Strony

HITY i KITY 2014

Kontynuując zeszłoroczną tradycję, postanowiłam podsumować rok zestawieniem hitów i kitów książkowych 2014. Choć nie udało mi się przeczytać w tym roku zbyt wielu tytułów, szczególnie porównując listę z poprzednimi latami, coś tam udało mi się wygrzebać :) Słowem wyjaśnienia, zestawienie dotyczy przeczytanych w danym roku książek z najwyższymi i najniższymi otrzymanymi przeze mnie ocenami :) W takim razie lecimy - HITY i KITY 2014 :)

HITY 2014











KITY 2014











Od razu śpieszę z wyjaśnieniem - powyższe kity są kitami bardzo dobrymi, bo żadna z powyższych książek nie otrzymała oceny niżej niż 3,5 ;) Niemniej jednak nie były to tytuły, które mnie porwały czy zafascynowały swoją fabułą. 

Podsumowując mogę tylko powiedzieć, że rok 2014 prezentuje się całkiem nieźle, bilans wychodzi bardziej na plus, udało mi się przeczytać więcej książek dobrych niż tych złych (w moim odczuciu oczywiście, tylko i wyłącznie na moich odczuciach i wrażeniach opiera się to zestawienie). 

A jak prezentuje się Wasz rok pod względem hitów i kitów? Macie swoich fawortytów? Totalne klapy literackie? :)

Wieczność bez ciebie - B. Gałczyńska-Szurek [Szara Godzina, 2014]

Nie mam zielonego pojęcia dlaczego, ale zawsze miałam dystans do polskiej literatury. Znalazły się nieliczne tytuły, których umiejscowienie w polskich realiach mnie nie odstraszało (chociażby Jeżycjada Musierowicz, w której zaczytywałam się jako nastolatka), zazwyczaj jednak nie mogłam przekonać się do akcji toczącej się w Warszawie, Krakowie czy jakiejś innej, mniejszej polskiej mieścinie. Dostawałam ciarek na samą myśl. Swoją drogą długo nie mogłam się też przekonać do muzyki w języku polskim. Nie pytajcie dlaczego, nie wiem. Poza tym są jeszcze te nieszczęsne aferki z udziałem polskich autorów, które jeszcze bardziej pogłębiły moją niechęć do rodzimej literatury. Ale z uprzedzeniami trzeba walczyć, dlatego właśnie postanowiłam dołączyć do akcji Czytajmy polskich autorów. Dziękować niebiosom, że trafiają się też takie książki, jak ta Bożeny Gałczyńskiej-Szurek.

Może to trochę nie moja bajka, bo znów akcja toczy się w polskim mieście, Zamościu, a przecież tego nie lubię. Może trochę bardziej nie moja bajka, bo postacie należą do elity, arystokratycznych rodzin, które wzbudzają we mnie pewne obawy i strach, że zarażę się ich snobizmem i społecznym nadęciem. Owszem, znów miałam wątpliwości, czy nie przejadę się na tej historii, jak na kilku innych, którym postanowiłam dać szansę. Ale wiecie, co jest fajne w tym fachu recenzenta blogowego? Że czasem sięga się po tytuły, po które nigdy by się nie sięgnęło, a które później okazują się być strzałem w dziesiątkę. Okej, Wieczność bez ciebie w sam środeczek tarczy nie trafia, ale wiecie, jest dobrze.

Tak jak już wspominałam, akcja rozgrywa się w malowniczym Zamościu, który zauroczył mnie swoim klimatem - nie na darmo nazywa się to miasto perłą renesansu. W okolicy szykuje się wielkie weselisko członków arystokratycznej rodziny, hrabiego Adama i jego pięknej wybranki, adwokat Kamili. Niestety, nadchodzące wydarzenie zostaje nieco zakłócone dziwnymi incydentami, w tym tajemniczym morderstwem w hotelu, które okazuje się być powiązane z przyszłymi małżonkami. Do akcji wkracza więc policja z  naszą główną bohaterką na czele, agentką Interpolu Klarą, próbując rozwikłać wielką rodzinną tajemnicę, która swój początek ma już w dalekiej przeszłości.

Szczerze przyznam, że nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy. Czytając notkę wydawcy, miałam wrażenie, że będzie nudno. No bo arystokratyczna rodzina i jej wielka tajemnica sprzed lat? Cóż tu może być ciekawego? Na szczęście okazało się, że autorka zgotowała nam niemałą intrygę, która była ogromnym zaskoczeniem. Choć z drugiej strony jestem trochę rozczarowana, jak Klara ją rozwiązała - brak konkretnych dowodów, opieranie się na intuicji, przeczuciach i snach do mnie nie przemówiło. Czułam się trochę, jakby nasza główna agentka była odrobinę jak wróżka śniąca o przyszłości. Jasne, można mieć przeczucia, ale bez przesady. Swoją drogą, jeśli już przy Klarze jesteśmy, to nie mogłam się powstrzymać od skojarzeń z agentką Maggie O'Dell znaną z serii kryminalnej Alex Kavy. Szczególnie, że to nie jest pierwsza książka, której główną bohaterką jest właśnie Klara. Podoba mi się to, że Klara z charakteru jest silna i potrafi postawić na swoim. Za to plus, bo przecież nie lubimy tych heroin, co się na chłopach wieszają i krzyczą ratunku!

No i cóż, sami widzicie, że lektura zaskoczyła mnie pozytywnie. Mimo moich uprzedzeń do polskiej literatury, jestem jak najbardziej zadowolona z tej historii i tego, jak rozwiązana została ta kryminalna zagadka. Jedno wciąż nie daje mi spokoju - skąd ta okładka? Owszem, jest przepiękna, ale ni w ząb nie potrafię znaleźć odniesienia do treści. Ktoś ma jakiś pomysł? Może to ta biel i Kamila jako przyszła panna młoda? Nie wiem. Tak czy inaczej, książkę polecam, bo posiada ciekawych bohaterów, dynamiczną akcję i zaskakujące zakończenie.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości portalu Czytajmy polskich autorów oraz Wydawnictwa Szara Godzina

kamyk kreatywnie - już jest!

Hej!

Dzisiaj tylko szybkie ogłoszenie, mam nadzieję, że wkrótce wreszcie będę mogła przywitać Was recenzją :) Ale dziś o moim drugim tworze blogowym, do którego dałam się namówić Wam i samej sobie chyba przede wszystkim :) Swoją drogą dziękuję Wam pięknie za te wszystkie miłe komentarze pod ostatnim postem Nie ma mnie na blogu, bo..., na którym odważyłam się pokazać Wam moje świąteczne kartki :) Dziękuję, dziękuję i jeszcze raz dziękuję - bo wiecie, że bez Waszej zachęty nie byłoby tak łatwo :)

Tak czy inaczej, drugi blog powstał, pod nazwą Kamyk Kreatywnie i z tego miejsca chciałabym Was serdecznie na niego zaprosić - miło mi będzie, jeśli poobserwujecie i będziecie wpadać na niego częściej, ze swoim dobrym i krytycznym słowem :) Znajdziecie tam moje kreatywne twory, kartki, albumy, zaproszenia, szeroko pojęte projekty DIY :) Przedsmak znajdziecie w wyżej wspomnianym poście i częściowo już na nowym blogu :) Zapraszam i dziękuję z góry za wsparcie :) 


Wesołych!

FISZKI. Gramatyka angielskiego dla początkujących [Cztery Głowy]

Mówi się, że człowiek uczy się przez całe życie i coś z całą pewnością w tym jest. Szczególnie, jeśli weźmiemy pod uwagę języki obce, których należy systematycznie używać, by nie wypadły z głowy, a co za tym idzie, konieczna jest ich ciągła nauka i przyswajanie, by to, co wpadło nam kiedyś do głowy,  nie ulotniło się z zawrotną prędkością. Niestety albo i stety, języki obce mają to do siebie, że muszą być używane, a słownictwo czy zasady gramatyczne powtarzane, by coś dobrego z tej nauki przyszło. Ale gdzie w dzisiejszych czasach znaleźć chwilę na przypominanie sobie języka, gdzie nosić te opasłe podręczniki językowe, skoro nasze torby i tak już wypchane są po brzegi? A co, jeśli powiem Ci, że wystarczy Ci 15-30 minut każdego dnia i niewielkie pudełko by móc uskutecznić Twój plan nauki angielskiego? Uwierzysz? Nie? To spójrz na poniższy zestaw fiszek - gramatyka angielskiego dla początkujących.


Osobiście, z racji ukończenia filologii angielskiej, poziom podstawowy mam już dawno za sobą, zarówno jeśli chodzi o słownictwo, jak i gramatykę. Niemniej jednak swego czasu uczyłam dzieciaki tegoż języka i udało mi się zaobserwować, jaka metoda nauki najbardziej do nich przemawia. Z całą pewnością nie były to zawiłe regułki, nad którymi trzeba było spędzić kilkanaście minut, by w ogóle zrozumieć, o co chodzi. Przemawiały do nich konkrety, zwarte informacje, proste i jasne sformułowania. Gramatyka nie jest szczególnie przyjemnym tematem do nauki, gdyż są to głównie utarte zasady, które trzeba zrozumieć i przyswoić, a później wprowadzić je w życie, ćwicząc, ćwicząc i jeszcze raz ćwicząc. Więc jak ułatwić przyswajanie gramatycznych regułek? Wystarczy dobre źródło skondensowanej wiedzy, systematyczność i ćwiczenia.


Dlatego właśnie chciałabym opowiedzieć Wam trochę o najnowszym zestawie fiszek Wydawnictwa Cztery Głowy. Jak dotąd na fiszkach pojawiało się tylko i wyłącznie słownictwo, jednakże wreszcie ktoś pomyślał też o tym mniej przyjemnym zagadnieniu. I tak otrzymujemy niewielkich rozmiarów pudełko, do którego nie potrzebujemy żadnych dodatkowych MemoBoxów, jak to było przy fiszkach. Mamy też 250 dwustronnych kart, przekładki do systemu powtórzeń, na których dokładnie wyjaśnione jest, jak należy się uczyć, powtarzać i ćwiczyć. Do zestawu dołączona jest również książeczka z ćwiczeniami, a w sieci dostępny jest test online, który wypełniamy na samym końcu naszej nauki. Wszystko jest bardzo jasne i klarowne, dokładnie wiemy, co mamy robić na każdym etapie - najważniejsza jest systematyczność i konsekwencja w tym, co robimy. 


Choć zagadnienia ułożone są w taki sposób, w jaki zazwyczaj uczy się ich w szkole, nie jesteśmy zmuszani do tego, żeby robić je dokładnie w takiej kolejności - tak czy inaczej, w procesie nauczania musimy odhaczyć wszystkie zagadnienia, kolejność zależna jest już tylko od nas samych. Niemniej jednak zachęcam do przerabiania materiału właśnie w takiej kolejności, szczególnie osobom, które dopiero zaczynają naukę tego języka, gdyż ułożona jest ona pod względem poziomu trudności i zaawansowania, więc najpierw zaczynamy od kwestii najbardziej podstawowych, by stopniowo zagłębiać się w te bardziej skomplikowane. Natomiast osoby, które korzystają z fiszek, by odświeżyć sobie wiedzę, mogą dowolnie sięgać po interesujące je zagadnienia. 
Największą zaletą gramatyki na fiszkach jest jej klarowność i prostota. Żałuję, że nie miałam dostępu do takiej pigułki wiedzy przed maturą czy przed jakimkolwiek testem, bo wtedy z łatwością mogłabym powtórzyć każdy materiał, nie martwiąc się o zawiłości zawarte w podręcznikach do nauki angielskiego. Fajne jest też to, że nie musimy ślęczeć nad książkami kilka godzin, żeby wbić sobie kolejną regułkę do głowy, tylko poświęcamy 15-30 minut każdego dnia na przejrzenie fiszek (możemy to zrobić w drodze do szkoły czy pracy, w autobusie czy pociągu, w kolejce do lekarza, gdziekolwiek dusza zapragnie) i zrobienie kilku ćwiczeń. Osobiście polecam ten zestaw zarówno tym, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z angielskim, jak i tym, którzy chcieliby odświeżyć swoją wiedzę - naprawdę warto. Tak jak powiedziałam, żałuję, że nie gramatyka w takiej formie nie pojawiła się na rynku wcześniej, bo z całą pewnością byłaby mi towarzyszem nauki w szkole i na studiach :)

Zakochać się - Cecelia Ahern [Akurat, 2014]

Ach te komedie romantyczne. Ilu je namiętnie kocha, tylu szczerze nienawidzi. Jedno dobre, że mimo swojej schematycznej i przewidywalnej natury wciąż potrafią wywołać tak skrajne emocje. Z dwojga złego chyba lepsza nienawiść niż obojętność, przynajmniej jeśli chodzi o książki. Nic gorszego od powieści, która nie wzbudza w czytelniku żadnych emocji. Na szczęście książki autorstwa Cecelii Ahern można stanowczo wyrzucić z tej kategorii obrzydliwie nudnych gniotów. Dlaczego? Bo jej powieści z całą pewnością wywołują fale emocji. I to głównie tych pozytywnych!

Choć wciąż nie miałam okazji przeczytać tego kultowego wręcz tytułu Ahern, czyli PS Kocham cię (film widziałam!), to mimo wszystko z wielkim zapałem i nadzieją zabieram się do kolejnych jej lektur, bo wiem, czego mogę oczekiwać i wiem też, że otrzymam świetną, niezobowiązującą, pełną ciepła historię, która będzie dla mnie bardzo przyjemnie spędzonym czasem. I tak było w przypadku Zakochać się, gdzie poznajemy nieco zagubioną w świecie Christine i Adama stojącego na krawędzi. Dosłownie. Losy obojga splatają się na pewnym moście, z którego mężczyzna chciał skoczyć, żegnając się ze swoim życiem. Traf chciał, że to właśnie Christine spotkała go właśnie w tym skrajnym momencie, ratując Adamowi życie. Żeby tego było mało, Christine wraz z Adamem podejmują wariacką decyzję, by w dwa tygodnie odwieźć mężczyznę od swojej decyzji, dając mu szansę na to, by znów zobaczył, że życie jest piękne. Termin wykonania zadania? Urodziny Adama. Jeśli do tego czasu nic się nie zmieni, nasz główny bohater znów postanowi skończyć ze swoim życiem. Czy Christine uda się uratować Adama, który tak nagle stanął na jej drodze? A może wiedza z poradników, które tak uwielbia okaże się niewystarczająca?

Ok, nie będę zaprzeczać, że fabuła jest odrobinę absurdalna (choć odrobinę to chyba wciąż za mało powiedziane). No bo patrzcie - spotykacie potencjalnego samobójcę na moście, postanawiacie go uratować (powiedzmy, że zadziałał tu jakiś ludzki odruch), facet schodzi z mostu, a Wy proponujecie mu, że zabierzecie go ze sobą do domu i naprawicie całe jego poprane życie w dwa tygodnie, bo potem znowu spróbuje się zabić. I nie, argument, że samobójca był nieziemsko przystojny i umięśniony nie usprawiedliwia tego, że właśnie zabraliście ze sobą obcego faceta do domu. Logika i rozsądek trochę tu nawaliły. A mówiąc trochę, mam na myśli bardzo. Ale wiecie, przecież w komediach romantycznych może się zdarzyć wszystko, a przypadkowi faceci na pewno nie są potencjalnymi psychopatami, tylko kandydatami na męża. Przecież wtedy rządzi Miłość, przez duże M, dlatego nie ma się co doszukiwać sensu. Motylki, żołądki fikające salta, szybsze bicie serca, te sprawy, wiecie. Zakochani.


Owszem, fabuła kuleje pod względem sensu i trzymania się kupy. Czemu? Bo ta sytuacja, która przydarzyła się bohaterom tej powieści, jest kompletnie od czapy i naprawdę wydaje mi się mało prawdopodobna w realnym życiu. Ale, ale, poza tym jest naprawdę przyjemnie. Bo znów jest ciepło, znów jest czarująco, znów jest ta magia komedii romantycznych z pewnym happy endem, którą lubimy się od czasu do czasu otaczać (nie zaprzeczaj, też lubisz uronić na nich łezkę!). Z całą pewnością nie jest to literatura wysokich lotów i pewnie znajdzie się grono, które szczerze pogardzi tą książką, ale mnie osobiście potrzebna jest czasem chwila wytchnienia i relaksu, odrobina nierealnego i naciąganego, przesłodzonego szczęścia innych ludzi i Zakochać się Ahern jest świetnym źródłem do zaspokojenia takich potrzeb. Jestem zadowolona z tej lektury i bez dwóch zdań sięgnę po inne tytuły tej autorki - może wreszcie uda mi się przeczytać PS Kocham cię? Kto wie.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Akurat 

Australia - Barbara Dmochowska [Bernardinum, 2014]

Za oknem skrada się zima. Oblazła już wszystkie drzewa i odarła je z liści, które tak pięknie mieniły się ognistymi kolorami w słońcu. Jędza, zabrała też prawie całe światło i spowiła świat w szarości deszczowych chmur i ciemności krótszych dni. Człowiek ma ochotę zwinąć się w kulkę, utulić się w cieple i przespać to, co dzieje się na zewnątrz. Ale wiecie co? Nie wszędzie tak jest. W niektórych miejscach na ziemi, kiedy my  wrzucamy na siebie kolejne warstwy ciuchów, inni je zrzucają, by radośnie biegać po plaży w bikini. I nie, nie są to grupy zagorzałych morsów, które lubują się w lodowatej wodzie. Nie. Tymi ludźmi są mieszkańcy Australii.

Jak widzicie, w ręce wpadła mi kolejna podróżnicza powieść Wydawnictwa Bernardinum. Kiedy tylko zobaczyłam, że jest o Australii, nie wahałam się ani chwili, bo wiedziałam, że jest to miejsce, które chcę zwiedzić z perspektywy swojej kanapy (i nie tylko, ale to temat na inny dzień). Mimo warunków atmosferycznych w naszym kraju, z wielką przyjemnością oddałam się tej lekturze. Chociażby na pocieszenie. Chociażby po to, żeby przez chwilę, nawet mentalnie, znaleźć się gdzieś indziej i dzięki słowom Basi Dmochowskiej, poczuć australijskie słońce na swej twarzy, wsłuchując się w odgłosy natury. Uwielbiam tego typu książki, naprawdę. Niby nie wynaleziono jeszcze teleportu przenoszącego nas swobodnie w inne miejsce na ziemi, ale myślę, że powieści podróżnicze są świetną namiastką owego. Może nie przenosimy się tam fizycznie, ale wciąż potrafimy czerpać z tego ogromną przyjemność.

Jak się pewnie domyślacie, autorka postanowiła opowiedzieć nam historię swoich podróży po Australii, która swoje źródło miała w dosyć spontanicznej decyzji, by wreszcie gdzieś się ruszyć. Choć autorce marzyła się Nowa Zelandia, Australia oczarowała ją bogactwem i różnorodnością flory i fauny, która jest tak bardzo charakterystyczna dla tego kontynentu. Uwierzcie mi, że mnie również zaczarowały te wszystkie opisy kolorowych ptaków, misiów koala i kangurów. Australia bez dwóch zdań jest magiczna i wyjątkowa. I tak właśnie Basia Dmochowska opowiada nam o swoich australijskich przygodach i szlakach przetartych w starym Subaru. Oczywiście nie zabrakło awarii i wypadków (całkiem krwawych i groźnych!), jak i gorszych dni. Na szczęście te dobre i magiczne, warte zapamiętania, były przeważające. Prócz bogatych i barwnych opisów mamy również serię fotografii, które fantastycznie uzupełniają treść tej publikacji. Brakowało mi tylko jednej rzeczy - większej ilości anegdotek, historii poznanych ludzi, zabawnych sytuacji, które miały miejsce podczas podróży. Po co? Żeby lepiej poznać naszych bohaterów, żeby bardziej się z nimi zżyć, żeby jeszcze mocniej poczuć tę podróż.


Niemniej jednak, jestem zachwycona, kolejny już raz dzięki Wydawnictwu Bernardinum. Bo wydają fantastyczne tytuły. Bo historie opowiadane przez podróżników i widoki, którymi się dzielą zawsze zapierają dech w piersi. Najlepsze są chyba te historie, w których podróże zaczęły się spontanicznie - to daje nadzieję, na to, że każdy z nas może w dowolnej chwili ruszyć tyłek i rzucić wszystko, co ma, wystarczy tylko ten moment, w którym poczujemy tę dojmującą potrzebę i wcielimy marzenia w czyn. Osobiście bardzo polecam Australię Basi Dmochowskiej, bo choć momentami brakowało mi tych śmiesznych anegdotek, to wciąż jestem zafascynowana tym tytułem i kontynentem, który miałam okazję poznać dzięki autorce.

Książę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Bernardinum  

Dzień, który zmienił wszystko - C. Ryan Hyde [Jaguar, 2014]

Swego czasu poruszałam temat porównań nowych tytułów do tych już znanych, bądź ich autorów do takich, którzy już odnieśli sukces. I o ile pozwala to czytelnikowi mniej więcej zaszufladkować daną pozycję, umieścić ją w jakichś gatunkowych ramach, o tyle sprawia, że dana nowość ma tylko pod górkę. Przynajmniej moim zdaniem. Bo co zrobić z książką, której autorkę porównuje się do Jodi Picoult i Nicholasa Sparksa, uważanych za guru genialnych powieści obyczajowych, które łamią serca, zarówno na papierze jak i na ekranie? Oczywiście, że oczekuje się namiastki tego stylu, tej mocy pisania, choć mam wrażenie, że namiastka to i tak za mało, że oczekujemy dużo więcej. A wszyscy doskonale wiemy, że często wraz z oczekiwaniami w parze idzie również rozczarowanie.

Bywało tak kilkakrotnie, że zamiast pożytku, taka wątpliwa reklama i porównanie przynosiła więcej szkody. Jasne, można pociągnąć promocję na czyimś sukcesie, bo przecież fanka Picoult czy Sparksa na pewno się skusi (uwierzcie mi, mnie też to skusiło), więc napędzamy sprzedaż, ale kłopot pojawia się wtedy, kiedy porównanie to zostało wymyślone trochę na wyrost. Niestety, tak właśnie stało się również w przypadku powieści Catherine Ryan Hyde. Nie, Dzień, który zmienił wszystko w żadnym wypadku nie był dla mnie rozczarowaniem (no, może odrobinkę, właśnie przez to porównanie do Picoult), po prostu okazał się czymś innym niż się spodziewałam, właśnie przez nęcące wspominki o jednej z moich ulubionych autorek, które okazały się mieć niewiele wspólnego z czytaną lekturą.

Ale wracając do recenzowanej przeze mnie powieści, to na pewno nie jest to zła historia. Wręcz przeciwnie, chwyta w jakiś sposób za serce. Bo oto mamy naszego głównego bohatera, Nathana McCane'a, średnio szczęśliwego męża, którego życie przewraca się do góry nogami wraz ze znalezieniem żywego niemowlęcia w lesie. Oto właśnie spełniło się jego marzenie o synu. Niestety, jak szybko się ziściło, tak szybko prysło. Okazuje się bowiem, że chłopiec wciąż ma babcię, która ma prawo do opieki nad maluchem. Niemniej jednak Nathan wymusza na kobiecie pewną obietnicę - chce, żeby pewnego dnia babcia wyjawiła dziecku całą historię o cudownym ocaleniu i opowiedziała mu o mężczyźnie z lasu, który uratował mu życie. I wreszcie nadchodzi ten dzień, bowiem piętnaście lat później, na progu Nathana staje on, chłopiec, którego uratował. Niewychowany rozrabiaka, z którym babcia nie mogła już sobie dłużej poradzić. Nathan postanawia wziąć chłopca pod swoje skrzydła, nadrobić stracone lata i otoczyć go miłością, której mu niewątpliwie brakowało. Nie były to łatwe lata, nie były też przyjemne, ale bez dwóch zdań były to lata bezwarunkowej miłości pełnej przebaczenia. Pytanie tylko, kto komu musiał wybaczyć?

Ciekawa historia, nie sądzicie? Może i zakrawa trochę na Picoult i Sparksa, ale niepotrzebnie daje nam fałszywe nadzieje na coś naprawdę mocnego, co zmiażdży nas emocjonalnie. Owszem, powieść Catherine Ryan Hyde ma coś w sobie. Ma ciepło, jakąś taką iskrę, która sprawia, że chce się poznać dalsze losy bohaterów. Choć trzeba przyznać, że nie wszystkich da się lubić, bo chłopak (swoją drogą również Nathan) jest naprawdę nieznośny i aż dziw bierze, że dorosły Nathan nie wywalił go ani razu za drzwi na zbity pysk, na co niejednokrotnie zasłużył. Ale tak jak powiedziałam wcześniej, Dzień, który zmienił wszystko to przede wszystkim historia o prawdziwej, bezwarunkowej miłości i wybaczeniu, do którego trzeba dojrzeć. Dojrzewają do niego postacie, a my wraz z nimi, bacznie śledząc każdy ich krok. Podobało mi się również to, że książka była podzielona na części, a każda z nich była przestawiona z perspektywy zarówno starszego Nathana, jak i młodszego, dzięki czemu mogliśmy poznać ich odczucia i refleksje lepiej. Zawsze cenię sobie tego typu narrację, również w tym przypadku uważam ją za atut. Niestety, coś nie zagrało. Zabrakło mi chemii podczas lektury, która sprawiłaby, że chciałabym wrócić do tej książki. Że opowiadałabym o niej innym. Że zostałaby ze mną na dłużej. Tak czy inaczej, nie skreślam autorki całkowicie, bo czuję, że ma w sobie potencjał, który chcę jeszcze zbadać, nie zwracając już uwagi na porównania do innych. Wszak Catherine Ryan Hyde jak i inni autorzy, zasługują na to, by być odrębną jednostką i kreować własne ja ;)

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Jaguar

Próby ognia - James Dashner [Papierowy Księżyc, 2012]

Serie, ach te serie. Jak już się człowiek wciągnie, to ciężko się oderwać. Mimo ciągle ciążących na nich opinii, że tylko pierwsza część jest super, a potem już jest tylko gorzej, wciąż angażuję się w nowe historie ciągnące się dłużej niż przez jeden tom. Bo czy faktycznie druga czy każda następna książka z danego cyklu musi być gorsza? Jasne, że nie! Są takie, które są lepsze niż te rozpoczynające daną historię. Skąd wiem? Bo trafiłam na Próby ognia Dashnera, drugi tom Więźnia Labiryntu, który to tytuł całkowicie przeczy tej teorii.

Razem z Narzeczonym zdecydowaliśmy się na lekturę serii Dashnera mniej więcej w tym samym czasie, ze względu na zbliżającą się ekranizację tomu pierwszego. Niemniej jednak to On jako pierwszy serię skończył i torturował mnie nagminnymi komentarzami podczas lektury w stylu: o boże, co tu się dzieje!, co doprowadzało mnie do szewskiej pasji, bo przecież też chciałam już to wszystko wiedzieć, a takie spontaniczne nawoływania tylko zaostrzały mój apetyt na nadchodzącą lekturę.

Próby ognia to oczywiście kontynuacja historii nakreślonej przez autora, która od samego początku rzuca nas w wir pędzących wydarzeń. Zapomnijcie o jakimś rozwinięciu i wprowadzeniu do akcji. Nie, od razu musicie biegać razem z bohaterami i walczyć o swoje życie, bo to, że wyszliście z tego przeklęte labiryntu nic nie znaczy. No, może tyle, że to dopiero początek, a cała ta chora sytuacja, w którą ktoś Was wpakował wcale się nie skończyła tak szczęśliwie, jak początkowo mogło się wydawać. O treści raczej więcej mówić nie będę, by nie odbierać przyjemności i zaskoczenia tym, którzy jeszcze tej serii nie poznali. Przecież nikt nie lubi spojlerów. Wiedzcie jedno, jest mocno, bardzo mocno. 

Przede wszystkim w Próbach ognia podoba mi się to, że Dashner od razu zaczął książkę od zaawansowanej akcji. Tak jak powiedziałam wcześniej, nie było tutaj zbędnego wstępu, spokojnego wprowadzenia, tylko od razu zaczynamy działać. I w gruncie rzeczy jest tak przez cały czas - akcja jest bardzo dynamiczna, ciągle coś się dzieje, nie ma zbytnio chwili wytchnienia. W przypadku serii Dashnera nie sprawdza się opinia, że kolejne części serii są gorsze niż ta pierwsza - jest wręcz przeciwnie. Moim zdaniem to właśnie druga część była tą lepszą, ze względu na fabułę i na fakt, że ciągle dowiadujemy się o całej sprawie i idei czegoś nowego. Wreszcie zaczynamy poznawać genezę całej tej sytuacji, skąd wziął się labirynt i dlaczego. Jest naprawdę ciekawie i nie mogę doczekać się kolejnej ekranizacji, bo wiem, że będzie emocjonująco. A tych, którzy jeszcze serii nie poznali, zachęcam do sięgnięcia po pierwszy tom - warto, nawet, jeśli macie dosyć dystopijnych powieści :)

Troje - Sarah Lotz [Akurat, 2014]

Mówią: nie oceniaj książki po okładce, bo wszak niczego i nikogo nie przystoi oceniać po wyglądzie. Ale cóż z tego, jeśli to właśnie okładka jest tym, co widzimy najpierw? Na nic zda się gadanie, gdy to oprawa danego tytułu robi nam pierwsze wrażenie, od którego zależy czy sięgniemy po dany tytuł czy nie. Odrębną sprawą jest to, czy wygląd przekłada się na treść i wartość. Prawda jest taka, że często jest zupełnie odwrotnie. Wydaje Ci się, że to brzydactwo na głównej stronie nie może zwiastować niczego dobrego, a wtedy okazuje się, że trafiłeś na najlepszą książkę swojego życia. Z drugiej strony woła Cię przepiękna oprawa, która tak bardzo kusi oko, że po prostu musisz ją mieć. A potem? A potem klops. Istny przerost formy nad treścią i tytuł, którego już nigdy więcej nie chcesz widzieć na oczy.

Dlaczego tak mnie wzięło na gadanie o okładkach? A dlatego, że Troje należy do tych książek, których oprawa przyciąga wzrok. Mimo tego że jest dosyć skromna, bo nie znajdziemy na niej miliona rekomendacji i fragmentów recenzji, czy nawet noty wydawniczej, jak to zazwyczaj bywa. Ot cztery krótkie wydarzenia, które swoją tajemniczością mają skusić czytelnika. Ale to nie wszystko. Troje ma coś wyjątkowego, czego nigdy wcześniej na oczy nie widziałam (okej, złocone kartki komunijnego skarbczyka się nie liczą!). Otóż brzegi stron tej książki są czarne jak smoła, a całość sprawia wrażenie, jakby ktoś właśnie wyciągnął ją z pożaru albo... katastrofy lotniczej (pomijając fakt, że książka raczej nie przetrwałaby pożaru...). Oprawa niewątpliwie przyciągająca uwagę, oryginalna i ciekawa. Ale co z treścią?

Z treścią jest już trochę gorzej. Wydaje mi się, że cały dobrobyt został wyczerpany na opracowanie formy Troje, a na to, co jest w środku, zostały już mało interesujące resztki. Od początku powieść ta mnie fascynowała - przede wszystkim swoim wyglądem, gdy jeszcze nie znałam jej treści, ale również pomysłem na umieszczenie książki w książce. Tak, dokładnie tak, książka w książce. Książkepcja? Jeśli chodzi o zarys treści, to również byłam zaciekawiona tym, co może nadejść. Otóż w powieści Sary Lotz mamy cztery katastrofy lotnicze (w tym samym czasie) oraz troje ocalonych dzieci pośród setek ofiar. Dlaczego? Jak to się stało? Jak to w ogóle możliwe, że ktokolwiek przeżył? Dziesiątki teorii spiskowych na temat katastrof i tych dziwnych dzieci. Może Obcy? A może Czterej Jeźdźcy Apokalipsy? Opętanie? Teorii jest wiele.

Sarah Lotz zdecydowała się na prowadzenie narracji z różnych perspektyw. I tak poznajemy świat wokół katastrof oczami najbliższych ofiar, opiekunów ocalonych dzieci, sąsiadów, dziennikarzy, lekarzy czy przypadkowych osób związanych ze sprawą. To dodaje smaku całej fabule, która mimo wszystko jest trochę jałowa i nie zaskakuje. Kompletnie nie podobało mi się to, jak autorka załatwiła sprawę trojga - myślałam, że za tym wszystkim stoi jakaś grubsza sprawa, a skończyło się tak, jak się skończyło. Liczyłam na większe emocje, których niestety tutaj zabrakło. Prawda jest taka, że Troje przypomina trochę zbiór artykułów i wywiadów na temat jednej i tej samej sprawy, wszystko w jednej teczce. Pytanie tylko, czy jest to atrakcyjne dla czytelnika?


I tu dochodzę do meritum - znowu czuję się oszukana. A wystarczyło nie oceniać książki po okładce, prawda? Wystarczyło racjonalniej podejść do całości, nie dając się skusić jednemu elementowi. Niestety, wyszło na to, że fascynująca i tajemnicza okładka nie musi iść w parze z emocjonującą i pełną akcji lekturą. Cóż, bywa i tak.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Akurat

Papierowe miasta - John Green [Bukowy Las, 2013]

Sięgając po kultowych, uwielbianych wręcz i czczonych przez tłumy kochających czytelników autorów, zawsze mam ogromne wątpliwości, czy faktycznie jest się czym zachwycać, czy też kolejny już raz trafię na bubla, gdzie przy każdej kolejnej przeczytanej przez siebie stronie będę sobie zadawać tuzin pytań, dlaczego ktoś to w ogóle wydał? Ale przecież Johna Greena już znam, sama dałam się porwać jego historii o Hazel Grace i Augustusie z Gwiazd naszych wina, więc czego się tutaj obawiać? Może plotek, że Green wcale nie jest taki wspaniały, jak się wszystkim wydaje i jest autorem jednego hitu? Szczerze przyznam, że po przeczytaniu Papierowych miast zaczęłam się poważnie zastanawiać czy w tych rzekomych plotkach nie ma ziarnka prawdy.

Po sukcesie i lekkiej fascynacji jego pierwszą zekranizowaną powieścią (wcześniej wspomniana Gwiazd naszych wina), obkupiłam się we wszystkie możliwe tytuły wydane w Polsce, z myślą i cichą nadzieją, że John Green stanie się moim ukochanym autorem (bo skoro spłodził jedną genialną historię, to czemu nie więcej?). Książki leżały sobie cicho na półce i czekały na swoją kolej. Wtedy właśnie usłyszałam o decyzji, żeby zekranizować również Papierowe miasta. Wiadomość ta stała się  pretekstem, aby w końcu sięgnąć po kolejną powieść Greena. Niestety, w międzyczasie przyszło mi usłyszeć kilka niepochlebnych newsów na temat jego twórczości, a mianowicie to, że inne jego powieści wcale nie są tak dobre, jak wszyscy się spodziewają. No i tutaj troszeczkę mnie zatkało, ale pomyślałam sobie, że póki nie spróbuję, mogę się tylko domyślać czy to prawda czy nie. Pomyślcie sobie, jak wielkim rozczarowaniem dla mnie było przekonać się, że inni mieli rację - wygląda na to, że John Green naprawdę pretenduje do miana autor jednego hitu.

Już na pierwszy rzut oka na notkę wydawniczą Papierowych miast pomyślałam sobie, że wygląda to średnio. Bo jest sobie Quentin Jacobsen, zwany Q, nasz główny bohater, który od najmłodszych lat zakochany jest w swojej sąsiadce, Margo Roth Spiegelman, która (cóż za zaskoczenie) nie zwraca na niego ani krzty swej uwagi. Mimo wspólnej przeszłości i pewnego dosyć traumatycznego incydentu, który razem przeżyli, Margo zachowuje się tak, jakby zapomniała o istnieniu swego kolegi z dzieciństwa. Aż do pewnego dnia, kiedy dziewczyna niespodziewanie wpada do pokoju Q, wciągając go w sieć swoich pokręconych intryg, po której to nocy znika w tajemniczych okolicznościach, zostawiając po sobie tylko kilka niezrozumiałych wskazówek na temat miejsca jej pobytu.

I ten biedny Q jej szuka, olewając wszystko i wszystkich dookoła, bo myśli, że Margo Roth Spiegelman jednak olśniło i chce z nim być, chce, żeby to właśnie Quentin ją odnalazł, a potem będą żyli długo i szczęśliwie. Tylko, że Margo wygląda na taką samolubną, egocentryczną księżniczkę, która ma swój świat, którego nikt nie rozumie, tylko ona sama, więc wszyscy są głupi i bezsensu. Wciąż nie mogę pozbyć się wrażenia, że ta książka jest tak naprawdę o niczym. Bo nie dzieje się tutaj nic szczególnego, z lupą szukać zwrotów akcji, których jest tyle, co kot napłakał. O poszukiwaniach zaginionej Margo Roth Spiegelman, królowej wszystkich, która wciąż szuka uwagi, mimo że jest w samym jej centrum? O niespełnionej, nastoletniej miłości, która maglowana już była na tysiąc sposobów? O ciężkim dojrzewaniu? O urojonych problemach? No nie wiem, serio, nie mam pojęcia o czym jest ta książka. Widać jestem jedną z tych osób, które tak namiętnie krytykuje Margo, która nic nie rozumieją i w sumie to są beznadziejne. Cóż, może i tak, ale wygląda na to, że plotki zaczynają się potwierdzać. Nie skreślam Greena póki co, ale na pewno będą do niego podchodzić z większą rezerwą, nie oczekując kolejnego sukcesu na miarę Gwiazd naszych wina.

Wydaje mi się, że Green lubi pisać o nastolatkach-wyrzutkach, którzy nie są typowymi przedstawicielami swojej grupy wiekowej. Raczej odsunięci od większej grupy, nierzadko z poważnymi problemami, odrobinę żyjący w swoim własnym świecie. Poczynając od Hazel, która długo żyła sama ze sobą, stroniąc od przyjaciół, kończąc na Quentinie, który należał do grupy, której często dostawało się od szkolnych mięśniaków. Nastolatki te mają tendencję do interesowania się poważną literaturą, której ich rówieśnicy nie tknęli by nawet palcem. Green wydaje się kreować swoich bohaterów na dzieciaki samotne mimo otaczającego je tłumu, niezrozumiane i odrzucone przez społeczeństwo, może chcąc sprawić by takie osoby w rzeczywistości, czytelnicy, mogli poczuć się trochę lepiej? Mogąc utożsamić się z takim uciśnionym  bohaterem, który także ma nadzieję na coś dobrego w swoim życiu? Kto wie. Z całą pewnością bohaterowie Greena nie należą do postaci schematycznych i oklepanych, to fakt.

Niestety wciąż ciężko pogodzić mi się z myślą, że inne książki nie są na takim poziome jak Gwiazd naszych wina, ba, nawet nie dorastają tej historii do pięt. To tak jakby wznieść się wysoko w powietrze i nagle głośno i szybko spaść na tyłek waląc o twardy beton. Niebo a ziemia. Mam nadzieję, że mimo wszystko z każdą kolejną powieścią Greena będzie lepiej. Mam taką nadzieję.. 

Minimalizm po polsku - Anna Mularczyk-Meyer [Black Publishing, 2014]

Czasami odnoszę wrażenie, że niektórzy ludzie mają już po dziurki w nosie postępowości XXI wieku. Że nadszedł ten moment, kiedy przerwaliśmy bieg po nowsze, lepsze, większe i stanęliśmy jak wryci z myślą: dokąd ja w ogóle zmierzam? Zauważyliśmy, że kolejny smartfon i wypasiony tablet wcale nie przynoszą nam szczęścia, którego oczekiwaliśmy. Nagle okazało się, że fast food i jedzenie z torebki, które miało zaoszczędzić nam czasu ani nie jest zdrowe, ani nie dodało nam dodatkowego czasu na przyjemności. Gdzie podziało się słodkie lenistwo? Gdzie podziała się radość z małych chwil? Czyżbyśmy zgubili je w codziennym, szaleńczym wyścigu szczurów po nowsze, droższe, lepsze?

Tak mnie ostatnio tchnęło na refleksje. Bo coś mi zaczyna nie grać. Patrzę na ludzi, którzy bezmyślnie zatracają się w biegu po pieniądze. Lepszy samochód, droższy telewizor, nowszy telefon, fajniejsze wakacje, żeby pokazać kolegom z pracy, że mnie stać. Więcej, więcej i więcej. Tylko, że w tej gonitwie coraz mniej czasu dla siebie, dla najbliższych, na pasje. Coraz bardziej umykają nam momenty nicnierobienia, przyjemności i drobnych radości. Kiedy ostatni raz powiedziałeś swojej drugiej połówce, że ją kochasz? Kiedy ostatni raz przytuliłeś swoją mamę? Kiedy ostatni raz doceniłeś inną osobę? Kiedy ostatni raz zrobiłeś coś dla siebie? Mam wrażenie, że ludzie zapomnieli, po co żyją. Bo przecież nie dla pieniędzy, dla pracy, dla bogactwa (tak, wiem, niektórzy i owszem, tylko po co?). Jasne, sama nie jestem pustelnicą bez telewizora, wcinającą to, co rośnie za oknem, mieszkając w szałasie, szukającą sensu życia. Ale prawda jest taka, że od pewnego czasu zaczęłam się zastanawiać, po co mi więcej, po co mi lepiej, skoro jest mi dobrze tak jak jest?

Wszystkie te moje przemyślenia zaczęły się od kwestii zdrowego odżywiania. Stało się tak, że jako wielka fanka chipsów i fast foodów dostałam od życia takiego kopniaka w tyłek, że musiałam zmienić swoje nawyki żywieniowe. Przetworzone produkty zaczęły szkodzić mnie i mojej skórze na tyle, że powiedziałam basta, czas wrócić do korzeni. Niemal dosłownie. I tak  stopniowo i bardzo powoli zaczęłam odrzucać dobrodziejstwa współczesności, czyli szybkie dania do przygotowania w pięć minut, sproszkowane chemie i śmieci, które mnie zżerały od środka. Nie było łatwo i nie jest. Ale wtedy właśnie zaczęły mnie nachodzić myśli, że coraz więcej osób zaczyna interesować się kwestiami zdrowego odżywiania, kupowania naturalnych, ekologicznych produktów, niemodyfikowanych genetycznie, spryskiwanych chemią, wyglądających jak z szablonu.

Później trafiłam na książkę Anny Mularczyk-Meyer Minimalizm po polsku i dostałam jakiegoś olśnienia. A jak dobrze zrobiło mi się na duszy, kiedy czytałam, że są ludzie tacy jak ja, z podobnymi poglądami i odczuciami, którym się udało zmienić swoje codzienne nawyki i przyzwyczajenia. Bez najmniejszego zawahania mogę powiedzieć, że książka ta znajdzie swoje honorowe miejsce na mojej półce, bo wiem, ze będę do niej wracać. Zbiór kilkunastu prostych prawd, które walą w łeb i otwierają oczy na codzienność. Że wpadliśmy w wir konsumpcjonizmu, że kupujemy dużo i bez sensu, bo możemy, bo promocja, bo czemu nie. Sama wpadłam w szał chorobliwych, kompulsywnych zakupów, często na pocieszenie po ciężkim dniu. Do teraz mam momenty, kiedy siedząc na kanapie myślę sobie, że poszłabym coś kupić. Nie wiem co, nie wiem po co, ale mam taką potrzebę. Fałszywą potrzebą wykreowaną przez reklamy, nagabywania i rzeczywistość. Stwierdziłam, że czas najwyższy się ogarnąć.

I wtedy trafiłam na Minimalizm po polsku - fantastyczną publikację, nie całkiem poradnik, który w bardzo prosty i przystępny sposób przedstawia nam, jakie są założenia minimalizmu. Jak go ugryźć, jak radzić sobie z upraszczaniem życia. Anna Mularczyk-Meyer, prowadząca Prosty Blog, porusza najróżniejsze zagadnienia, czy to kwestie kuchni i odżywania, czy finanse, wiarę, dom, porządki, no wszystko, co najważniejsze. Pokazuje na własnym przykładzie i innych bohaterów, jak można pozbyć się niepotrzebnego nadmiaru ciuchów, jak przestać marnować jedzenie, jak nauczyć się być panem swojego czasu, a przede wszystkim jak znaleźć przyjemność i prawdziwy cel naszego życia.


Zmiany nie będą łatwe, świetnie zdaję sobie z tego sprawę, ale z drugiej strony wiem, że znalazłam się w takim momencie mojego życia, że potrzebuję ich. Czuję, że nie chcę być jednym z tych pędzących za pieniądzem szczurów, którzy na starość obudzą się z ręką w nocniku i myślą: co ja zrobiłem ze swoim życiem? W przyszłości nie chcę żałować, że czegoś nie zrobiłam, bo wolałam gonić za pieniądzem i pracą. Wiem, że chcę być szczęśliwa i że chcę czerpać radość z codziennych chwil. Chcę mieć czas dla bliskich, chcę mieć czas na mówienie kocham i na uścisk dodający otuchy i energii po ciężkim dniu. Chcę uczynić swoje życie prostszym. A jeśli Wy również macie w sobie taką potrzebę śmiało sięgnijcie po Minimalizm po polsku - fantastyczny tytuł!

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Black Publishing

Po moim trupie - Magdalena Owczarek [Novae Res, 2014]

Apokalipsa zombie, temat ostatnio bardzo modny, bo niemal prawdopodobny. Nagle rozprzestrzenia się jakiś tajemniczy wirus i *bum* parady żywych trupów usilnie szukających jakiegoś ciepłego ciała do poobgryzania gotowe. Niby nikt nie wierzy, że trupy mogłyby na nowo otrzymać skrawek życia, ale mimo wszystko są tacy, co dzielnie przygotowują się na taką ewentualność, budując schrony, zbierając żywność czy broń. Skrajne przypadki, ale jednak. Mnie osobiście temat zombie nigdy nie kręcił (do pewnego momentu, taka prawda), bo komu by się tam podobały rozkładające się, śmierdzące truchłem chodzące cielska broczące starą krwią i innymi płynami ustrojowymi. The Walking Dead do teraz nie oglądam, ale coraz częściej zdarza mi się sięgać po książki o tejże tematyce. Niemniej jednak, nigdy wcześniej nie trafił mi się tytuł polskiego autora, bo od tych raczej stronię. A tutaj, ni z tego ni z owego, pojawiła się powieść Magdaleny Owczarek Po moim trupie.

Przyciągnął mnie opis i określenie -horror komediowy- (choć bohaterom na ogół nie było do śmiechu). Apokalipsa zombie we Wrocławiu? Bohaterka o sarkastycznym poczuciu humoru? Biorę! A o czym dokładnie pisze pani Owczarek? O Karolinie, naszej głównej bohaterce, która niewzruszenie obserwuje rozrastającą się epidemię żywych trupów na jej osiedlu. Wygodna kawalerka, dobry punkt widokowy, wszystko ładnie pięknie, tylko gdzie jedzenie? Tak, to właśnie głód wygania Karolinę z jej przytulnego gniazdka. Niby szybki wypad do spożywczaka na dole, a skończyło się szaleńczą ucieczką przed zombie u boku jakiegoś pseudo komandosa z maczetą. Na nieszczęście Karoliny, to dopiero początek jej przygód, bo do swojego mieszkanka prędko nie wróci. Zanim to zrobi, będzie miała sporo trupów do zabicia i mnóstwo ludzi do ocalenia. Uwaga, Księżniczka rusza na ratunek!

Zastanawiacie się, skąd nagle ta Księżniczka? Właśnie taką ksywkę dostała nasza główna bohaterka od swoich towarzyszy niedoli, kiedy dziarsko umykała przez zombie na dachu policyjnej furgonetki. Najgłupsza ksywka ever, nie sądzicie? Jeśli byłabym dziewczyną biegającą z młotem i spluwą za żywymi trupami, nie chciałabym być nazywana przez innych Księżniczką. Za nic w świecie. Ale Karolinie nieszczególnie to przeszkadza, wręcz przeciwnie, dzielnie nosi oddane jej berło władzy nad zabarykadowanymi w akademiku studentami, którzy ocaleli podczas epidemii. Przecież jest weteranem z Afryki, to z wszystkim innym też na pewno sobie poradzi. Ta, Karolina i jej Afryka, bezsensowne wcinki w tekście. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że bohaterka chwali się swoimi przygodami bez żadnego związku z odbywaną rozmową: o, patrzcie jaka jestem fajna, byłam w Afryce a Wy nie, ale jesteście frajerzy. Nie podobało mi się to. Nie wiem, po co były te wzmianki. O, jak już siedzimy w temacie negatywnych aspektów tej książki, to wspomnę też o tym, że brakowało mi tła do tej historii - skąd wzięła się epidemia, kto ją wywołał, czemu tak a nie inaczej. Chciałabym to wiedzieć no.

Na szczęście, mimo tych wspominanych faktów przemawiających na nie, nie było wcale tak źle z Po moim trupie. Prócz głupiej ksywki bohaterki i jej bezsensownych wzmianek o Afryce, było całkiem całkiem. Ciekawym doświadczeniem było czytanie o apokalipsie zombie we własnym kraju, choć wolałabym, żeby nie stała się rzeczywistością (wiecie, nie biegam zbyt szybko). Podobało mi się to, że było w tej książce sporo akcji i sporo czarnego, sarkastycznego humoru. Postacie były dosyć zróżnicowane, niektóre nieco stereotypowe, niektóre bardzo charakterystyczne (ruda Lilka z mieczem najlepsza!). Wiadomo, mogło być lepiej, ale nie było źle. Muszę przyznać, że mimo kilku mankamentów, całkiem nieźle się przy niej bawiłam. Magdalena Owczarek udowodniła, że Polacy też potrafią pisać o żywych trupach w dobrym stylu.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości portalu Czytajmy polskich autorów oraz Wydawnictwa Novae Res 

Dziewczę z sadu - L. M. Montgomery [Egmont, 2014]

Czasem lubię wracać do powieści osadzonych w dawnych latach. Chociażby takie Wichrowe wzgórza czy Duma i uprzedzenie. Historie, w których kobiety dumnie przechadzały się w długich sukniach, gdzie młodzi chłopcy wybierali się na zaloty, a dziewczyny wdzięcznie ukazywały swe zarumienione policzki. Tak, od czasu do czasu lubię wracać do tych tytułów, które stanowią kompletne oderwanie od rzeczywistości, które sprawiają, że mogę zanurzyć się w zupełnie innym świecie. To właśnie dzięki powieści Lucy Maud Montgomery mogłam znów, na krótką chwilę znaleźć się w tamtych czasach, otulić się historią i zanurzyć w romantycznych zrywach serc młodych bohaterów.

Dziewczę z sadu na swych nielicznych stronach przedstawia nam losy świeżo upieczonego absolwenta college'u, który decyduje się na pełnienie roli nauczyciela w małej szkółce, zastępując jego dawnego znajomego, którego zmogła choroba. Wydawać by się mogło, że małe, ciche miasteczko, gdzie wszyscy znają się wzajemnie, nie może oferować żadnych atrakcji prócz gry w szachy z sąsiadem i plotkowania z ciekawskimi mieszkańcami. Jednakże pewnego dnia Eric przekonuje się, że Charlottetown oferuje więcej, niż mógłby się spodziewać. Wszystko zmienia się z dniem, w którym usłyszał piękną grą na skrzypcach, której źródłem była jeszcze piękniejsza, tajemnicza Kilmeny. Wtedy właśnie rodzi się prawdziwe i jakże przejmujące uczucie, które porwie młodych. Niestety, Eric będzie miał poważną przeszkodę do pokonania, która stoi mu na drodze do serca cudownej dziewczyny z sadu.

Powieść Lucy Maud Montgomery wydaje się być zbyt krótką i niewystarczającą. Po jej lekturze, nie mogłam pozbyć się wrażenia, że chciałabym więcej, że pragnę dalszych losów bohaterów, chcę wiedzieć, co będzie dalej. Niestety, historia dobiegła końca, zbyt szybko, czego bardzo żałuję. Bo książeczka ta jest niezwykle urokliwa. Może jest odrobinę naiwna, może jest przerysowana, ale świetnie oddaje klimat tamtych lat, ukazując pierwsze rodzące się uczucie pomiędzy młodym mężczyzną a kaleką dziewczyną. Czasem brakuje mi tych nieśpiesznych podbojów serca, tych romantycznych i poetyckich wyznań, szczególnie w dzisiejszych czasach, kiedy miłość, jej początki, jej pielęgnowanie, ma zupełnie inny wymiar. Może jest cukierkowo, może słodko, ale czy każda z nas nie lubi choć przez chwilę poczuć się księżniczką, do której zalecać się będzie czarujący młodzieniec? Ta książka to umożliwia. Przenosi w czasie, jest miodem na serce i duszę. Żałuję tylko, że tak szybko dobiegła końca.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Egmont

#FILMOWY WRZESIEŃ - przegląd filmów miesiąca


Podsumowań ciąg dalszy - były zdjęcia, czas na filmy. Wrzesień okazał się troszkę słabszym miesiącem pod względem filmowym, bo udało mi się obejrzeć tylko 3 filmy, ale i tak jestem zadowolona, bo zapowiadało się znacznie, znacznie gorzej :) A oto i gwiazdy dzisiejszego odcinka:

Więzień Labiryntu, Maze Runner [2014]

Długo wyczekiwana ekranizacja trylogii Jamesa Dashnera, a konkretnie jej pierwszego tomu o tym samym tytule. Do lektury książki zachęcił mnie przypadkowo obejrzany trailer, z czego bardzo się cieszę, bo niezła seria przeszłaby mi koło nosa. Emocjonująca, przerażająca i oryginalna, mimo fali dystopii na rynku książkowym. A jak było z filmową adaptacją? Czy reżyser porwał mnie swoją wizją Labiryntu i Streferów? Owszem. Gdybym miała mówić tylko o wrażeniach wizualnych, to mogłabym powiedzieć, że jestem jak najbardziej zadowolona - widoki naprawdę robiły wrażenie na dużym ekranie. Choć nie przeczę, że jestem rozczarowana Bóldożercami - nie tak to sobie wyobrażałam, no. Natomiast jeśli chodzi o przekazanie fabuły, odzwierciedlenie szczegółów, to jestem na nie. Za często w kinie szeptaliśmy sobie z Arkiem wzajemnie, że przecież nie tak to było, że to całkiem inaczej, że źle, że ble. Za dużo było tych momentów, prostych niedociągnięć, które miały duży wpływ. Pominięto kilka istotnych szczegółów, np. telepatyczne rozmowy Teresy i Thomasa. Troszeczkę jestem przez to niezadowolona. Z drugiej strony cały czas zastanawiam się, jakie są wrażenia osoby, która książki nie czytała, a film obejrzała. Jakieś wrażenia? Ktoś się podzieli? Jeśli chodzi o aktorów i moje wyobrażenia o nich, to raczej wszystko wyszło na plus, choć chyba najbardziej podobny do chłopca z mojej wyobraźni był Chuck - pulchny, zarumieniony, pozytywny. Niby nie był źle, ale z kina wyszłam nieporuszona. Jakoś tak, nie zagrało. 

Non-stop, Non-stop [2014]

Lubię Liama Neesona. Może filmy z nim robione są już na jedno kopyto, tak jak ze Stevenem Seagalem albo Van Dammem. Tak czy siak, bardzo je lubię i chyba nie było takiego, który by mnie rozczarował. Liama Neesona biorę w ciemno. Natomiast jeśli chodzi o Non-stop, gdzie główny bohater znów ratuje wszystkich, choć wydaje się to niemożliwe, to mamy kilka scen przerysowanych i groteskowych, gdzie ma się ochotę parsknąć śmiechem - heroiczne skoki i chwytanie pistoletu w locie, kiedy wszyscy pasażerowie przyklejają się do sufitu samolotu. Owszem, takie sceny bawią i sprawiają, że człowiek przewraca oczami i myśli sobie: serio? Na szczęście jest ich niewiele. Fabularnie jak najbardziej na plus - podobało mi się rozwiązanie tej historii i fakt, że przez cały czas wraz z bohaterami próbowaliśmy wytypować tego, kto zawinił, oczywiście z marnym skutkiem, mimo że podejrzewaliśmy chyba każdego, kogo się dało. Dobry kryminał z zaskakującym zakończeniem? Mnie to pasuje. Oby tak dalej, panie Neeson!

Czarownica, Maleficent [2014]

Największe zaskoczenie tego miesiąca i to jak najbardziej pozytywne! Nie spodziewałam się po tym filmie wiele, ale ciekawość wzięła górę i zdecydowaliśmy się obejrzeć zainspirowaną Śpiącą Królewną historię Czarownicy, Maleficenty czy Diaboliny, jak to w różnych tłumaczeniach wyszło (osobiście wolałabym zostać przy Czarownicy bez zbędnych udziwnień). Ta historia po prostu mnie oczarowała! Mimo że nie przepadam za Angeliną Jolie, to uważam, że jej kreacja w tym filmie była wręcz genialna! I te efekty, no bajka! Jeśli historie dla dzieci będą przerabiane w taki sposób, jak Czarownica, to ja to kupuję, bez dwóch zdań. Mistrzostwo. No naprawdę, polecam każdemu, młodemu czy staremu. Fantastycznie opowiedziana historia Śpiącej Królewny z zupełnie innej perspektywy. Bajka!

A Wy, widzieliście już któryś z tych filmów? Jak wrażenia? Co polecacie na kolejny miesiąc? :)

Chcę żyć - Michał Piróg [Muza, 2014]

Długo nie mogłam zabrać się do recenzji tej książki. Przeczytałam ją z początkiem lipca, a przecież za chwilę przywita nas październik, więc trochę zajęło mi zabranie się do napisaniu kilku słów o swoistej spowiedzi Michała w jego książce Chcę żyć. Sama nie wiem dlaczego tak zwlekałam. Może szczerość autora a zarazem bohatera uderzyła mnie na tyle, że musiałam trochę ochłonąć? A może czasem po prostu trafiamy na takie książki, które niby wnoszą coś do naszego życia, niby coś zmieniają, ale wciąż nie potrafimy wydusić o nich ani słowa? Jeśli takowe książki istnieją, a pewnie tak, to Chcę żyć z pewnością do nich należy.

Michał Piróg w bardzo szczery i otwarty sposób postanowił opowiedzieć nam o swoim życiu, o początkach swojej kariery, o swojej rodzinie, przyjaciołach, o miłości i związkach, byciu artystą, byciu gejem, byciu Żydem. Michał obdarzył nas ogromnym zaufaniem i podzielił się z nami skrawkiem swojego prywatnego, intymnego życia, tym samym dając nam możliwość zajrzenia, niczym przez dziurkę od klucza, jak wygląda życie znanej osoby, którą widujemy w błyszczących magazynach i na ekranach telewizorów. Bo Michała chyba każdy z nas zna. Barwny, charakterystyczny, kontrowersyjny. W tej książce wciąż pozostaje sobą, dzieląc się z czytelnikiem swoimi refleksjami, odczuciami i wspomnieniami. Znajdziemy w niej również wstawkę ze zdjęciami Michała, która dodaje atrakcyjności lekturze, sprawiając, że postać o której czytamy, staje się bardziej realna i namacalna.

Choć Chcę żyć w całości poświęcona jest Michałowi i jego życiu, to mam wrażenie, że skłania czytelnika do przemyśleń nad własnym życiem, zabierając go w podróż w głąb siebie. Zmusza nas do zastanowienia się nad swoimi celami, marzeniami, priorytetami. Sprawia też,  że chcemy wierzyć w siebie, chcemy zdobyć świat, bo zdajemy sobie sprawę, że możemy. W jakiś sposób Chcę żyć sprawia, że czytelnik dostaje kopa od życia i sam zaczyna wierzyć, że chce żyć, przeżywać, czuć, a nie, wegetować. Coś jest w tej książce. Ciężko mi stwierdzić co, ale wiem jedno, to była naprawdę ciekawa i pouczająca lektura. Wiecie, ja też nie lubię biografii, ale ta książka jest inna - sprawdźcie sami :)

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Muza

[PRZEDPREMIEROWO] Wzorzec zbrodni - Warren Ellis [SQN, 2014]

Kiedy przychodzi mi zmierzyć się z dziełem literackim już na samym wstępie porównywanym do czegoś wielkiego, czy to innej powieści, czy też jej autora, towarzyszą mi mieszane uczucia. Z jednej strony jestem zadowolona, bo jestem w stanie zaszufladkować daną powieść, wyobrazić sobie jaka ona będzie, dając mi garść pomysłów na to, czego mogę oczekiwać. Z drugiej jednak strony takie porównywanie sprawia, że poprzeczka automatycznie się podnosi, bo skoro ktoś stawia nieznanego mi autora i jego dzieło obok niemal legendarnego już filmu Siedem, to znaczy, że musi być naprawdę dobrze. Wtedy rodzą się oczekiwania, zazwyczaj wygórowane, które nie zawsze zostają spełnione. I było porównywać?

Warren Ellis, o którego kryminale będzie dzisiaj mowa, a który porównywany jest do wcześniej wspomnianego dzieła Finchera, stworzył intrygującą historię, w której tylko szaleniec może stawić czoła szaleńcowi. To, że seryjny morderca ma nie po kolei w głowie nikogo nie dziwi, ale główny bohater? Policjant? Owszem. John Tallow jest dosyć specyficznym człowiekiem, ciężko temu zaprzeczyć. Jest odrobinę socjopatyczny, a na tylnym siedzeniu swojego samochodu wozi pół biblioteczki. Poza tym swoim odkryciem rozpętał prawdziwe piekło w nowojorskiej policji. A wszystko przez jeden pokój na Pearl Street. Pokój, w którym każdą możliwą powierzchnię zajmowała broń. Broń, całkowicie różna, nigdy taka sama. Z każdej z nich zabito jedną osobę. Kiedy? Jak? Dlaczego? A najważniejsze - kto to zrobił? Tego nie wie nikt. Ale to właśnie Tallow musi rozwikłać tę zagadkę. Skoro nawarzył takiego piwa, niech je teraz wypije.

Trzeba przyznać, że pomysł autora na fabułę książki jest jak najbardziej zagadkowy. Kiedy pierwszy raz przeczytałam jej opis na odwrocie, stwierdziłam, że to naprawdę może być coś. No bo mamy seryjnego mordercę, który kolekcjonował broń przez kilka, jak nie kilkanaście dobrych lat, a z każdej z nich zabił tylko jedną osobę. Poza tym niektóre ze znalezionych egzemplarzy okazały się być dowodami znalezionymi podczas dawnych zbrodni, które nigdy nie powinny opuścić policyjnych murów. Więc skąd wzięły się w tym zabunkrowanym pokoju pośród innych karabinów i pistoletów? Tak, zapowiadało się na grubszą intrygę. Niestety, wtedy właśnie zaczęły się schody. I nie były to schody do niebios, gdzie mogłabym się rozpływać nad geniuszem autora i jego fantastyczną powieścią. Prawda jest taka, że jedynie idea tej książki przypadła mi do gustu, a reszta.. Reszta była bardzo przeciętna.

Przede wszystkim główny bohater, dosyć specyficzny, z którym ciężko się identyfikować, obok którego trudno stanąć z sympatią i chęcią ścigania seryjnego mordercy. Johna Tallowa trudno polubić. Może dlatego, że jest taki wycofany? Zamknięty? Inny? Zresztą mój zarzut, że bohater jest specyficzny nie tyczy się tylko tej głównej postaci - pozostałe też są raczej dziwne, tak jak cała książka. Tak, bez dwóch zdań chcąc opisać ją jednym słowem, powiedziałabym, że jest specyficzna. I specyficzność ta nie przypadła mi niestety do gustu. Bo wszystko to jest okryte taką mgłą tajemnicy, którą niekoniecznie chce się poznać. Wolisz jej nie rozganiać palcami, wolisz nie wiedzieć, co kryje się za tą ścianą mlecznej poświaty. Też w pewnym momencie wolałam nie wiedzieć, bo to, czego się dowiedziałam, bardzo mnie rozczarowało. Nie, nie podobało mi się rozwiązanie tej pokręconej zagadki. O ile sam motyw był bardzo intrygujący, tak zakończenie mnie nie ruszyło ani trochę. Jakoś tak nie wciągnął mnie czarny humor bohaterów. Nie podobało mi się również to, że brak w tej książce jakichś wątków pobocznych, jakiejś odskoczni od śledztwa, choćby najmniejszej. Zamiast tego razem z bohaterami skupialiśmy się na suchym śledzeniu faktów, szukaniu dowodów i winowajcy. Szczerze? Brakowało mi tutaj emocji. Nie, Wzorzec zbrodni ani trochę nie trzymał mnie w napięciu. Jakoś tak biernie śledziłam losy pokręconego Tallowa i jeszcze bardziej pokręconego zabójcy (o! tutaj plus się ujawnił, czyli narracja prowadzona z perspektywy postaci negatywnej - to mi się bardzo podobało).

Niestety, nie przemówiła do mnie ta historia. Mimo największego plusa, jakim jest motyw tej historii. Mimo rozdziałów, w którym narratorem jest seryjny morderca, a my możemy zajrzeć w głąb jego parszywych myśli. Nie, nie przemówiło to do mnie ani trochę. Bo brakowało mi emocji podczas śledztwa. Brakowało mi tego dreszczyku i ciągłego wyczekiwania, co będzie dalej. Brakowało mi mocnego zakończenia, które urwało by mi to i owo. Może innym razem?

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Sine Qua Non

Portret zabójcy - Heather Graham [Mira, 2014]

Z twórczością Heather Graham miałam okazję spotkać się już kilka razy, a mianowicie przy okazji Morderczego grona i Bagna grzechów. Choć autorka nie trafiła na moją top listę, wśród Alex Kavy czy J. T. Ellison, to niewątpliwe znalazła się bardzo blisko tego zacnego towarzystwa parającego się tworzeniem powieści sensacyjnych i kryminalnych, w których często przewija się wątek romantyczny. Znając już w jakimś stopniu możliwości i styl Graham, stwierdziłam, że jak najbardziej mogę pokusić się o kolejną powieść jej autorstwa, po cichu licząc na to, że się nie zawiodę. Niestety, przeliczyłam się.

Portret zabójcy to wielowątkowa opowieść o zbrodni sprzed wielu lat, która wciąż odbija się na teraźniejszym życiu naszych bohaterów. Mamy główną postać żeńską, Ashley, która właśnie uczy się w Akademii Policyjnej, by w przyszłości stać się policjantką z krwi i kości. Mamy też głównego bohatera męskiego, którym jest (i tu nie liczcie na zaskoczenie) super przystojny, umięśniony i atrakcyjny detektyw Jake Dilessio, który szturmem wkroczył w życie ambitnej Ashley. Z pozoru dwójkę tę łączy tylko niechęć, ale z czasem okaże się, że sprawy, nad którymi pracują, niby kompletnie ze sobą nie związane, zbliżą ich do siebie na tyle, że trudno będzie się z tego wycofać. Pytanie tylko, czy emocje pomiędzy Ashley a przystojnym detektywem pozytywnie wpłyną na rozwiązanie sprawy?

Pewnie już zaczęliście się domyślać, że Portret zabójcy nie jest literaturą wysokich lotów. Już od pierwszych stron przeczuwałam, że będzie słabo, choć wciąż miałam nadzieję, że fabuła pójdzie w dobrym kierunku. Niestety, skończyło się tak, jak się zaczęło - bardzo średnio. Trzeba powiedzieć, że powieść Graham jest strasznie przewidywalna, bo przecież od samego początku można domyślić się, że Jake i Ashley będą razem, będą namiętne sceny seksu, będą emocje, ale na końcu i tak będzie happy end. Najgorsza rzecz, jaką można spotkać w powieści kryminalnej - przewidywalność. Poza tym, jak na mój gust, jest tutaj stanowczo zbyt dużo elementów taniego romansu, poczynając od głównego męskiego bohatera, który, jakżeby inaczej, jest nieziemsko przystojny, umięśniony niczym atleta, no grecki bóg wypisz wymaluj, nic tylko zetrzeć ślinę z brody i zrzucać gacie na jego widok. Do kotła goryczy dorzucę też płytkie dialogi bohaterów, a przede wszystkim kobiet, które sprawiają, że coś mnie trafia. Ashley wraz ze swoimi przyjaciółeczkami chyba nie potrafiła gadać o niczym innym, jak tylko o facetach, seksie, zakupach i innych babskich bzdetach. Wystarczy mi tego w realnym życiu, w książkach dziękuję za bezsensowną gadkę, która niczego nie wnosi.

Jest słabo, naprawdę słabo. Gdyby nie ten wątek kryminalny, który został zmiażdżony przez tanie romansowanie naszych bohaterów, z całą pewnością pogrzebałabym Portret zabójcy na cmentarzu książek, których kijem nigdy nie tknę. A tak, Heather Graham chociaż troszeczkę się odratowała, bo motyw zbrodni był tutaj całkiem niezły, rozwiązanie również, choć przez to, że autorka skupia się głównie na relacjach i związku bohaterów, rozwiązywanie zagadki schodzi na dalszy plan, a co za tym idzie, nie staje się głównym punktem powieści i czytelnik zamiast zajmować się łapaniem mordercy, zastanawia się, jakie koronkowe stringi Jake zdjął z Ashley tym razem. Był potencjał, ale według mnie został porządnie zmarnowany. Gdzie ta Heather Graham, którą znałam? Szkoda, naprawdę szkoda. Ale szczerze przyznam, że mimo tej nieudanej przygody, nie skreślam autorki, bo wciąż wychodzi na plus 2:1!

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Mira