? Codziennie! Niestety, w szale zwyczajnego dnia, kiedy po piętach depcze nam stres, otulając nas nerwową atmosferą, czasem ciężko sprawić, by w głowie urodził się chociaż okruszek pozytywnej myśli. I tu z pomocą przychodzi nam Beata Pawlikowska i jej najnowsza seria małych, cieniutkich albumików, które pozwolą nam dostrzec dobro, magię i wartość każdego dnia, każdej chwili.

Seria składa się z pięciu części o inspirujących tytułach, które już na samym wstępie powinny wywołać uśmiech na naszej twarzy. Sami zobaczcie:

- Kocham Cię
- Lubię Cię
- Myślę o Tobie
- Myśl pozytwnie
- Na zdrowie

Prócz pozytywnych tytułów, każdy z albumów jest graficznym majstersztykiem, bombą mocnych, intensywnych kolorów, pełnym zdjęć Beaty Pawlikowskiej z licznych podróży po świecie, a co najważniejsze obfitującym w motywujące, inspirujące i pozytywne teksty, które mają nam pomóc w wyzwoleniu się od negatywnej energii, która towarzyszyć nam może w ciągu dnia. Masz doła? Sięgnij po Myśl pozytywnie, a z całą pewnością poczujesz się choćby odrobinę lepiej! Walka o uśmiech i lepsze samopoczucie wcale nie musi być trudna ;)


 Mnie osobiście w ręce wpadły trzy części, te, które widać na zdjęciach i muszę przyznać, że chcę więcej! Bez bicia mogę przyznać się, że i owszem, potrzebuję takiej dodatkowej stymulacji, która pozwoli mu uśmiechać się częściej, czerpać więcej radości z życia i sprawi, że rzadziej będą towarzyszyć mi smutne, często bezpodstawne i bezsensowne myśli. Przejrzałam każdą z części i te najbardziej przemawiające do mnie słowa skserowałam i powiesiłam w widocznym miejscu, żeby w chwilach słabości bez trudu móc na nie zerknąć, by uświadomić sobie, że wcale nie jest tak źle jak mi się wydaje :)

Jeśli często towarzyszą Wam takie myśli, łatwo Was zasmucić, to może warto mieć pod ręką taki albumik? Nie dość, że cieszy oczy, to z niewielkim wysiłkiem uratuje dzień przed skazaniem go na wyrok i odsiadkę w kategorii nieudany. Mnie myśli Pawlikowskiej bardzo pomagają i motywują do bardziej radosnego celebrowania każdej chwili, dlatego mam zamiar częściej sięgać po jej publikacje. Wam również polecam z całego serca - warto zwrócić uwagę na Moc Dobrych Myśli!

Książki przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Burda Książki

A tak poza tym, to:

UŚMIECHNIJ SIĘ, JESTEŚ SUPER! ;)

Requiem - Lauren Oliver

Do dziś pamiętam szum, który towarzyszył premierze pierwszej części trylogii Lauren Oliver. Delirium budziło w potencjalnych czytelnikach wiele emocji, w większości jednak było to radosne podekscytowanie i ten dreszczyk niepewności, czy znów nie przyjdzie zderzyć się ze ścianą zawiedzionych oczekiwań. Ale nie, nie w przypadku Delirium. Seria od początku budowana jest na oryginalnym, tętniącym emocjami pomyśle, który nie przynosi rozczarowań. Wreszcie przyszedł czas na zakończenie historii Leny i amor deliria nervosa. Czy będzie to pomyślne zwieńczenie cyklu? Owszem, będzie. Choć niedosyt też będzie. I żal, że to już koniec. Lauren Oliver wykreowała świat, w którym miłość jest chorobą. W gruncie rzeczy nie tylko miłość, uczucia jako takie również. Nie wyraża się sympatii, współczucia, nadmiernych emocji, bo każda z nich jest objawem wirusa, który opanował nasz umysł. A delirię się leczy, wpaja remedium i początkuje bezmyślną, obojętną na świat egzystencję. Ale są ludzie, którzy nie chcą poddać się systemowi, nie chcą zrezygnować z uczuć i nie chcą zrezygnować z miłości. Będą o nią walczyć, nawet jeśli przyjdzie im za to zginąć. Bo rewolucja musi nastąpić.


I tyle rzeknę o fabule, bo ci, co jeszcze serii nie poznali, będą się czuli jak na polu minowym pełnym spoilerów. Na zachętę niech wystarczy Wam sam pomysł, który zrodził się w głowie autorki - świat bez miłości. Potraficie to sobie wyobrazić? Nie? Lauren Oliver Wam w tym pomoże. I gwarantuję Wam, że ta wizja ani trochę się Wam nie spodoba, że tak jak Odmieńcy, będziecie chcieli walczyć o wolność do odczuwania emocji, o prawo do miłości.


Tak jak już wcześniej powiedziałam, idea tej serii od początku przypadła mi do gustu. Mimo że nie było to literackie dzieło sztuki, wzbudzało we mnie ogrom emocji, mieszaninę uczuć, która nie pozwoliła mi oderwać się od lektury. Zakończenie pierwszej części zmiażdżyło mnie totalnie i wiedziałam, że będę musiała czytać dalej. I czytałam. Nie zawiodłam się, bo autorka świetnie poradziła sobie z cyklem, który postanowiła napisać. Od pierwszego do ostatniego tomu trzyma się na wysokim poziomie, adrenalina nie opada nawet na moment, wręcz przeciwnie - wzrasta z każdym kolejnym rozdziałem. Robi się ostrzej, bardziej brutalnie i krwawo. W książce, w której bohaterowie żyją w świecie zakazanych emocji, nie można się było spodziewać tak ogromnej różnorodności wcześniej wspomnianych. A jednak, autorka serwuje nam niezłą wybuchową dawkę wrażeń. Takie książki lubię, takie które trzymają w napięciu, oburzają, denerwują i porywają.

No i niby pojawia się oklepany schemat towarzyszący niemal każdemu romansowi paranormalnemu, czyli trójkąt miłosny, ale jest on raczej subtelny, nie z tych nachalnych i naiwnych, od których dostaje się mdłości i myśli o rzyganiu tęczą. Bez dwóch zdań. Bohaterowie są silni, wyraziści, z pazurem. Fabuła prze do przodu, nie brakuje akcji. Seria jest bardzo dobra, na wysokim poziomie i jeśli jeszcze nie mieliście okazji jej poznać, żałujcie i czym prędzej naprawcie swój błąd. Warto poznać tę serię. 



SERIA


Delirium * Pandemonium * > Requiem <