Strony

Pieprz z miodem - Sonia Zohar

Był sobie kiedyś Zmierzch autorstwa Stephanie Meyer, za którym szalały wielkie tłumy i równie wielkie rzesze chciały spalić wszystkie jego egzemplarze na stosie. Książkę tę można by okrzyknąć prekursorem romansów paranormalnych, po których nastąpił wielki boom na tego typu lektury. Romanse śmiertelniczek z wampirami, wilkołakami, aniołami czy elfami okazał się być chlebem powszednim przez kilka dobrych lat. A wszystko to zapoczątkowane przez kiepską (w mniemaniu wielu) książkę o błyszczących wampirach. Teraz ma miejsce bardzo podobne zjawisko do tego sprzed kilku lat. Bo pewnie wszyscy już znają Pięćdziesiąt twarzy Grey'a, który to tytuł wywołuje dokładnie te same skrajne emocje, co kiedyś Zmierzch. Jedni namiętnie się zaczytują, a inni mają ochotę wyrzucić ją do lamusa. Niemniej jednak przygody Grey'a zapoczątkowały erę powieści erotycznych, które w chwili obecnej pojawiają się falami na rynku książkowym. Właśnie taka powieść trafiła w moje ręce i uwierzcie mi, pragnę, żeby jak najszybciej zniknęła mi z oczu.

Zaczynając jednak od początku, czyli od fabuły. Nic skomplikowanego: trzy przyjaciółki - Malwina, Zuza i Łucja - kobiety dojrzałe, bliskie już czterdziestki. Mimo że łączy ich wspólna przyjaźń, to dzielą je różne problemy, poglądy na życie, miłość i... seks. Malwina wplątała się w nieco toksyczny związek z Idanem pochodzącym z Tel Awiwu, dlatego właśnie dzieli swe życie między te dwa miejsca, które kocha równie mocno. Zuza cieszy się życiem, namiętnością i seksem z przypadkowymi facetami poznanymi w barach i knajpkach. A Łucja? Dojrzała już matka, która nie potrafi ułożyć sobie życia u boku mężczyzny. Jednak w codzienności każdej z nich coś się zmienia, coś, co pozwoli im zasmakować życia na nowo.

Kiedyś, przy okazji recenzowania książki Trzy oblicza pożądania wspominałam, że od czasu do czasu lubię sięgnąć po tytuły, które przyprawione są odrobiną erotyzmu. Nie będę zaprzeczać, że dobre sceny erotyczne są w niektórych książkach mile widziane. Bo kto nie lubi tego dreszczyku emocji? Ja lubię, dlatego czytam. Ale, ale, co to znaczy dobre sceny erotyczne? Już samo słowo erotyczne zmienia znaczenie takich scen. Bo jak na mój gust erotyka jest subtelna, delikatna i czarująca. Tutaj nie ma erotyki. Tutaj jest porno. Z brutalnością, wulgarnością i niesmakiem pojawiającym się na ustach. Nie, nie jestem pruderyjna, po prostu czytanie tego typu rzeczy w książkach mnie nie bawi, ani nie sprawia mi przyjemności, tak jak książki naszpikowane przekleństwami. Jak dotąd nie byłam jakoś szczególnie przeciwna nagłemu wysypowi powieści erotycznych, bo miałam nadzieję, że zwęszę tam coś dla siebie, coś na poziomie. Dlatego właśnie skusiłam się na Pieprz z miodem. Teraz zadaję sobie pytanie: dlaczego to sobie zrobiłam?

Źródło
Co mi się tak nie podobało w tej książce? (Uwaga, akapit ten może siać zgorszenie wśród co wrażliwszych czytelników, którzy oczekują po recenzji złagodzenia pewnych kwestii - ja tutaj niczego łagodzić nie będę, wybaczcie) Nie podobało mi się to, że Pieprz z miodem to bajeczka dla współczesnych kobiet, mam wrażenie, że głównie skierowana do kur domowych, które w dobie równouprawnienia powinny zawalczyć również o swoje ja w sprawach łóżkowych. Tylko że bajki mają to do siebie, że przedstawiają przekłamany i przejaskrawiony obraz rzeczywistości. Tak jak było z księciem na białym koniu, tak teraz jest z przystojnymi facetami, dobrze zbudowanymi, którym wielkie, wręcz ogromne penisy wyskakują ze spodni na widok kobiety. Naczyta się takich bzdur jedna z drugą, a potem obróci się w łóżku na drugi bok, gdzie chrapie jej mąż, lekko siwiejący, z oponką na brzuchu, a do tego wciąż ten sam od dziesięciu czy dwudziestu lat. A gdzie jej przystojniaczek z wielkim wackiem, który pokaże jej, co to orgazm wielokrotny? Drogie Panie, nie wierzcie w te głupoty, życie to nie bajka, a walkę o orgazm zacznijcie od samych siebie i od własnej psychiki. Idąc dalej w kwestie, które mnie zraziły. Główne bohaterki książki to kobiety już dojrzałe, pod czterdziestkę, ale uwaga!, wciąż szczupłe, jędrne, z pełnymi piersiami i sutkami jak u nastolatek - wszystkie idealne, seksowne i do schrupania. I wiecie co, te piersi są tak fajne, że poprawiają humor ich właścicielkom! (sic!) Autentycznie... Gorszych bzdur dawno nie czytałam. Jasne, walczmy ze stereotypami, z kompleksami i z tabu, ale nie w tak żałosny sposób prosto z rynsztoka. Idąc jeszcze dalej, te nieszczęsne sceny seksu. Choć to w gruncie rzeczy nie był seks, tylko zwierzęce rżnięcie wszędzie gdzie się da. Teksty jak z pornosa w literaturze mnie nie kręcą.

Wiecie do czego prowadzą takie durne książki? Do tego, że wszystko będzie się sprowadzać do seksu i orgazmów. Bo życie bohaterek niemal kręci się tylko wokół dobrego rżnięcia, z facetem, który ZAWSZE ma super boskie ciało i pięknego penisa wyskakującego ze spodni. I dziwicie się, że ludzie przestają wierzyć w miłość? Że tyle dziewczyn i chłopaków woli zaspokajać swoje zwierzęce potrzeby, w równie zwierzęcy sposób, bez żadnych konsekwencji? Jasne, ideały, romantyczka się znalazła, powiecie. Mogę być, nie ma sprawy. I czytać takich kiepskich książek nie chcę. Bo mnie denerwują i śmieszą jednocześnie. Pocieszać się widokiem własnych cycków? Modlić się to czyjegoś penisa? No chyba sobie kpicie...

Polecać, nie polecam, to chyba widać na obrazku powyżej. Mnie pieprz z miodem ani trochę nie posmakował, ale może Tobie przypadnie do gustu?

Moja ocena: 3/10
Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Sonia Draga 

Opowieści buddyjskie dla małych i dużych - Ajahn Brahm

Buddyzm od zawsze kojarzył mi się z wielkim spokojem i opanowaniem. Z ascetyzmem, wyrzeczeniami i dużą siłą charakteru. No i rzecz oczywista, z poważnymi mnichami o gładkich głowach. Od kiedy pamiętam, chciałam nauczyć się medytowania, aby opanować chwile niepohamowanego gniewu, które czasem mnie nawiedzają. Gdzieś tam w głębi potrzebna mi była wielka mądrość mnichów buddyjskich i ten niesamowity spokój, którym się charakteryzują. Zawsze podziwiałam to, że buddyści potrafią cieszyć się z najmniejszych rzeczy. Z ciekawością zanurzałam się w tematykę buddyzmu, która za każdym razem napawała mnie ulgą. To samo miało miejsce, gdy czytałam Opowieści buddyjskie dla małych i dużych.

Książka, o której mowa, to zbiór 108 krótkich opowiadań i historyjek zasłyszanych przez Ajahna Brahma lub takich, które faktycznie miały miejsce w jego życiu prywatnym. Podzielone są one tematycznie, na te poświęcone doskonałości i winie, miłości i poświęceniu, o strachu i bólu, o gniewie i przebaczeniu, o budowaniu szczęścia, poważnych problemach i zbawiennych rozwiązaniach, o mądrości i wewnętrznym spokoju, o umyśle i rzeczywistości, o wartości i życiu duchowym, wolności i pokorze oraz cierpieniu i uwalnianiu. Są to historie przepełnione autentycznością, szczerością i głęboką mądrością. Wielokrotnie uśmiechałam się czytając. Nie zabrakło również chwil wzruszenia.

Opowieści buddyjskie dla małych i dużych to pozornie lektura lekka i bardzo przystępna w odbiorze. Ważne jest jednak to, by dojrzeć to drugie dno, które czasem zauważamy od razu, a innym razem musimy poszukać go głębiej. Nauczyłam się przy tej książce wiele - chociażby tego, że nic nie trwa wiecznie, zarówno szczęście, ale też ból, cierpienie, problemy i ciężkie chwile. To pociesza i przynosi ulgę. Opowieści buddyjskie właśnie takie są - jak samy buddyzm - kojące, uspokajające, przepełniające szczęściem i mądrością. Gdybym powiedziała, że po przeczytaniu tej lektury nagle wszystko w moim życiu się zmieniło, jestem teraz niczym buddyjski mnich, spokojna i zadowolona z życia, skłamałabym sromotnie. Ta książka nie odmieni naszego życia, nie. Jednakże pozwoli nam zrobić pierwszy krok, by właśnie to uczynić. Sprawić, by nasze życie stało się lepsze. Byśmy cieszyli się z rzeczy drobnych, byśmy kultywowali rzadkie chwile prawdziwego spokoju, byśmy czerpali przyjemność z życia pełnymi garściami, byśmy stronili od niszczącego nas gniewu.

Cieszę się, że miałam okazję przeczytać tę krótką książeczkę. Nie przeprowadziła dramatycznej rewolucji w moim życiu. Nie sprawiła, że zdecydowałam się przejść na buddyzm. Nie przewróciła mojego życia do góry nogami. Jednakże pozwoliła mi spojrzeć na wiele spraw dotyczących codzienności z zupełnie innej perspektywy. Teraz czuję się choć ciut odrobinę mądrzejsza. I spokojniejsza również. Zachęcam wszystkich do zapoznania się z Opowieściami buddyjskimi - osobiście wrócę do niej z całą pewnością.

 Moja ocena: 7,5/10
Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Studio Astropsychologii

Zachcianki pod kontrolą - Doreen Virtue

Autor: Doreen Virtue
Tytuł: Zachcianki pod kontrolą
Podtytuł: Jak opanować pokusę jedzenia?
Wydawnictwo: Illuminatio, 2013
Liczba stron: 336
Oprawa: miękka



Ile razy przyszło Ci borykać się z dręczącymi Cię myślami w stylu: Zjadłabym kawałek czekolady, Mam ochotę na chipsy albo cokolwiek słonego, Ale bym schrupał coś słodkiego, itd.? Ile razy miałaś ochotę na coś do jedzenia? Po stresującym dniu, w czasie sesji, przed okresem, bo było Ci smutno? Pewnie nie raz i nie dwa. Przecież każdy z nas zna te myśli, jak echo powtarzane wciąż i wciąż w naszej głowie. Prędzej czy później każdego dopadnie ochota na jakąś przekąskę czy ulubione danie. Niestety, nie wszyscy możemy pozwolić sobie na takie ciągłe podjadanie. Nie każdy z nas może pozwolić zachciankom żywieniowym na przejmowanie kontroli nad nim samym. Bo czasem zbierze nam się kilka kilogramów za dużo. Albo kilkanaście. I jak się wtedy ich pozbyć? Wystarczy, że zanalizujesz swoje zachcianki, a dotrzesz do ich źródła emocjonalnego, co pozwoli Ci rozwiązać , pozbyć się zachcianek i... SCHUDNĄĆ! Chcesz wiedzieć, jak to zrobić? Czytaj dalej.

Chciałoby się powiedzieć, że wystarczy wziąć do ręki książkę Doreen Virtue, przeczytać ją i zastosować w praktyce. Kilogramy same polecą w dół, a my będziemy szczęśliwi i radośni po wsze czasy. Ale, ale, powolutku, nie bądźmy tacy hop do przodu. Najpierw przyjrzyjmy się trochę bliżej temu, co możemy znaleźć w poradniku zatytułowanym Zachcianki pod kontrolą. Jak opanować pokusę jedzenia?. Doreen Virtue, autorka recenzowanego przeze mnie poradnika, przez wiele lat analizowała zachcianki żywieniowe i źródła ich powstawiania. Sama przez długi czas borykała się z problemami osobistymi, które odbijały się na jej sylwetce. Pewnego dnia postanowiła wziąć się w garść, pokombinować trochę i oto, co wyszło z tych kombinacji. Psychologiczna analiza poszczególnych zachcianek.

Książka składa się z kilku rozdziałów, każdy z nich poświęcony jest innemu tematowi. Na początku dowiemy się trochę o naszym problemie - otyłości - i o tym, czym jest głód emocjonalny. Doreen pomoże nam dowiedzieć się, jakim typem emocjonalnego żarłoka jesteśmy - czy zjadamy potrzebę miłości, gniew, strach czy wstyd, czy wszystko jednocześnie. Kiedy wreszcie skończymy z wprowadzeniem, przechodzimy do części właściwej - interpretacji zachcianek żywieniowych. Właśnie ta część szczegółowo poświęcona jest temu, co lubimy podjadać. Co więcej, dowiemy się dlaczego chcemy zajadać się czekoladą z orzechami, a nie czekoladą z miękkim nadzieniem. Bo każda z tych czekolad oznacza całkiem inny głód emocjonalny i problemy o podłożu psychologicznym. Dacie wiarę? Pani Virtue, prócz tego, że wskaże nam problem, pomoże nam go również rozwikłać, np. za pomocą skutecznych afirmacji, które uwolnią nas od wiecznego podjadania i dodatkowych kilogramów. Na końcu czeka na nas podsumowująca tabelka, w której przedstawione są przykładowe produkty (sporo ich!) z wyjaśnieniem, dlaczego mamy ochotę na to, a nie coś innego oraz afirmacje, które mają pomóc nam w pozbyciu się tych zachcianek.

Źródło
Kiedy pierwszy raz zobaczyłam Zachcianki pod kontrolą w zapowiedziach Wydawnictwa Illuminatio, pomyślałam, że to coś dla mnie. Choć nie mam problemów z nadwagą (bardziej niedowagą), to non stop mam na coś ochotę. Trudno zliczyć ile razy w miesiącu mówię, że mam ochotę na coś słonego czy że zjadłabym pizzę. Sporo tego. Stwierdziłam, że warto więc zaznajomić się z tą lekturą, a nuż uda mi się uwolnić od tych moich wiecznych zachcianek. I co, uwolniłam się? Raczej nie, bo lubię jeść, taka prawda. Niemniej jednak gdzieś te teorie Doreen Virtue zostaną w mojej głowie i teraz za każdym razem, kiedy będę sięgać po chipsy będę się zastanawiać jaki to gniew zagryzam, a kiedy będę sięgać po czekoladę, będę sie zastanawiać, czemu brakuje mi miłości. W książce podobało mi się to, że autorka bardzo przystępnie wyjaśnia wszystkie kwestie związane z zachciankami żywieniowymi, z głodem emocjonalnym czy otyłością. Bo prawda jest taka, że poradnik ten w głównej mierze przeznaczony jest dla osób, które borykają się z nadmiarem kilogramów. Do tego wszystkiego, według autorki, najczęściej są to kobiety, gdyż to właśnie do nich zwraca się w tekście.

A co myślę o całej tej teorii, że zachcianki żywieniowe, czyli np. ochota na frytki, piwo czy ogórka, mają różne znaczenie? Według mnie trochę to naciągane. Zgodzić się mogę z tym, że słodkości faktycznie mogą wskazywać na to, że chcemy się pocieszyć - endorfiny, serotonina, kop energetyczny, ok, to mi pasuje. Tak samo mogę zrozumieć, że ochota na chrupkie produkty jak chipsy, paluszki czy sałata, to chęć wyładowania stresu czy gniewu - możemy wyładować się na chrupiących produktach i trochę nam ulży. Ale ludzie, bez przesady. Dlaczego ochota na żelki ma oznaczać niepokój i zmartwienia związane z pracą, a ochota na snickersa oznacza, że chcesz, by Twój partner zrozumiał Twoje potrzeby. No błagam. Bez przesady. Nie potrafię się też przekonać do afirmacji, czyli powtarzania jakiegoś zdania tak długo, aż się w nie uwierzy. Nie jestem wystarczająco systematyczna, żeby stosować takie metody. Swoją drogą dobrze, że nie muszę.

Zachcianki pod kontrolą przeczytałam z ciekawości, bo lubię sobie zjeść to i owo, często mam też zachcianki żywieniowe. Osobiście nie szukałam w tym poradniku metod na utratę wagi i z chęcią poznałabym opinię osób, które borykają się z takim problemem, czy to faktycznie pomaga? Moim zdaniem te teorie są nieco naciągane, ale kto wie.. może jednak? Jedyne, co wiem na pewno, to to, że jednak gdzieś tam będę zwracać uwagę na to, co chcę zjeść i co zaprząta mi myśli. Czy z tego zrezygnuję? Wątpię ;)

Moja ocena: 7/10
Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Illuminatio

Urojenie - Janusz Koryl

W sylwestrową noc, na jednym z rzeszowskich komisariatów pojawia się on. Mężczyzna w popielatym płaszczu, szarym kapeluszu, o zimnym spojrzeniu. Gdyby nie zakrwawiony nóż kuchenny w jego dłoni, mógłby wydawać się zwykłym, niewyróżniającym się mieszkańcem, jakich wielu. Ale on jest kimś więcej, niż szaraczkiem z Rzeszowa. Wszak dokonał morderstwa, tym oto kuchennym nożem, który dzierży ze sobą, jako dowód zbrodni. Bo Tadeusz Olczak właśnie po to przyszedł na komendę przy ulicy Jagiellońskiej - by przyznać się do zabójstwa, którego dopuścił się chwilę temu...

Prawda, że niesamowita sytuacja? Potem jest już tylko lepiej, bo Tadeusz Olczak mimo chęci przyznania się do winy, znika z komisariatu i staje się nieuchwytnym podejrzanym. Tak, aresztowany zniknął z celi. Wyparował jak kamfora i śladu po nim żadnego. No, prawie. Bo ślad jakiś został i stał się on prawdziwą obsesją rzeszowskiego policjanta, Mateusza Garlickiego. Więcej Wam zdradzać nie będę, bo i tak zdradziłam zbyt dużo. Powiem tylko tyle - ta historia jest naprawdę pokręcona!

Wracając jednak do sedna, czyli do oceniania Urojenia, które miałam okazję przeczytać, a o które było moim pierwszym spotkaniem z Januszem Korylem (dlaczego, ja się pytam?!), to chciałabym zacząć od tego, że raczej rzadko sięgam po kryminały, thrillery czy powieści sensacyjnie, które wychodzą spod pióra polskich autorów. Ogólnie rzecz biorąc, niewiele czytam polskich autorów. O recenzjach nie wspominając, bo szczególnie z tymi negatywnymi różnie bywa i bywało. Ale ja nie o tym... Urojenie wszak recenzujemy, a nie tam, dyrdymały. No więc raczej rzadko sięgam po polskich autorów, bo jakoś tak mi z nimi nie po drodze. Choć nie zawsze. Ale po Koryla sięgnęłam, oj, i nie żałuję, nie żałuję.

Początkowo miałam wątpliwości, jak przy każdej książce polskiego autora. Co z tego będzie? Znowu jakiś gniot się trafi? I jak ja przez to przebrnę? Takie to myśli kołatały mi się po głowie, kiedy przelatywałam wzrokiem pierwsze strony. Ale z każdą kolejną myśli te ulatywały w nicość i w zamian pojawiały się inne pytania. Jak to się skończy? O co chodzi z tym Olczakiem? Bo emocji to pan Janusz nam nie skąpi. Napięcia też nie, oj nie. Trudno by było nie wkręcić się w tę historię, choć miałam jeden moment zwątpienia, który w gruncie rzeczy wpłynął też odrobinę na moją ocenę. Jaki to moment Wam powiedzieć nie mogę, bo zdradzę bardzo istotny element fabuły. Powiem tylko tyle, że wydał mi się trochę zbyt mało prawdopodobny. Ale tylko ciut! Za to główny bohater nadrabia - polubiłam tego Garlickiego.

Niemniej jednak Urojenie miażdży, szczególnie swoim zakończeniem. Nie spodziewałam się TAKIEGO zakończenia, naprawdę! W najśmielszych snach nie poprowadziłabym fabuły w TAKIM kierunku. Urojenie kończyłam czytać w autobusie i szczerze powiedziawszy jestem ciekawa, co pomyśleli sobie ludzie widząc dziewczynę z rozdziawioną gębą, z łzami w oczach, która pochyla się nad książką z niesamowitą okładką, która przyciąga wzrok. Bo przyciąga, nieprawdaż?

Panie Januszu, czapki z głów - żeby to wszyscy polscy autorzy powieści sensacyjnych i kryminalnych pisali z taką finezją jak Pan! ;)

Moja ocena: 8,5/10
Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości portalu Secretum oraz Wydawnictwa Dreams 

Zakładnik - Pierre Lemaitre

Autor: Pierre Lemaitre
Tytuł: Zakładnik
Tytuł oryginału: Cadres Noirs
Wydawnictwo: Muza SA
Liczba stron: 358
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
 
Praca, praca, praca. Każdy mieć ją musi, bo rachunki same się nie zapłacą, a brzuch sam nie zapełni się jedzeniem. Chyba, że jest się milionerem, wtedy praca to tylko zbędna zachcianka. Niemniej jednak większość ludzi to przeciętni mieszkańcy, z przeciętnymi zarobkami. Co za tym idzie, ze zdobyciem odpowiedniej posady bywa trudno. Nawet na tą nieodpowiednią często ciężko trafić. W rezultacie bezrobocie dotyka nas wszystkich, tak samo jak trudności w szukaniu źródła zarobku. Z takimi trudnościami borykają się młodzi ludzie, zaraz po studiach, jak i ci starsi, których wysłużone i doświadczone ręce nie są już nikomu potrzebne. Do takich ludzi należy bohater Zakładnika - Alain Delambre.

Alain ma pięćdziesiąt siedem lat i od dłuższego już czasu walczy z bezrobociem. Niegdyś bardzo dobry i ceniony pracownik, dziś starszy pan chwytający się każdej możliwej posady, jak deski ratunku, która pozwoli mu ocalić rodzinę przed długami i lodówką świecącą pustkami. Wiele długich miesięcy bez pracy i stałego zarobku wykańcza Alaina psychicznie. Nie potrafi pogodzić się z sytuacją, w której się znalazł. Setki CV, które przyszło mu wysłać, nie przyniosły żadnego rezultatu. Dla wszystkich pracodawców jest za stary. Ale pewnego dnia wszystko się zmienia. Do rąk Delambre'a trafia koperta z zaproszeniem na test rekrutacyjny jeden z wielkich, prężnie działających korporacji. Alain czuje, że to jego wielka szansa. I wcale nie dziwi go fakt, że test kwalifikacyjny jest dosyć osobliwy - symulacja pojmania zakładników przez terrorystów. Dla mężczyzny nie ważne jest, jak zdobędzie tę posadę, nawet jeśli to on sam miałby okazać się tym, który będzie przetrzymywać zakładników...

Zakładnik to moje pierwsze spotkanie z twórczością Pierre'a Lemaitre'a, który uważany jest za mistrza powieści sensacyjnej. Jego thriller korporacyjny, który miałam okazję czytać, został wyróżniony nagrodą za najlepszy europejski kryminał roku 2010. I tu muszę wtrącić słowo, bo jak na mój gust i moje osobiste przekonania, nagroda ta została mu przyznana nieco na wyrost. Teraz, po lekturze Zakładnika śmiem twierdzić, że thriller ten nie zasłużył na miano najlepszego kryminału. Dlaczego?

Źródło
Dlatego, że brakuje tutaj porządnych emocji i wstrząsów, zwrotów akcji. Może to ja jestem zbyt wymagająca, ale naprawdę nic mnie tutaj nie ruszyło. Zakładnik to opowieść bezrobotnym mężczyźnie, który jest niesamowicie niezadowolony ze swojej obecnej sytuacji (kto by nie był?). Jednakże stopień tego niezadowolenia jest tak wielki, że Alain zaczyna trochę świrować na punkcie zdobycia tej jednej jedynej cudownej posady. Zaczyna kręcić, mataczyć, okłamywać najbliższych, wykorzystywać ich w takim stopniu, że ręce opadają - wszystko to, by przejść test kwalifikacyjny na posadę w korporacji, która będzie nim manipulować i wyciskać resztki energii przez najbliższe kilka lat. Poza tym, kto normalny wynajmuje detektywa za kupę kasy (gdy nie ma się grosza przy duszy, bo nie ma się pracy), żeby zebrał informacje o potencjalnych przeciwnikach? Alain zaczął bawić się w jakiegoś gangstera, który myśli, że w desperackich aktach może zdobyć to, co chce. Tylko że nasz główny bohater ani trochę nie myślał o konsekwencjach swoich nieodpowiedzialnych i naiwnych poczynań, za co w rezultacie dostał porządną nauczkę od życia.

Nie wiem, co autor chciał tutaj osiągnąć, ale główny bohater jego powieści ma u mnie duży, duży minus. Nie potrafiłam znieść Alaina, jego ślepego zapatrzenia w nieokreślony cel, jego nieodpowiedzialności i jego egoizmu. Przez większą część książki miałam ochotę palnąć go w łeb, żeby się wreszcie opamiętał. Ale nie, nie opamiętał się ani trochę.

Pomijając jednak tego nieznośnego bohatera, który zarazem jest też narratorem powieści (przez jej 2/3 uściślając), a co za tym idzie, nie sposób się od niego uwolnić, książka nie jest AŻ TAK tragiczna. Pomysł na fabułę jest dość ciekawy i nieco zawikłany, więc gdzieś tam w głębi tkwi nutka ciekawości, która sprawia, że chcemy dowiedzieć się, jak to się wszytko skończy (a że nie kończy się po naszej myśli to już trudno). Lemaitre dobrze sobie przemyślał fabułę, wszystko trzyma się kupy, jest logiczne i całkiem interesujące. Zwrotów akcji kilka jest, których czytelnik niby się nie spodziewa, ale mnie osobiście nie ruszyły.

Bo ta książka w ogólnym rozrachunku ani mnie ziębi, ani grzeje. Takie to było... przeciętne, muszę rzec. Fabuła na tak, główny bohater na nie. No i tyle. Szału ni ma, jak to mówią. Mimo wszystko wciąż jestem ciekawa twórczości tego autora, mam nadzieję, że inne jego książki bardziej przypadną mi do gustu niż Zakładnik

Moja ocena: 6/10

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa MUZA SA

mały stosik na luty

Dzisiaj stosik, bo coś napisać wreszcie trzeba. Mam nadzieję, że wkrótce pojawi się recenzja, a za nią kolejna, teraz już regularnie, nie to co przez styczeń. Cóż, sesja i okres przed nią całkiem mocno odbiła się na moim czytaniu, ale wreszcie minęła i żywię nadzieję, że wszystko wróci do normy. Po dłuuugim weekendzie błogiego lenistwa z moim A. i z naładowanymi bateriami na dalsze działania, liczę na to, że dam radę :D A, i mam ambitne plany pisania pracy licencjackiej - najwyższy czas! Niech spłynie na mnie jakaś cudowna wena, żebym to wszystko napisała przez te 2 tygodnie, po których zacznie się ostatni semestr studiowania. Ach, byłoby pięknie! Nic, trzeba się zebrać do kupy, a nie, grać pół dnia w SongPopa na Facebooku :P

Dobra, nie przedłużając dłużej, przechodzę do stosiku, który w ostatnim czasie mi się uzbierał (a może nie powinnam stosikować skoro to takie nieprofesjonalne, jak ostatnio przyszło mi czytać? :>). Pokażę Wam, co tam mam i zmykam do dalszych działań - nad blogiem urodowym też trzeba popracować (swoją drogą, zapraszam ponownie > KAMYKOWE WŁOSOMANIACTWO <). Dobra, koniec tych reklam - stosik! 


Od góry:

1. Ajahn Brahm Opowieści buddyjskie dla małych i dużych - od Wydawnictwo Studio Astropsychologii
2. Izabela Janczarska Zaklinacz dusz - j.w.
3. Dagmara Gmitrzak Inteligencja serca - j.w.
4. Jack Ketchum Rudy - od Wydawnictwa Papierowy Księżyc
5. Elizabeth Haynes W najciemniejszym kącie - j.w.
6. Janusz Koryl Upojenie - od portalu Secretum
7. Doreen Virtue Zachcianki pod kontrolą - od Wydawnictwa Illuminatio

To by było na tyle - coś Was szczególnie zainteresowało? coś możecie polecić? a może odradzić? 

To nic, natchnijcie mnie weną na dalsze pisanie, bo w najbliższym czasie z pewnością mi się przyda :D Pozdrawiam i do następnego posta :)