Nie kochani, nie zaczęłam pisać historii
o zombiakach. Po prostu kolejny już raz wzięłam w swoje, jakże wciąż jeszcze
żywe ręce, książkę o żywych trupach. Wcześniej były Ciepłe ciała, istny paranormal romance ze zgniłym ciałkiem w roli
głównej, potem Feed o potędze
blogowania w czasach epidemii żywych trupów, a teraz Narodziny Gubernatora z serii The
Walking Dead, która pewnie większości kojarzy się z serialem telewizyjnym.
Mnie również ten tytuł do pewnego czasu kojarzył się tylko i wyłącznie z
serialem, który namiętnie ogląda mój brat i mój luby. Fuj. Jakoś nigdy nie
kręciły mnie rozpłatane siekierą czaszki i zaślinione trupy, więc akurat w tym
przypadku nie podzielałam ich fascynacji. Ale z czasem zaczęłam się przekonywać
do tych obrzydliwych tworów ludzkiej wyobraźni, które już od wielu, wielu lat
pojawiają się w kinie, w literaturze i nie tylko. Choć ekranizacje dalej, mimo
wszystko, mnie odrzucają - preferuję ograniczenia własnej wyobraźni, które
oszczędzają mi niektórych widoków przyprawiających o mdłości. Dobra, koniec
dygresji, wracam do tematu. Jak już mówiłam, nigdy nie przepadałam za zombie i
pewnie to się raczej nie zmieni. Jednakże z czasem wyrobiłam sobie sporą dawkę
tolerancji, która pozwala mi od czasu do czasu sięgnąć po trupie historie. Tym
razem trafiło na Narodziny Gubernatora.
źródło |
Książka ta opowiada oczywiście o zombie.
Zaczyna się kilka dni po rozpoczęciu epidemii, czy jakkolwiek nazwiemy nagłą
przemianę żywych w żywych martwych, którzy polują na pozostałych żywych, którzy
jeszcze nie umarli. Pomieszanie z poplątaniem, ale wiadomo o co chodzi. W
zdegenerowanym świecie opanowanym przez chodzące trupy, pozostała garstka
nielicznych, którzy wciąż są w stanie poczuć bicie swego serca. Wśród nich
znaleźli się bracia Blake - Brian i Philip, córka Philipa, Penny i ich wspólni
przyjaciele, Nick i Bobby. W piątkę starają się przeżyć, nie tracąc przy tym
żadnych kończyn, choć to nie łatwe zadanie, gdy co rusz wlecze się za Wami
zgniłe cielsko, które chce Was dopaść. Pytanie tylko, czy do końca książki uda
im się dotrzeć w komplecie, czy po drodze do kolejnych opuszczonych, cuchnących
śmiercią miast szeregi ich małej armii walczącej przeciwko zombie pomniejszą
się?
Szczerze przyznam, że obawiałam się tego
tytułu. Mimo że zaczynałam przekonywać się do powieści z zombie, miałam
wrażenie, że ta będzie najmocniejsza pośród tych, które miałam okazję czytać.
Najbardziej zombiakowa, jeśli wolno mi tak rzecz. I w gruncie rzeczy tutaj się
nie pomyliłam, bo to właśnie Narodziny
Gubernatora mają w sobie najwięcej z esencji żywych trupów. Ale wbrew
obawom, podobało mi się to. Początkowo myślałam, że wątek, który przedstawili w
książce autorzy, pojawił się już w serialu, ale nie, to całkiem osobna
historia, która jest tylko delikatnie napoczęta w wersji telewizyjnej (tak
twierdzi mój brat!). Wracając jednak do wersji papierowej, to muszę przyznać,
że panowie Kirkman i Bonansinga odwalili kawał dobrej roboty, tworząc tę
właśnie publikację. Narodziny Gubernatora
należą do tych historii, w które czytelnik się angażuje, o których myśli po
odłożeniu książki, o których opowiada innym i o których nie zapomina.
Przynajmniej tak było w moim przypadku. Czytając tę powieść, przez chwilę
przenosiłam się do całkiem innego świata, przerażającego i strasznego, w którym
nigdy nie chciałabym się znaleźć. A mimo wszystko, nie każda książka potrafi
porwać ze sobą czytelnika, zassać go do swojego wnętrza. Narodziny Gubernatora są ostre, wywołują ciarki strachu na całym
ciele i dreszcz obrzydzenia i niedowierzania, kiedy obserwujecie to, co dzieje
się z bohaterami tej powieści. Niektóre momenty są tak pokręcone i
nieprawdopodobne, że naprawdę trudno w nie uwierzyć. A jednak. Mocna historia,
która wywiera wrażenie. Dzięki niej książki o zombie znowu mają u mnie plus.
Oby tak dalej. Ciekawe, jakie emocje zgotuje mi kolejna część...
Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Sine Qua Non