Strony

Sezon burz - Andrzej Sapkowski

Kiedy do ludzi dotarła wieść, że Sapkowski napisał kolejną część przygód wiedźmina, Geralta z Rivii, wszystkim serca zabiły mocniej. Jedni zaczęli przytupywać radośnie, z tęsknym uśmiechem oczekiwania. Drugim kończyny dolne zaczęły drżeć w przestrachu, a usta szeptały co to będzie? co to będzie? Trzecim kolana ugięły się niczym do modlitwy, błagając wszystkie bóstwa, by Sapkowski nie skrzywdził wizerunku wspaniałego Geralta, który powstał w ich głowach tyle lat temu, pielęgnowany niczym najdroższy skarb. Bo dla wielu historia Wiedźmina jest czymś naprawdę cennym, wspomnieniem nastoletnich lat buntu, powrotem do przeszłości. A co jak Pan Andrzej wszystko to zaprzepaści Sezonem burz? Nie da się zaprzeczyć, emocji towarzyszących premierze kolejnej części wiedźmińskich opowieści z całą pewnością nie brakowało.

I teraz pytanie, co moje kończyny poczyniły, kiedy przyszło mi zmierzyć się z informacją, że Sapkowski podarował swoim fanom coś nowego? A nie poczyniły nic, stały sobie grzecznie, nieruchomo i czekały. Bo prawda jest taka, że ja jeszcze nie z tych, co za Geraltem sikają i pieją z zachwytu. Jeszcze nie, podkreślam! Bom dopiero swe przygody z Wiedźminem zaczęła, a przy okazji wciągnęłam go do pracy nad swoim licencjatem, tośmy się trochę zaprzyjaźnili. Tak rozpoczął się nasz romans, którego iskrę wciąż staram się rozpalić. Przeczytałam pierwsze dwa tomy opowiadań, które według mojego A. wcale a wcale nie ukazują wspaniałości przygód ukochanego Geralta. Że tam go przecież ledwo można spotkać. Że przecież go niewiele. Że cały urok dopiero od Krwi elfów się zaczyna. Co on tam wie. Nawet jeśli, to co z tego, skoro mnie się już w tych zbiorach opowiadań Geralt spodobał. Przyjdzie i czas na jego dalsze przygody, o!

źródło
Fakt, poszło mi trochę niechronologicznie, bo najpierw liznęłam trochę początku, co niby taki fajny wcale nie jest, a teraz trochę końca, co jest takim dodatkiem i wielu się go boi. Także prawdziwy urok Wiedźmina wciąż przede mną. A jeśli chodzi o Sezon burz to nie jestem ani trochę rozczarowana. Dobra, może nie jestem wielką fanką twórczości Sapkowskiego i nie mogę wypowiadać się jako znawczyni serii, ale mając odrobinę wiedzy na temat stylu autora i historii naszego głównego bohatera, kusiciela niewieścich serc, mogę stwierdzić, że ta kontynuacja, która wyskoczyła trochę jak gumka z majtek, jest na naprawdę na wysokim poziomie. Wciąż mamy wartką akcję, Wiedźmin ani Jaskier nie zdziadzieli, wciąż mają w sobie iskrę i poczucie humoru, a jaj też im nie brakuje. Tylko chędożenia jakby mniej.

Nie spodziewałabym się, że po tylu latach przerwy Sapkowski zdecyduje się na dalszą kontynuację, ale cieszę się, że coś takiego wyszło, bo jest nieźle. Porównując do tej odrobinki, którą miałam okazję poznać, jest wręcz świetnie. No i prawda jest taka, że Pan Andrzej zostawił sobie otwartą furtkę na to, by wciąż kontynuować przygody białowłosego, jeśli przyjdzie mu na to ochota. Więc brace yourselves, bo Sapkowski może, acz nie musi, jeszcze z czymś wyskoczyć. A fani nie muszą się bać Sezonu burz i tego, że autor zniszczy im ich idealne wizje. Tyko niech pozbędą się łudzących oczekiwań, bo wtedy z całą pewnością się rozczarują. Nie bójta się, czytajta, to Geralt z Rivii umili Wam dzień! :)
 

A Ty jak umilasz sobie lekturę? Pitu pitu przy herbatce :)

Witajcie!

Ostatnio tak sobie dumam i dumam, co z tym blogiem począć, żeby nie było nudno i monotematycznie. Bo tak same recenzje, to trochę mierzi, nie? Niby czasem zdarzy mi się coś poględzić o filmach czy serialach, ale czasem, to chyba trochę za mało, jeśli chce się zainteresować czytelników bloga swoim miejscem w internetach. I tak sobie dumam i dumam, i coś w tej głowie się rodzi. Może trochę odrobinę szeroko pojętego lajfstajlu, czyli ciut więcej o samej sobie, o mojej poza książkowej prywatności? Może coś o muzyce? Może coś ciut więcej? Jak coś wydumam, to pewnie będziecie pierwszymi, którzy owo dziecko wydumane poznają. 


A na dzień dzisiejszy mam małą odskocznię od recenzji, które mi odłogiem leżą, bo mnie Harvey Specter odciąga od roboty. Ale wena wróciła, kreatywne chęci coraz częściej mnie nawiedzają, więc jest progres! Jak w temacie, dziś poględzę sobie trochę o umilaniu sobie lektury rozmaitymi sposobami i mam cichą nadzieję, że potowarzyszycie mi w tym gadaniu, bo to dosyć przyjemne zagadnienie i chętnie dowiem się, jakie są Wasze sposoby na umilenie sobie czytania :)

U mnie na pierwszym miejscu jest herbata. Kawy nie znoszę, próbowałam nauczyć się pić na studiach, ale zamiast mnie pobudzać, kiedy wisiałam nieprzytomna na poręczy w autobusie, usypiała mnie jeszcze bardziej. Podobny skutek odniosłam podczas drugiej próby, już w pracy. Klęska, klęska, ino klęska. Także kawy się nie tykam, bo mi nie smakuje, a do tego usypia, a że ze snem problemów nie mam, no to kawo, żegnaj. A herbatę uwielbiam! Dorobiłam się niezłej kolekcji, bo co jestem w sklepie, to zawsze znajdzie się jakaś, która genialnie pachnie i kusi mnie obietnicą wyjątkowego smaku. Osobiście jestem wielką fanką Earl Grey'a - aromat bergamotki jest przegenialny! Poza tym rozsmakowałam się w herbatach liściastych, dzięki bratu i mamuśce, którzy sprezentowali mi różnorakie cudeńka wraz z zaparzaczem na święta. 


Wyżej kolekcja herbat liściastych - malinowa, z trawą cytrynową, Earl Grey bez dodatków i Earl Grey z płatkami róży i bławatka, plus klasyczna zielona herbata. No i słynny zaparzacz ^^ W niedalekiej przyszłości planuję zaopatrzyć się w specjalny dzbanuszek z zaparzaczem, żeby zaopatrywać się w większe ilości ulubionego napoju.

Prócz herbat liściastych, przy lekturze, jak i przy pracy, pisaniu recenzji, towarzyszą mi najróżniejsze herbaty w torebkach. Od owocowych, za którymi nieszczególnie przepadam, po czerwone, zielone i te rozgrzewające, które ubóstwiam w okresie zimowym.


Na zdjęciu powyżej pojawiła się również herbatka energetyzująca z yerba mate i guaraną oraz imbirem i innym bajerkami - smakuje fenomenalnie. Ta z cytryną i pieprzem również, polecam ^^ 

Jak już wcześniej wspomniałam, zimą ubóstwiam herbatki rozgrzewające, a wtedy prym wiedzie mój ulubieniec i postrach mrozów - imbir! Dodaję go w formie sypkiej, jeśli akurat brakuje mi świeżego (czyli zwykła przyprawa z torebki) albo świeży plasterek wrzucony do kubka z dodatkiem cytryny i miodu lub w formie syropu, który również świetnie nadaje się od piwa! Imbir dodaje niesamowitego aromatu i ostrości napojom, rozgrzewa i bardzo dobrze wpływa na żołądek. Poza tym, ach, piwo z sokiem imbirowym, istny raj na ziemi :) 

 W  taki syropek imbirowy można zaopatrzyć się w sklepie (widziałam w Carrefourze bodajże) lub na stoiskach z domowymi wytworami, które często można znaleźć na pasażach w większych galeriach. My z A. zaopatrywaliśmy się w syrop imbirowy (imbirowo-korzenny w gruncie rzeczy) podczas weekendowych wypadów do Wisły bądź Ustronia. Pychotka! Jeśli mam wenę i pustą butelkę, to bawię się w Perfekcyjną Panią Domu i Gesslerową w jednym, i sama przygotowuję sobie syropek wg przepisu poniżej:



I tak sobie siedzę w ciepełku, z herbatką w jednej łapce i książką w drugiej. Ale czegoś tu jeszcze brakuje! Czego? Słodyczy, oczywiście! Ostatnimi czasy nie mam takiego apetytu na słodkości, jak jeszcze parę lat temu, ale wciąż są pewne produkty, którym nie potrafię się oprzeć, chociażby marcepan, chałwa, mleczna czekolada, orzechy laskowe w czekoladzie z Milki, ciasto marchewkowe i żelki w niezliczonych ilościach. Wtedy jestem już w swoim małym raju, a te wyjątkowe chwile relaksu mogą trwać i trwać :)


A Wy jak lubicie umilać sobie lekturę? Jakie są Wasze sposoby na czerpanie większej przyjemności z chwil z książką?

Sztuka leniuchowania. O szczęściu nicnierobienia - U. Schnabel


Ile razy w życiu przyszło mi powiedzieć, że nie mam na nic czasu, trudno będzie zliczyć. Czas przelatuje między palcami chyba każdemu z nas. Szkoła, praca, dom, obowiązki, załatwianie, latanie po urzędach, po lekarzach, po sklepach, a wskazówki zegara niemiłosiernie tykają, uświadamiając nam, że o cholera, już tak późno?! Pośpiech zaczyna wywierać na nas presję, pojawia się stres, którym dzielimy się z innymi, a on, jak ten wirus, rozprzestrzenia się coraz dalej i dalej. Oj, przydałaby się chwila wytchnienia, słodkie pięć minut relaksu. Ale jak, skoro jeszcze tyle na głowie? Gdzie tam czas na lenistwo, toż to takie nieproduktywne!
I tu Was zaskoczę, bo leniuchowanie i odrobina nicnierobienia jest jak najbardziej produktywnym zajęciem. Bo przecież człowiek to nie maszyna, co tylko na najwyższych obrotach śmiga i za jeszcze lepszym goni. A dla tych, co myślą, że jak roboty mogą funkcjonować, to przypominam, że każdy sprzęt się kiedyś psuje - wszak powszechnym zjawiskiem jest wypalenie zawodowe. Dlatego trzeba wprowadzić w życie odrobinę równowagi i harmonii, do wiecznej gonitwy i pośpiechu dodać odrobinę spokoju i relaksu. Bo każdemu z nas potrzebny jest odpoczynek, krótka drzemka, by odzyskać siły, kilka minut z książką czy muzyką w słuchawkach, by oderwać myśli od obowiązków i pośpiechu.

W swojej publikacji, Ulrich Schnabel próbuje nauczyć nas sztuki leniuchowania, sztuki bardzo cennej w dzisiejszych czasach, kiedy to coraz częściej przychodzi nam zapominać o naturalnej potrzebie zwykłego nicnierobienia, wyłączenia myśli, głębokiego relaksu. I nikt nie mówi tu o tym, by być leniem patentowym, leżeć cały dzień na kanapie, dłubać w nosie i bawić się pilotem, oglądając głupoty w tv. Zapomnijcie o wizji Ferdka Kiepskiego, bo nie o to tutaj chodzi. Prawda jest taka, że w gonitwie za codziennością, brakuje nam momentów wytchnienia, które sprawiają, że stajemy się spokojniejsi, bardziej kreatywni, a co za tym idzie, paradoksalnie bardziej wydajni. 

Autor Sztuki leniuchowania w swoim poradniku dla duszy, jak sam go nazwał, zaczyna od przedstawienia rdzenia problemów z wiecznym pośpiechem, przedstawiając nam przyczyny, a później również i skutki, braku czasu na nicnierobienie. I niby mówi o rzeczach oczywistych, które po przeczytaniu wydają się wszystkim znane, ale prawda jest taka, że w codziennej harówce zapominamy o takich podstawach, jak chwila oddechu. Śmieszne jest to, a jednocześnie również smutne, że powstało tyle nowych wynalazków, stworzonych po to, żeby zaoszczędzić czas (mikrofalówki, maile, speed-dating czy kursy efektywnego zarządzania czasem), a w gruncie rzeczy i tak nam go brakuje! Jak to? Ano tak to, że jak mamy więcej przestrzeni czasowej, to próbujemy wcisnąć w nią więcej, żeby wycisnąć z całego dnia jeszcze lepsze efekty. I nie przejdzie nam przez myśl, że moglibyśmy ten zaoszczędzony czas poświęcić na lenistwo, które dodałoby nam energii, o nie. Jak to, lenistwo? Przecież to takie obrzydliwe, tylko nieroby się lenią. A wcale że nie! Bo John Lennon też się lenił, a jakich wielkich rzeczy dokonał. Wielcy wynalazcy też się lenili, zażywając drzemek w ciągu dnia. Okazuje się, że te wszystkie odkrycia nie powstały dzięki ciężkiej pracy, a wręcz przeciwnie, dzięki odrobinie lenistwa!

Wracając do samego poradnika, to uważam, że jest to lektura obowiązkowa dla każdego, kto boryka się z niedoborem czasu, kto pracuje zbyt wiele, kto nieuchronnie zbliża się do własnego końca i wypalenia. Książka napisana jest w bardzo przystępny sposób, tak życiowo i z jajem. Choć nie brakuje w niej odniesień do innych naukowych tytułów, to czyta się ją bardzo lekko i przyjemnie. Miło się z nią leniuchuje, a do tego otwiera nam oczy na rzeczywistość, która nas omija przez to, że tak gonimy za lepszym, nowszym, innym. Na koniec przytoczę Wam anegdotę, która opowiedziana była przez autora - niech właśnie ona zachęci Was do lektury tej książki ;)

Był sobie pewien rybak i wielki przedsiębiorca. Rybak żył skromnie, raz dziennie wypływał stateczkiem na połów, wracał i odpoczywał. Wtedy pojawił się wielki przedsiębiorca z pytaniem, dlaczego ów rybak nie wypływa na morze częściej, wtedy mógłby zarobić więcej, kupić kolejny kuter, a potem kolejny, założyć firmę, mieć więcej pieniędzy, rozszerzyć działalność, być bogaczem, mieć wszystko. Rybak zadał tylko jedno pytanie: po co? Na to przedsiębiorca, że mógłby wtedy w spokoju odpoczywać i niczym się nie martwić. A rybak w odpowiedzi rzekł: przecież robię to właśnie teraz ;)

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa MUZA SA

Głos serca - Jodi Picoult

Autor: Jodi Picoult
Tytuł: Głos serca
Tytuł oryginału: Songs of the Humpback Whale
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2012
Liczba stron: 560
Oprawa: ebook



Początki bywają trudne. Często to właśnie ten pierwszy krok jest tym najtrudniejszym. Nie na darmo mówi się, że najgorzej zacząć, a potem będzie już z górki. Kłopot sprawia migoczący na karcie białego papieru kursor, który wzywa nas do napisania tego pierwszego, rozpoczynającego wszystko zdania. Pewnie podobnie jest z debiutami początkujących pisarzy, którzy starają się jak najlepiej dopieścić swoje literackie dziecko, które wydadzą na krytykę światu, który opluje je trującym jadem. Ale przecież wśród pisarzy zdarzają się nieoszlifowane diamenty, książki, które już od pierwszych stron okazują się być genialnym odkryciem. Owszem, zdarzają się, ale w tym gronie niestety nie znajdziemy Jodi Picoult.


Jak bardzo uwielbiam książki Jodi, tak bardzo muszę wyrazić swoje niezadowolenie z lektury Głosu serca. I nie mam zamiaru owijać w bawełnę, bo to jest naprawdę słaby debiut. Z drugiej jednak strony cieszę się, że autorka doszlifowała swój warsztat i nie serwowała nam takich literackich potworków w przyszłości (chyba! bo wciąż jeszcze nie poznałam wszystkich jej dzieł), bo z pewnością trafiłaby na czarną listę autorów, od których lepiej trzymać się z daleka. A tak trafiła na tę lepszą listę. Wracając jednak do Głosu serca, słabo jest, oj słabo.

Tym razem autorka łamiących serca powieści obyczajowych, zaserwowała nam historię potulnej żonki, którą mąż miał w głębokim poważaniu, bo wolał zajmować się nagrywaniem wielorybich pieśni. Oliver miał też gdzieś swoją nastoletnią córkę, którą niemal stracił w katastrofie lotniczej. Pewnego dnia do kielicha goryczy Jane wpada ta ostatnia kropla, która przelewa cały ból, samotność i pretensje, które kumulowała w sobie, a których powodem był nieukochany już mąż. Dochodzi do rękoczynów, Jane ucieka z domu, zabierając ze sobą Rebekę, kierując się w stronę domu brata, do którego zwykła uciekać w potrzebie. Oliver rusza w pościg, bijąc się z myślami, czy może jednak lepiej pouganiać się za wielorybami. Gdzieś tam przypomina sobie, że kiedyś kochał żonę i chyba jej potrzebuje. Ale cóż z tego, skoro trochę na to za późno, bo Jane zrozumiała, że to nie Oliver jest jej drugą połówką..

źródło
Fabuła jest trochę bardziej rozbudowana niż mogłoby się wydawać, bo zawiera mnóstwo wątków pobocznych - z przeszłości Jane i jej brata, z katastrofy lotniczej, w której Rebeka niemal straciła życie, z początków związku z Oliverem - nie skupiamy się więc tylko i wyłącznie na problemach małżeńskich głównych bohaterów. Autorka postanowiła urozmaicić narrację, przeskakując od jednego bohatera do drugiego, pozwalając nam poznać sytuację z różnych perspektyw. Niestety, postanowiła również zrezygnować z ciągu chronologicznego, co w rezultacie poskutkowało jednym wielkim chaosem. Wielokrotnie nie potrafiłam odnaleźć się w akcji, bo co rusz przyszłość wyprzedzała przeszłość, mieszając się z teraźniejszością. Ważne momenty, które logicznie rzecz biorąc, miały się dopiero wydarzyć, były przedstawione wcześniej. Chwilami nie wiedziałam, czy coś się już zdarzyło, czy się dopiero wydarzy. Dużo czasu zajęło mi rozplątanie tego fabularnego spaghetti, które zaserwowała mi autorka. Poza tym dane sytuacje były wielokrotnie przedstawiane z perspektywy innych bohaterów - w jednej strony ciekawe, bo można poznać punkt widzenia innej postaci, ale z drugiej strony, ile można przerabiać te same dialogi? Trzy razy to definitywnie zbyt wiele.

Bohaterów Jodi Picoult też sobie wykreowała słabych. Współczuję Rebece, że trafili jej się tacy rodzice. Ojciec, który woli zabawiać się z wielorybami, zamiast zająć się własną, dorastającą córką, która jest dojrzalsza niż rodzice, do kupy wzięci. No i matka, która ruszyła na drugi koniec kraju, uciekając przed emocjami, które zbierała w sobie od kilku lat. I zamiast rozwiązać problem jak dorosły człowiek, postanowiła pójść w tango z innym mężczyzną, żeby znów poczuć się kochaną. W końcu znalazła się w sadzie, a zakazany owoc smakuje najlepiej. Szkoda tylko, że Jane zachowała się jak istny pies ogrodnika, co to samemu nie zje i drugiemu też nie da. Choć prawda jest taka, że Jane zjadła, wręcz pożarła a potem wypluła smaczne serce Sama, własnej córce zabraniając miłości, czym doprowadziła do strasznej tragedii. Biedna Rebeka trafiła na strasznie egoistycznych i zadufanych w sobie rodziców.

Także tego, jak już powiedziałam na początku, to nie był udany debiut. Owszem, widać tu przebłyski geniuszu, które bardziej ujawniają się w kolejnych książkach Picoult, ale tak poza tym jest słabo, zarówno fabularnie, jak i w kreacji bohaterów. Wykonanie też nie należy do najlepszych - chaos, który jest nie do ogarnięcia, nie wpływa zbyt dobrze na komfort czytania, niestety. Więc jeśli jeszcze nie mieliście okazji poznać twórczości Jodi Picoult, to z całą pewnością nie zaczynajcie od Głosu serca, bo już nigdy więcej nie sięgnięcie po jej twórczość, a zapewniam Wam, że inne jej tytuły są dużo, dużo lepsze.
 

Zdradzieckie zachwyty nad czytnikiem Kindle 5 :)

Zainspirowana postem Książkówki, postanowiłam i ja podzielić się wrażeniami z użytkowania czytnika ebooków - Kindle 5, który został mi podarowany na święta przez mojego A. :) Miętolę go w swoich łapskach już prawie od miesiąca, codziennie jeździ ze mną do pracy i w inne różne miejsca, dlatego myślę, że najwyższy czas szepnąć o nim kilka dobrych słów.


O słodka ironio, kilka dobrych słów... I mówi to ta, co rękami i nogami zapierała się przed jakimkolwiek czytnikiem. Wierność papierowym książkom przyrzekała! Że nie trzeba jej czytania na kalkulatorze, mówiła. A tu co? Głupia koza, zakochała się w tym małym urządzonku, które odjęło odrobinę ciężaru z jej pokrzywionych ramion i pleców. Żarty żartami, ale tak serio serio, nie widziałam najmniejszej potrzeby w posiadaniu czytnika ebooków. Ok, przyjmowałam do swojej łepetyny, ile ma zalet, ale wciąż był to dla mnie zbędny gadżet. Tak czy siak, od kiedy go mam, uważam, że nie jest taki zbędny, choć do tych niezbędnych też go nie zaliczę, mimo wszystko :D

Co w tym Kindelku takiego fajnego? A przede wszystkim to, że jest lekki, niewielki i bardzo poręczny. Dla mnie to największa zaleta tego ustrojstwa, bo od kiedy zaczęłam pracować, a co za tym idzie, dojeżdżać do roboty, z dnia na dzień przestałam wozić ze sobą książkę, bo najzwyczajniej w świecie było mi ciężko. Jak się napakowało do jednej, biednej torebki egzemplarz Deadline Miry Grant, do tego pudełko z kanapkami albo obiadkiem, jakiś jogurcik, owocek, a nie daj boże parasol, jak padało, to moje plecy jęczały z niezadowolenia. Co za tym idzie, czytałam mniej, bo tylko w domu, przed albo po pracy. Teraz, kiedy mam Kindle'a, nie ma tego problemu. Wrzucam cieniaska do torebki, wyciągam sobie w autobusie i czytam, czytam, czytam. 


Poza tym mam wiele książek w jednym miejscu. Kiedy zdarzy mi się sytuacja, że skończę dany tytuł, no problemu, mogę sięgnąć po kolejny. Z wersją papierową, noszoną w torebce, nie ma takiej opcji. No bo kto normalny nosi drugą książkę w zapasie? :D Z takich bardziej prozaicznych rzeczy, to nie ma kłopotu z czytaniem w środkach komunikacji na stojąco, bo jest lżej, można jedną łapą się trzymać a drugą czytać, bo nie trzeba się odrywać od źródła bezpieczeństwa przed upadkiem zwanym rurką, wystarczy smyrnąć Kindelka paluszkiem, nacisnąć przycisk i jest (przyciski są dopasowane zarówno dla praworęcznych, jak i leworęcznych czytelników). Jeśli czytacie na świeżym powietrzu, to nie musicie martwić się, że zwieje Wam kartki :D Słońce też odbija w mniejszym stopniu niż papierowa książka, szczególnie ta, o białym papierze. 

Co do bardziej technicznych atutów, to bateria wytrzymuje naprawdę długo. Kindle'a dostałam na święta, tak naprawdę odpaliłam go i naładowałam 25 grudnia, czytam całkiem sporo, a wciąż mam połowę baterii, także jest dobrze ;) Obudowa wydaje się być solidna - swojemu Kindelkowi sprawiłam pokrowiec, just in case, bo w torebce kij tam wie, co go i kiedy dziabnie ^^ A z bajerków, które posiada Kindle, to dostęp do wifi, możliwość kupowania książek wprost z Amazona. Książki możemy słać na urządzenie przez maila (konto na Amazonie) albo po kablu - do tego mamy bardzo fajną aplikację do zarządzania naszą biblioteczką Calibre, który polecam.  

źródło
Dobra, koniec zachwytów, czas na wady. Dla jednych niedogodnością jest to, że ta, jak i wcześniejsza wersja Kindle'a, nie mają podświetlenia. Dla mnie osobiście nie jest to żadna wada, bo przecież papierowe książki też nie mają podświetlenia i nie ma opcji, żeby czytać je przy zgaszonym świetle. Dlatego nie przeszkadza mi to, że po zmroku muszę doświetlić swojego Kindelka dodatkową lampką, bo dokładnie to samo robię z papierowymi książkami. Ale jeśli komuś to przeszkadza, zawsze może sobie sprawić dodatkową lampkę z klipsem, bądź pokrowiec z wbudowaną lampką. I po kłopocie!
 
I co, koniec wad? Nie, jest jedna, najważniejsza. Jak dla mnie, największą i jedyną wadą wszystkich czytników, nie tylko Kindle'a jest to, że nie jest prawdziwą, papierową książką, która ma swój urok i zapach, którego nie odda elektroniczny papier. Ot i tyle :)

W Kindelku zakochałam się bez dwóch zdań. Jest niesamowicie lekki, wygodny w lekturze, praktyczny. Doceniam wszystkie jego zalety, ale wciąż nie mam zamiaru porzucić papierowej wersji i wciąż będę powiększać swoją kolekcję egzemplarzy, które mogę postawić na realnej półce, nie tej wirtualnej ;)


A Wy macie czytnik ebooków? Jak Wam się sprawdza? A może chcecie sobie sprawić takowy? 

Ocean na końcu drogi - Neil Gaiman

Gaiman z całą pewnością jest autorem wszystkim mniej lub bardziej znanym. Tak przypuszczam, bo każdy chyba kojarzy Koralinę, nawet, jeśli jej nie czytał. Chyba. Niemniej jednak Gaiman jakąś sławę ma, autorem jest czytywanym, który swymi historiami potrafi wywołać całkiem niezłą gęsią skórkę. Pisze on książki dla różnych grup wiekowych, i dla małych i dla dużych. Tak czy owak, łączy je wspólny mianownik, którym jest jakaś taka drastyczność opisów, które kreuje, że nie sposób się nie bać. I nie jest to strach, jak przed wyimaginowanym potworem z szafy, który mija z wiekiem. Jest to strach bardziej głęboki i pierwotny, który przeszywa czytelnika na wskroś i trzyma się nas do ostatniego tchnienia.

Gaimana dopiero poznaję, ale wiem, że nie skończy się na drugim z nim spotkaniu, to jest na Oceanie na końcu drogi, które to spotkanie nie należało do najbardziej udanych. Wcześniej wpadł mi w ręce Nigdziebądź i tak, to była lektura warta swojego czasu (a przed nią myślałam, że Gaiman to nie moja bajka!). Niestety, na dzień dzisiejszy mamy czytelniczy remis. Punkt na plus za Nigdziebądź i punkt na minus za Ocean na końcu drogi. Dlaczego?


Nie będę przeczyć, że styl Gaimana jest wyjątkowy i zakrawa na swego rodzaju geniusz literacki, którego nie da się nie zauważyć. Autor niby pisze prostym językiem, który przywodzi na myśl bajki dla dzieci, o nieco makabrycznym charakterze, trzeba tu dodać, ale
źródło
jak się później okazuje, wartości, które Gaiman przekazuje tymi nieskomplikowanymi słowami, wcale nie są takie banalne. Na pierwszy rzut oka mamy wspomnienia z dzieciństwa pewnego czterdziestolatka, którego spotkała niesamowita przygoda otulona przerażającą magią i potworami. I mogłoby się wydawać, że mimo tych strasznych akcentów, historia ta będzie sielską opowiastką o dorastaniu pełnym przygód. Ale nie, okazuje się, że to tylko pozory, bo pod tą pokrywą udawanej beztroski kryje się głęboka samotność i trudy dorastania w rodzinie, dla której się nic nie znaczy. Ojciec nie ma oporów, by utopić Cię w wannie, młodsza siostra ma Cię za nic, a matka patrzy na to obojętnym wzrokiem. A Ty sam jeden, samotny jak palec, starasz się to wszystko trzymać w kupie i przegonić krwiożercze potwory z dala od najbliższej rodziny, która jest dla Ciebie wszystkim.

Styl Neila Gaimana niewątpliwie ma coś w sobie. W jego książkach jest coś niepokojącego i magnetycznego, co nie pozwala nam przejść wobec nich obojętnie. Osobiście widzę to i doceniam, niemniej jednak nie poczułam tej magii i klimatu, którą autor zawarł w Oceanie na końcu drogi. Czasem sobie myślę, że między książką a czytelnikiem mimo wszystko musi być chemia, jakieś iskry, emocje, bo jak tego wszystkiego brakuje, to pozostaje tylko głucha obojętność i brak słów, gdy przychodzi nam o niej pisać. Z bólem serca muszę przyznać, że z tą książką Gaimana kompletnie mi nie po drodze. Jest dobra, owszem, ale mnie nie skradła serca. Dlatego Panie Gaiman, mamy remis. Mam nadzieję, że kolejne spotkanie z Pana twórczością (prawdopodobnie Amerykańscy bogowie) przechyli szalę na Pana korzyść, bo ma Pan ku temu predyspozycje jak nikt inny.  A Wy, jeśli tylko macie ochotę, sięgajcie po twórczość Gaimana, bo jest tego warta.
  

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa MAG

Chłopcy 2. Bangarang - Jakub Ćwiek

Motor tu, skóra tam, silnik ryczy Bangarang! O, i na tym kończą się moje umiejętności składnia rymów. Mogłabym to pociągnąć jeszcze dalej, wiecie, skóry, fury i komóry, szmery bajery, ale musiałabym się trochę bardziej wysilić, a to by było niebezpiecznie - jeszcze by mi żyłka pękła i co? Także odpuszczam. Zresztą, Zagubieni Chłopcy nie potrzebują słabych rymowanek, żeby dawać czadu, bo oni są samowystarczalni i sami dla siebie są reklamą, wobec której nie da się przejść obojętnie. Tak, literacki wytwór Jakuba Ćwieka, jego obleczona w motocyklowe skóry fantazja na temat bajki o Piotrusiu Panie wróciła. I wrócili też Stalówka, Kędzior, Milczek i kilku innych zawadiaków. Oj, będzie niezła jazda!

Ha, a właśnie, że nie będzie! Powiem Wam coś od razu - tyłka mi nie urwało, zaledwie poszarpało lewy pośladek. Nie rzucałam majtkami z zachwytu, nawet nie wzdychałam z przyjemnością. Dobra, przesadziłam, nie było tak źle. Taki żarcik na rozgrzewkę. Słaby, wiem.  Ale nie będę ukrywać, że kontynuacja tej historii mnie odrobinę rozczarowała. Ale tylko odrobinę, podkreślam. Bo nie przeczę, że to, co sobie autor w głowie urodził i to, co wyszło na papierze, całkiem przypadło mi do gustu. Ostra wariacja na temat bajki dla dzieci, ryk motocykli, charakterni bohaterowie - lubię to! Ćwiek pisze lekko i zawadiacko, jednocześnie dobitnie i z przekazem. Fabularnie jest naprawdę dobrze, choć bywają momenty, które męczą i nie są dla mnie atrakcyjne, bo robi się dorośle i poważnie. A chciałoby się, żeby ciągle było z beztroskim jajem, prostackimi przytykami i gromkim rykiem Bangarang!

Wciąż nie mogę pozbyć się wrażenia, że kiedy historia Chłopców była dla mnie nowa, była lepsza. Ale fakt, najczęściej jest tak, że druga część niestety bywa gorsza. I tu się to sprawdziło. Nie była zła, tego pod żadnym pozorem nie mówię, po prostu ciut słabsza. Mimo ogólnej sympatii, jaką mam do bohaterów tej powieści (Milczek the best!), mimo przybicia piątki za pomysł i wykonanie, mimo wielkiego szacunku za piorunujące zakończenie drugiego tomu, wciąż czuję, że czegoś mi tu brakowało. Jakiegoś powiewu świeżości, czy coś. A nie wiecznie unoszącego się w powietrzu alkoholowego wyziewu i zapachu skórzanych kamizelek. Na pocieszenie mogę powiedzieć, że oprawa graficzna znów miażdży - Iwo Strzelecki  i jego rysunki rządzą!

  Tak czy owak, polecam. Czasem kontynuacje bywają słabsze, owszem, ale nie znaczy to, że są kompletnie do niczego. Chłopcy 2. Bangarang wciąż mają to coś w sobie, mimo, że było tego odrobinę mniej niż w tomie poprzednim. Ale kto wie, może dalsza kontynuacja sprawi, że i prawy pośladek straci na urodzie? Czytajcie ludziska, czytajcie, bo dorosłość jest do dupy i prędzej czy później dopadnie każdego. Jestem ciekawa, co stanie się z ekipą Zagubionych Chłopców, gdy przyjdzie na nich kolej. Zobaczymy, co autor zaserwuje nam kolejny razem, bo jak rzekło posłowie, następna część już się rodzi. A że skończyło się z rabanem i wytrzeszczem niedowierzania, może być gorąco.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Sine Qua Non