Wielka kampania reklamowa na portalu
społecznościowym i podekscytowane szepty tych, którzy załapali się na
przedpremierową szczotkę Czasu Żniw.
Co to będzie, co to będzie? Wielkie słowa, światowy bestseller, genialny
debiut. Śmierdzi przereklamowaną gadaniną i gniotem, czyż nie? Bo ile razy
słyszało się, że dany tytuł jest dziełem wyjątkowym, jedynym w swoim rodzaju,
autor okazał się być maszynką do robienia pieniędzy, a w rezultacie wychodziło
na to, że znów mamy Zmierzch albo Pięćdziesiąt twarzy Greya, co do których
czytania wstyd się przyznać. Czy Czas
Żniw również znalazł się w tym worze z kategorii guilty pleasures, który staramy się wyprzeć z pamięci, udając, że
tego wcale nie było?
Nie, Czasu
Żniw pod żadnym pozorem nie wrzucimy do tego ohydnego wora, który każdy z
nas trzyma głęboko schowany w szafie albo najlepiej w piwnicy, żeby nikt przypadkiem
go nie odkrył i nie wyśmiał nas za to, co mieliśmy kiedyś w łapach. Nie, Czasem Żniw się chwalimy, Czas Żniw stawiamy na półce, na
honorowym miejscu i podziwiamy, i polecamy innym, bo to po prostu TRZEBA
przeczytać, bez dwóch zdań!
Kiedy pierwszy raz usłyszałam o Czasie Żniw i całym tym zamieszaniu
wokół debiutanckiej powieści Samanthy Shannon, pomyślałam sobie, że to będzie
tak jak z każdym przereklamowanym tytułem - szał w mediach, a jak przychodzi co
do czego, to strach czytać i dzielić się swoimi przemyśleniami, bo zabraknie
negatywnych wyrażeń. Trochę czasu zajęło mi zabranie się do tej książki, kiedy
już wreszcie do mnie trafiła. Leżała sobie na półce i dojrzewała, czekając na
odpowiedni moment. Ten wreszcie nadszedł, choć wciąż nie wydawał się tym odpowiednim.
Przeglądam pierwsze strony, a tam jakieś pokręcone mapy i tabelki z dziwnymi
nazwami. Myślę sobie: co ja tutaj robię? Ale nie zniechęciłam się,
czytam dalej. A im dalej w strony, tym bardziej skomplikowanie. Myślę sobie: nie dam rady. Na szczęście moment
kryzysu, choć intensywny, był bardzo krótki. Szok, który towarzyszył mi podczas
wchodzenia w świat Sajonu i Szeolu minął, a ja wpadłam po uszy. Oj, wpadłam i
to głęboko.
Samantha Shannon jest autorką bardzo
młodą, ale jakże utalentowaną (ach ten rocznik '91!), bo nie da się zaprzeczyć,
że trzeba mieć niesamowity talent, żeby w tak młodym wieku stworzyć coś tak
genialnego. Futurystyczny świat, mnóstwo jasnowidzów wszelkiej maści, walki
duchów, senne krajobrazy i stwory, które kojarzono z szerszeniami - bajer!
Uwierzcie mi, że kombinowałam nad zarysem fabuły i napisaniem czegoś bardziej
ambitnego niż poprzednie zdanie, ale z każdym nowym słowem miałam wrażenie, że
to, co piszę nie odzwierciedla ani trochę rzeczywistej treści Czasu Żniw, więc chyba zaniecham tegoż
zabiegu - wszak możecie sobie przeczytać opis wydawcy, a on wystarczająco
odzwierciedla fabułę i powinien wystarczyć jako argument by sięgnąć po tę
książkę. Ale jeśli opis ten nie jest dla Was wystarczający, z chęcią dostarczę
Wam kilku innych powodów, dla których warto sięgnąć po tę książkę.
Zaczynając od pierwszego powodu - dla
mnie osobiście pomysł na fabułę jest czymś oryginalnym. Nie spotkałam się
jeszcze z książką, która w pełni poświęcona byłaby jasnowidzom różnej maści,
zaświatom, walkom duchów (a raczej duchami). Owszem, futurystyczne, dystopijne
wizje były już nie raz, nie dwa, ale nie w takim wydaniu. Shannon wykreowała
zupełnie nowy świat i nowych bohaterów, bo nie spotykamy się tu tylko z
ślepcami (ludźmi bez daru jasnowidzenia) i widzącymi (osobami z darem), ale
również z innymi gatunkami -
Refaitami, którzy niejako sprawują władzę nad obecnym światem i Emmitami,
którzy stanowią zagrożenie dla wszystkich. Początkowo ten natłok nowych wyrażeń
i nowość wszystkiego mnie przytłaczała, ale kiedy minął już ten pierwszy szok,
przepadłam.
Później bohaterowie. Już na pierwszy i
największy plus zasługuje u mnie główna bohaterka, czyli dziewiętnastoletnia
Paige, której daru pragną wszyscy. Ten fakt akurat może działać na niekorzyść,
no bo ile było powieści, w których główna bohaterka, niby nijaka i szara,
okazywała się tą najważniejszą, od której zależeć miał cały świat. Tutaj na
szczęście zabieg ten nie był wyolbrzymioną groteską, jak to często bywa. Paige
jest dziewczyną silną, cwaną i potrafiącą walczyć o swoje, nawet jeśli wiąże
się to z oberwaniem w łeb (dosłownie). Uwielbiam mocne żeńskie bohaterki, które
nie wiszą na umięśnionym przystojniaku, który z całą pewnością uratuje je z
opresji - tym drugim mówimy papa,
spadać do lamusa. Natomiast te pierwsze wychwalamy pod niebiosa. Jeśli chodzi o
postacie męskie, to tutaj również nie mogę narzekać, choć te raczej schodzą na
drugi plan (wreszcie nie ma ślicznego chłoptasia, do którego główna bohaterka
ślini się przez całą książkę). Bardzo podobała mi się postać Naczelnika,
którego przeszłość niesamowicie intrygowała.
Idąc dalej - wątek miłosny, który jest
raczej delikatnym muśnięciem, przyjemnym oderwaniem się od gnającej do przodu
akcji, w której nie brakuje intryg i knowania. Akurat tego wątku troszeczkę się
spodziewałam, ale nie byłam rozczarowana, gdy moje przeczucia się sprawdziły -
wręcz przeciwnie, byłam mile zaskoczona i zaspokojona tym, co zaserwowała mi
autorka. Tutaj wątek romantyczny jest wątkiem pobocznym, choć nadającym emocji
podczas lektury - przecież ja się prawie poryczałam przy tej książce, w której
co chwilę tryska krew!
No i wreszcie akcja, akcja i jeszcze raz
akcja. W tej książce jest tyle pogmatwanych intryg, że nie sposób się od niej
oderwać. Czytając tę powieść miałam wrażenie, że non stop coś się dzieje -
krew, pot i łzy. Naprawdę nie spodziewałam się aż tak dobrej książki i nawet
nie wiecie jak bardzo się cieszę, że była dla mnie tak niesamowitym, pozytywnym
zaskoczeniem.
Jest jedna rzecz, która mnie wyprowadziła
z równowagi, a mianowicie zakończenie - dlaczego urwało się tak nagle?
Czytając, byłam święcie przekonana, że przede mną jeszcze kilka dobrych stron
czytelniczej przyjemności, a tu nagle CIACH i koniec... Okazało się, że strony
kolejne to słowniczek, soundtrack i podziękowania oraz nota wydawcy. WHY?!
Dlaczego mi to zrobiliście, ja się pytam? Przecież chciałam jeszcze czytać i
jeszcze, i jeszcze. Jak dla mnie, ta książka mogłaby się nie kończyć -
autentycznie.
A teraz trochę bardziej poważnie. Dawno
nie czytałam tak dobrej książki, która pochłonęłaby mnie od prawie samego
początku. Nie przeczę, że kiedy zaczynałam lekturę miałam co do niej
wątpliwości, ale jak już się wkręciłam, to nie potrafiłam się oderwać.
Uwielbiam powieści, które czarują, które potrafią wciągnąć Cię do swojego
świata i sprawiają, że non stop myślisz o jej bohaterach. Tak właśnie było w
przypadku Czasu Żniw. Ta książka ma
moc! Samantho Shannon - dałaś czadu! Tylko mam jedną prośbę - napiszesz drugi
tom szybko, szybciutko, bo już nie mogę się doczekać, co będzie dalej? A Wy
oszczędzajcie trochę grosza, bo premiera Czasu
Żniw już 6 listopada, a tę książkę naprawdę trzeba przeczytać - ja polecam
całym serduchem. :)