Dobry wieczór, wieczór dobry! Miała być recenzja Zaproszenia na morderstwo, ale recenzji nie będzie, bo wyskoczył mi spontaniczny wypad do kina na Dary Anioła: Miasto Kości, o którym to filmie, jak i książce ostatnio wszędzie pełno. Miałam nie być jedną z wielu, ale cóż wyszło, jak wyszło. Ale wiecie co? Nie żałuję! I od razu uprzedzam Was, że ten wpis będzie chaotyczny i pełen emocji, bo po pierwsze - jestem na świeżo po filmie, więc notka bardzo hot, a po drugie - jestem po energy drinku, którego skutkiem jest słowotok, istna słowna biegunka (brzydko mówiąc) i wrażenie, że jestem jak króliczek z duracella. Whatever.
Do kina wybrałam się z moim Arkiem bardzo spontanicznie - postanowiliśmy iść do kina, a że bodaj wczoraj czy kilka dni wcześniej obejrzeliśmy zwiastun Miasta Kości (które i tak planowałam obejrzeć, choćby nie wiem co), stwierdziliśmy, że idziemy. Więc poszliśmy. Szczerze powiedziawszy nie miałam większych oczekiwań - po prostu chciałam obejrzeć. Planowałam zrobić to trochę później, bo wciąż nie odświeżyłam sobie wersji papierowej, którą poznałam zaraz po polskiej premierze, czyli jak dobrze pamiętam, jakieś 4 lata temu. Ale poszliśmy, nie ma co marudzić. Jedyne, czego się obawiałam to aktora odgrywającego rolę Jace'a, który napastliwie kojarzył mi się z Kajuszem ze Zmierzchu - myślałam, że nie pozbędę się tego skojarzenia, ale po kilku minutach oglądania filmu zniknął wampirzy Volturi i pozostał tylko Nocny Łowca Jace (cholerny, arogancki dupek, do którego nie da się nie wzdychać, nawet jak się nie chce!).
Początkowo byłam strasznie rozczarowana, bo ekranizacja strasznie mijała się z tym, co napisała Cassandra Clare. Buczałam, fuczałam, ręce opadały mi z bezradności, a pod nosem non stop leciało: beznadzieja, to nie było tak i bez sensu. Arek pocieszająco uspokajał, że mam się nie denerwować na film. No i z czasem przestałam myśleć o tym, co ominęli w scenariuszu, a co przeinaczyli (pewnie wpływ na całą sytuację miał moment, do którego odświeżyłam sobie fabułę, a reszta pozostała czarną dziurą i resztkami przebłysków, które zostały po dawnej lekturze) - wpadłam w wyświetlany na ekranie obraz bez reszty. Żem prawie wykorkowała po wyjściu z kina!
źródło |
Przy pisaniu scenariusza polecieli ostro w kulki, tu nie przeczę, bo prawda jest taka, że książka swoje, a ekranizacja swoje. Ale! Inaczej, nie zawsze znaczy gorzej. Bo tutaj wcale nie było gorzej. Obsada idealnie pasowała, choć z początku nie widziałam roli Jace'a odgrywanej przez Bowera. Chłop ani trochę mi się nie podoba, ale kurde, tak odegrał rolę Nocnego Łowcy, że ciężko nie ulec urokowi tego cholernego, upartego dupka i jego krzywym uśmieszkom pod nosem (i motorowi, dupek jeden!) ;) Efekty specjalne in plus - zaspokoiły moje niezbyt wygórowane wymagania w tejże kwestii. Sceny walk również mi się podobały - bicz Isabelle, walka z wampirami i muzyka w tle, Jace i Valentine, demony - to było coś! Ale na największy plus zasługuje w tym filmie humor - nawet nie wiem ile było tutaj momentów, dosyć poważnych fabularnie, w których parskałam śmiechem - zazwyczaj były to kwestie Jace'a bądź Simona, choć Clary wcale nie była gorsza (chociażby scenka w samochodzie z Lukiem - Jestem wilkołakiem, nie labradorem..).
Myślałam, że Arek wyjdzie zawiedziony i znów usłyszę, że następnym razem to on wybiera film. Na szczęście jemu też się podobało, z czego niezmiernie się cieszę! I wiecie co? Czasem wstydzę się przyznać, że podoba mi się Zmierzch i początkowo myślałam, że i tutaj będzie bardzo podobnie, bo jakby nie było, znów paranormal romance (choć w mniejszym stopniu), który to gatunek, bądźmy szczerzy, nie cieszy się szczególnym poważaniem. Osobiście mam to gdzieś, bo czytam to, co lubię, ale fakt jest faktem. Ale moje początkowe obawy okazały się nie mieć żadnych podstaw, bo tutaj nie ma się czego wstydzić - Miasto Kości jest dobrym filmem, który sprawił, że po wyjściu z kina wyszłam nieco oszołomiona i emocjonalnie rozbita, a to w moim przypadku jest wyznacznikiem tego, że film wart był obejrzenia ;)
Ja oglądałam film z perspektywy osoby, która znała fabułę wcześniej, bo przed obejrzeniem ekranizacji czytałam wersję papierową (dawno, bo dawno, ale jednak!) i nie przeczę, że miałam nerwy, na to, że tyle faktów przekręcono, zmieniono, pominięto. Niemniej jednak bawiłam się świetnie. Natomiast Arek oglądał Miasto Kości z perspektywy osoby, która nie ma zielonego pojęcia o fabule książki i nie miał najmniejszego problemu ze zrozumieniem tego, co się dzieje w filmie - dlatego nie wiem skąd się wzięły komentarze innych, którzy ponoć nie rozumieli niektórych rzeczy, które miały miejsce, bo nie czytały książki. Owszem, nie było to dokładne odwzorowanie powieści Clare, raczej inspiracja, ale bez przesady ;)
Tak czy siak (emocje opadają, więc zmierzam ze swoją chaotyczną wypowiedzią ku końcowi) jestem naprawdę zadowolona z ekranizacji Miasta Kości (szczerze, to chciałabym zobaczyć ten film jeszcze raz!), mój chłopak również, więc jest git majonez ;) Teraz będę kończyć odświeżanie zapomnianej lektury i skonfrontuję ją jeszcze raz, już na spokojnie, z ekranizacją, a co więcej, ze starymi wrażeniami, bo gdzieś tam chyba mam starą recenzję Miasta Kości - będą jaja! ;)
Dobranoc Kochani!
PS. A Wy widzieliście już ekranizację? Jakie są Wasze wrażenia? Opowiadajcie! :)