Strony

Wiosna w Kuchni Pięciu Przemian - Anna Czelej

Autor: Anna Czelej
Tytuł: Wiosna w Kuchni Pięciu Przemian
Seria: Kuchnia Pięciu Przemian
Wydawnictwo: Illuminatio
Liczba stron: 232
Oprawa: miękka ze skrzydełkami



Za oknem złote liście, mokre od padającego wciąż deszczu. Chłód i powiew nadchodzącej zimy wkrada się przez uchylone okno. Wszechobecna jesień. W takim razie co robi wiosna w tytule dzisiejszej recenzji? A robi porom roku wspak, bo kto by się tam przejmował tym, co jest za oknem. Ważne jest to, co mamy w sercu, a w moim sercu, wbrew wszystkiemu wokół jest piękna, zielona wiosna, cudowna pora roku, która obfituje w nowalijki, które warto wykorzystać w kuchni do przyrządzania smacznych posiłków, a co!

No właśnie, a co, jeśli nie wiemy co z tych nowalijek przygotować? Do czego wykorzystać świeże rzodkiewki, młode ziemniaczki czy sezonowy bób? Wtedy sięgamy po kulinarny poradnik Anny Czelej, który pomoże nam stawić czoło garnkom, patelniom i tym wszystkim warzywom, które spróbujemy upichcić zgodnie z zasadami Kuchni Pięciu Przemian. O tejże kuchni i jej tajnikach miałam okazję opowiedzieć Wam przy okazji wakacyjnej części tej serii wydawniczej, czyli podczas recenzowania Lata w Kuchni Pięciu Przemian. W skrócie, kuchnia ta opiera się na harmonijnym dobieraniu składników danego posiłku. Otóż w każdym z nich powinny znaleźć się produkty z pięciu grup aspektów smakowych - przemiany drzewa, ognia, ziemi, metalu i wody. Autorka na początku swojej książki świetnie i bardzo dokładnie wyjaśnia nam, które produkty znajdują się w jakiej grupie, więc nie musimy się martwić, że coś poknocimy.

Sama Kuchnia Pięciu Przemian nie była głównym powodem, dla którego sięgnęłam po tę pozycję. Najważniejszym faktem, który sprawił, że postanowiłam zapoznać się z książką Anny Czelej były... przepisy! Ach, cóż za zaskoczenie, nieprawdaż? Osobiście bardzo lubię gotować i kiedy tylko wystarcza mi na to czasu, chętnie chowam się kuchni i próbuję zarówno nowych, jak i starych smaków i potraw. W poradniku kulinarnym pani Ani przepisy są różne - czasem eksperymentujemy, a czasem poznajemy inne wersje domowych potraw, które jadło się w naszych domach od wielu lat - chociażby zupa szpinakowa czy pomidorowa. Tym jednak razem uczymy się gotować znane nam potrawy w nowy sposób, zgodnie z zasadami kuchni wegetariańskiej i Pięciu Przemian. Mnie to bardzo odpowiada. Jeśli chodzi o same przepisy, to są one bardzo proste i zrozumiałe, a potrawy łatwe w przygotowaniu, więc nawet największa kulinarna ciamajda da sobie radę.

Mnie osobiście najbardziej zainteresowały zupy kremy, które staram się wprowadzić do codziennych posiłków w moim domu - blender wreszcie zakupiony, więc można eksperymentować! Mam tylko jedno zastrzeżenie, co do tej pozycji, a mianowicie zdjęcia - w wielu przypadkach ujęcia mogłyby być lepsze (np. w przypadku zapiekanki z domowym makaronem - to wcale nie wygląda apetycznie). Ale poza tym małym mankamentem książka jest naprawdę ciekawa i nie obejdzie się bez burczącego brzucha w trakcie jej przeglądania i zagłębiania się w poszczególne przepisy, zapewniam!
  

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Illuminatio

Tam, gdzie byłam - Elżbieta Dzikowska

Autor: Elżbieta Dzikowska
Tytuł: Tam, gdzie byłam
Wydawnictwo: Bernardinum
Liczba stron: 408
Oprawa: twarda


Meksyk, Ameryka Środkowa i Karaiby, och, jak bardzo chciałoby się wyrwać z szarej, jesiennej codzienności i wybrać się w podróż w tak piękne tereny, jakie miała okazję odwiedzić Elżbieta Dzikowska. Ale cóż, prawda jest taka, że z pracy zwolnić się nie można, żeby mieć czas na takie wojaże, poza tym i tak się nie przelewa, więc cóż zrobić? A chociażby pomarzyć, bo to ponoć dobra rzecz. A żeby łatwiej się marzyło, sięgnąć po książkę Tam, gdzie byłam, której autorką jest wcześniej wspomniana Elżbieta Dzikowska!

Tak wiem, czytanie książki podróżniczej nie jest to ani trochę porównywalne z prawdziwym podróżowaniem, niemniej jednak wciąż jest jego namiastką i potrafi poprawić szarobury, jesienny dzień, szczególnie kiedy ktoś potrafi opowiadać tak obrazowo i kwieciście, że od razu zapominamy o tym, że siedzimy na kanapie w domu, wyobrażając sobie, że dotyka nas słońce Meksyku, a do nosa wkrada nam się zapach świeżego burrito. Ach, marzenia.

Wiecie co? Uwielbiam książki Wydawnictwa Bernardinum. Przyznaję się do tego bez bicia. Zakochałam się w nich w momencie, w którym przeczytałam pierwszą książkę Cejrowskiego Podróżnik WC (za co najmocniej dziękuję mojemu kochanemu A.). Już wtedy nie potrafiłam się oderwać od tych cudownych, barwnych zdjęć. Poza tym to Wojciech Cejrowski - w jego podróżniczych gawędach nie trudno się zakochać. I tak, kiedy tylko mam ku temu okazję, sięgam po kolejne podróżnicze pyszności, które serwuje mi to Wydawnictwo. Podróżuję sobie po całym świecie, nie ruszając się z kanapy - ot, taka namiastka realnego podróżowania, które słabo mi wychodzi w rzeczywistości, niestety.  Dzięki tym lekturom byłam już w Indiach i w Afryce, wśród dzikich plemion też byłam - raz nawet zdarzyło mi się odbywać podróż z chłopakiem bez nóg - taka gratka! Jednak w ostatnim czasie zawędrowałam w trochę inne rejony, a mianowicie do Meksyku i Ameryki Środkowej. Och, jaka to była przesmaczna podróż, pełna emocji.

W swojej książce, Elżbieta Dzikowska zabiera swoich czytelników w magiczną podróż po kontynencie tajemniczym, lecz niesamowicie urzekającym. Najbardziej z wszystkich historii porwała mnie opowieść o szamanach i szarlatanach, mających różne metody uzdrawiania - od ziół, przez grzybki halucynogenne, po wzywanie samego szatana! To była naprawdę emocjonująca historia. Jedna z wielu, których nie brakuje w interesujących podróżach po świecie, podczas których pani Dzikowska połączyła zarówno aspekty zawodowe, jak i te bardziej prywatne i intymne. Autorka dzieli się z nami nie tylko wrażeniami ze swoich wojaży, ale również istotnymi informacjami historycznymi, które zafascynują pasjonatów tego, co było kiedyś. A wszystkie te porywające słowa ozdobione są barwnymi fotografiami, które przykuwają wzrok czytelnika.

Jak już powiedziałam wcześniej, uwielbiam tę serię wydawniczą, która pojawiła się nakładem Bernardinum. Otwarcie przyznaję się do uczuć, jakimi darzę te cudowne historie o podróżach. Niektórzy autorzy już od samego początku potrafili mnie zaczarować swoimi umiejętnościami żonglowania słowami by w rezultacie stworzyć niezwykle realne obrazy zwiedzanych terenów. Inni natomiast opowiadali o swoich historiach, ale gdzieś tam po drodze gubiło się serce i emocje, które powinny towarzyszyć tak pięknym wydarzeniom. Jak myślicie, do której z tych kategorii zaliczę Elżbietę Dzikowską? Niestety, do tej drugiej. Jak bardzo podobała mi się ta książka, tak trudno było mi momentami usiedzieć przy jej lekturze. Mimo wielu barwnych fragmentów, które porywały mnie w świat Meksyku i Ameryki Środkowej, pojawiały się też fragmenty ociężałe od nadmiaru informacji, której po prostu mnie męczyły i nużyły. Brakowało mi wtedy osobistych wrażeń autorki i żałuję, że nie było ich tutaj więcej.

Niemniej jednak wciąż uważam, że Tam, gdzie byłam Elżbiety Dzikowskiej jest książką fantastyczną, po którą warto sięgnąć, szczególnie, jeśli kocha się podróże i tytuły o właśnie takiej tematyce. Więc jeśli należycie do tej grupy czytelników, którzy namiętnie zaczytują się w literaturze podróżniczej, zachęcam do lektury również tegoż tytułu - warto.
  

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Bernardninum

Zaginione - Mo Hayder

Autor: Mo Hayder
Tytuł: Zaginione
Tytuł oryginału: Gone
Wydawnictwo: Sonia Draga
Tłumaczenie: Maria Kabat
Liczba stron: 440
Oprawa: miękka ze skrzydełkami



Ludzi, którzy czają się na cudzą własność nie brakuje na całym świecie. Pewnie każdy z nas kiedyś natrafił na złodzieja - kieszonkowca, drobnego rabusia czy bandytę z prawdziwego zdarzenia. Chętnych na przywłaszczanie sobie cudzych dóbr skusi wszystko: drogi łańcuszek, wystający z torebki portfel czy błyszczący samochód. Złodzieja z ostatniej kategorii znajdziemy w kryminale Mo Hayder i nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego (bo cóż dziwnego w kradzieży samochodów?), gdyby na siedzeniu każdego ze skradzionych wozów nie znalazło się coś bardzo cennego dla właściciela. Na pozór łatwa sprawa, okazała się być nieco trudniejsza, gdy wyszło na jaw, że na siedzeniu skradzionego samochodu siedziała mała dziewczynka...

Wraz z pojawieniem się tej wstrząsającej informacji, zaczęły narastać pytania: czy dziewczynka znalazła się tam przypadkiem czy to ona była właściwym celem? Czy wydarzenie to było zwykłą kradzieżą samochodu czy też porwaniem niewinnego dziecka? Policja stara się ustalić najważniejsze fakty, ale Jack Caffery, detektyw zajmujący się śledztwem zaczyna mieć złe przeczucia. Jego intuicja okazuje się mieć słuszność, gdy kilkanaście godzin po porwaniu Marthy dochodzi do podobnego incydentu - znika kolejna dziewczynka. Rodziców uprowadzonych dzieci zaczyna ogarniać przerażenie i strach o życie ich córek. Kiedy ktoś znajduje list od porywacza z obrzydliwymi groźbami, dla policji zaczyna się nieubłagany wyścig z czasem i walka o to, by odnaleźć dziewczynki żywe. Czy uda im się wygrać z psychopatycznym porywaczem, którego nikt nie podejrzewałby o tak chore czyny?


Trudno wyobrazić sobie sytuację, w której okazuje się, że ktoś porwał nasze dziecko. Jeszcze
źródło
trudniej wyobrazić sobie ten strach i przerażenie, ogarniające rodziców, kiedy dowiadują się, że ich pociecha w każdej chwili może okazać się martwą. Mo Hayder, autorka Zaginionych świetnie poradziła sobie z odzwierciedleniem wszystkich tych emocji - paraliżującego niepokoju o życie drugiej osoby, strachu, który nie pozwala normalnie funkcjonować, otępienia, które ogarnia, kiedy okazuje się, że szanse są coraz mniejsze, aż w końcu dochodzimy do szaleńczej rezygnacji, która każde nam walczyć o te ostatnie skrawki nadziei, nie licząc się z konsekwencjami. Autorka napisała naprawdę dobry kryminał, który trzyma w napięciu przez długi, długi czas. Fabuła nie porusza tylko i wyłącznie problemu porwań dziewczynek, pojawia się również wątek poboczny dotykający policyjnego światka, w którym pojawia się zbrodnia sprzed lat oraz obecne kłopoty bohaterów, które dodają smaczku głównemu wątkowi. Jeśli już jestem przy kwestii bohaterów, to tutaj książka również zasługuje na duży plus, gdyż postacie są bardzo dobrze zarysowane, mają interesującą przeszłość, która często rzutuje na chwile obecne, a ponadto mają silne charaktery - chociażby jednak z matek zaginionej dziewczynki. Na największy plus zasługuje schwarzcharakter - w jego przypadku nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy i że to właśnie on okaże się być tym zmyślnym porywaczem wodzącym policję za nos. Właśnie to zwodzenie policji i robienie jej w balona było jednym z aspektów, które mnie denerwowało - jak można być tak naiwnym i nieporadnym? Słaba organizacja policji świetnie zadziałała na korzyść negatywnego bohatera, nie ma co.

Z twórczością Mo Hayder spotkałam się po raz pierwszy, ale jeśli pisze tak dobre książki, jak Zaginione, które miałam okazję czytać, to biorę w ciemno. I Wam również polecam, jeśli jesteście fanami dobrych historii kryminalnych, w których zakończenie okazuje się być naprawdę zaskakujące. To była świetna lektura, która trzymała mnie w napięciu i nie pozwalała się nudzić, więc śmiało mogę ją Wam polecić.
  

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Sonia Draga

[PRZEDPREMIEROWO] Czas Żniw - Samantha Shannon

Autor: Samantha Shannon
Tytuł: Czas Żniw
Tytuł oryginału: The Bone Season 
Wydawnictwo: Sine Qua Non
Tłumaczenie: Regina Kołek
Liczba stron: 520
Oprawa: miękka


Wielka kampania reklamowa na portalu społecznościowym i podekscytowane szepty tych, którzy załapali się na przedpremierową szczotkę Czasu Żniw. Co to będzie, co to będzie? Wielkie słowa, światowy bestseller, genialny debiut. Śmierdzi przereklamowaną gadaniną i gniotem, czyż nie? Bo ile razy słyszało się, że dany tytuł jest dziełem wyjątkowym, jedynym w swoim rodzaju, autor okazał się być maszynką do robienia pieniędzy, a w rezultacie wychodziło na to, że znów mamy Zmierzch albo Pięćdziesiąt twarzy Greya, co do których czytania wstyd się przyznać. Czy Czas Żniw również znalazł się w tym worze z kategorii guilty pleasures, który staramy się wyprzeć z pamięci, udając, że tego wcale nie było?

Nie, Czasu Żniw pod żadnym pozorem nie wrzucimy do tego ohydnego wora, który każdy z nas trzyma głęboko schowany w szafie albo najlepiej w piwnicy, żeby nikt przypadkiem go nie odkrył i nie wyśmiał nas za to, co mieliśmy kiedyś w łapach. Nie, Czasem Żniw się chwalimy, Czas Żniw stawiamy na półce, na honorowym miejscu i podziwiamy, i polecamy innym, bo to po prostu TRZEBA przeczytać, bez dwóch zdań!

Kiedy pierwszy raz usłyszałam o Czasie Żniw i całym tym zamieszaniu wokół debiutanckiej powieści Samanthy Shannon, pomyślałam sobie, że to będzie tak jak z każdym przereklamowanym tytułem - szał w mediach, a jak przychodzi co do czego, to strach czytać i dzielić się swoimi przemyśleniami, bo zabraknie negatywnych wyrażeń. Trochę czasu zajęło mi zabranie się do tej książki, kiedy już wreszcie do mnie trafiła. Leżała sobie na półce i dojrzewała, czekając na odpowiedni moment. Ten wreszcie nadszedł, choć wciąż nie wydawał się tym odpowiednim. Przeglądam pierwsze strony, a tam jakieś pokręcone mapy i tabelki z dziwnymi nazwami.  Myślę sobie: co ja tutaj robię? Ale nie zniechęciłam się, czytam dalej. A im dalej w strony, tym bardziej skomplikowanie. Myślę sobie: nie dam rady. Na szczęście moment kryzysu, choć intensywny, był bardzo krótki. Szok, który towarzyszył mi podczas wchodzenia w świat Sajonu i Szeolu minął, a ja wpadłam po uszy. Oj, wpadłam i to głęboko.


Samantha Shannon jest autorką bardzo młodą, ale jakże utalentowaną (ach ten rocznik '91!), bo nie da się zaprzeczyć, że trzeba mieć niesamowity talent, żeby w tak młodym wieku stworzyć coś tak genialnego. Futurystyczny świat, mnóstwo jasnowidzów wszelkiej maści, walki duchów, senne krajobrazy i stwory, które kojarzono z szerszeniami - bajer! Uwierzcie mi, że kombinowałam nad zarysem fabuły i napisaniem czegoś bardziej ambitnego niż poprzednie zdanie, ale z każdym nowym słowem miałam wrażenie, że to, co piszę nie odzwierciedla ani trochę rzeczywistej treści Czasu Żniw, więc chyba zaniecham tegoż zabiegu - wszak możecie sobie przeczytać opis wydawcy, a on wystarczająco odzwierciedla fabułę i powinien wystarczyć jako argument by sięgnąć po tę książkę. Ale jeśli opis ten nie jest dla Was wystarczający, z chęcią dostarczę Wam kilku innych powodów, dla których warto sięgnąć po tę książkę.

Zaczynając od pierwszego powodu - dla mnie osobiście pomysł na fabułę jest czymś oryginalnym. Nie spotkałam się jeszcze z książką, która w pełni poświęcona byłaby jasnowidzom różnej maści, zaświatom, walkom duchów (a raczej duchami). Owszem, futurystyczne, dystopijne wizje były już nie raz, nie dwa, ale nie w takim wydaniu. Shannon wykreowała zupełnie nowy świat i nowych bohaterów, bo nie spotykamy się tu tylko z ślepcami (ludźmi bez daru jasnowidzenia) i widzącymi (osobami z darem), ale również z innymi gatunkami - Refaitami, którzy niejako sprawują władzę nad obecnym światem i Emmitami, którzy stanowią zagrożenie dla wszystkich. Początkowo ten natłok nowych wyrażeń i nowość wszystkiego mnie przytłaczała, ale kiedy minął już ten pierwszy szok, przepadłam.

Później bohaterowie. Już na pierwszy i największy plus zasługuje u mnie główna bohaterka, czyli dziewiętnastoletnia Paige, której daru pragną wszyscy. Ten fakt akurat może działać na niekorzyść, no bo ile było powieści, w których główna bohaterka, niby nijaka i szara, okazywała się tą najważniejszą, od której zależeć miał cały świat. Tutaj na szczęście zabieg ten nie był wyolbrzymioną groteską, jak to często bywa. Paige jest dziewczyną silną, cwaną i potrafiącą walczyć o swoje, nawet jeśli wiąże się to z oberwaniem w łeb (dosłownie). Uwielbiam mocne żeńskie bohaterki, które nie wiszą na umięśnionym przystojniaku, który z całą pewnością uratuje je z opresji - tym drugim mówimy papa, spadać do lamusa. Natomiast te pierwsze wychwalamy pod niebiosa. Jeśli chodzi o postacie męskie, to tutaj również nie mogę narzekać, choć te raczej schodzą na drugi plan (wreszcie nie ma ślicznego chłoptasia, do którego główna bohaterka ślini się przez całą książkę). Bardzo podobała mi się postać Naczelnika, którego przeszłość niesamowicie intrygowała.

Idąc dalej - wątek miłosny, który jest raczej delikatnym muśnięciem, przyjemnym oderwaniem się od gnającej do przodu akcji, w której nie brakuje intryg i knowania. Akurat tego wątku troszeczkę się spodziewałam, ale nie byłam rozczarowana, gdy moje przeczucia się sprawdziły - wręcz przeciwnie, byłam mile zaskoczona i zaspokojona tym, co zaserwowała mi autorka. Tutaj wątek romantyczny jest wątkiem pobocznym, choć nadającym emocji podczas lektury - przecież ja się prawie poryczałam przy tej książce, w której co chwilę tryska krew!

No i wreszcie akcja, akcja i jeszcze raz akcja. W tej książce jest tyle pogmatwanych intryg, że nie sposób się od niej oderwać. Czytając tę powieść miałam wrażenie, że non stop coś się dzieje - krew, pot i łzy. Naprawdę nie spodziewałam się aż tak dobrej książki i nawet nie wiecie jak bardzo się cieszę, że była dla mnie tak niesamowitym, pozytywnym zaskoczeniem.

źródło

 Jest jedna rzecz, która mnie wyprowadziła z równowagi, a mianowicie zakończenie - dlaczego urwało się tak nagle? Czytając, byłam święcie przekonana, że przede mną jeszcze kilka dobrych stron czytelniczej przyjemności, a tu nagle CIACH i koniec... Okazało się, że strony kolejne to słowniczek, soundtrack i podziękowania oraz nota wydawcy. WHY?! Dlaczego mi to zrobiliście, ja się pytam? Przecież chciałam jeszcze czytać i jeszcze, i jeszcze. Jak dla mnie, ta książka mogłaby się nie kończyć - autentycznie.

A teraz trochę bardziej poważnie. Dawno nie czytałam tak dobrej książki, która pochłonęłaby mnie od prawie samego początku. Nie przeczę, że kiedy zaczynałam lekturę miałam co do niej wątpliwości, ale jak już się wkręciłam, to nie potrafiłam się oderwać. Uwielbiam powieści, które czarują, które potrafią wciągnąć Cię do swojego świata i sprawiają, że non stop myślisz o jej bohaterach. Tak właśnie było w przypadku Czasu Żniw. Ta książka ma moc! Samantho Shannon - dałaś czadu! Tylko mam jedną prośbę - napiszesz drugi tom szybko, szybciutko, bo już nie mogę się doczekać, co będzie dalej? A Wy oszczędzajcie trochę grosza, bo premiera Czasu Żniw już 6 listopada, a tę książkę naprawdę trzeba przeczytać - ja polecam całym serduchem. :)
  

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Sine Qua Non