Tak, znowu post z serii stosikowo, bo zdobyczy trochę przybyło. Tych wymianowych, recenzyjnych i z zakupów własnych. Dzielnie walczę z nadrabianiem zaległości, z czytaniem do pracy licencjackiej i z ogarnianiem bieżącego życia, które nie daje wytchnienia - a doba jak na złość wydłużyć się nie chce! Ale dość psioczenia i marudzenia, czas na przyjemności, więc przechodzę do sedna. Stosy!
Autor: Skye Alexander Tytuł: Magia seksualna dla początkujących Podtytuł:Wstęp do Prawa Przyciągania Seria: Dla początkujących Wydawnictwo: Illuminatio, 2012 Liczba stron: 274 Oprawa: miękka
Który
to już raz zaczynam recenzję stwierdzeniem, że seks jest wszędzie? Czasopisma,
telewizja, literatura, muzyka. Teraz do tego grona dołączy również i magia.
Seks w magii? Owszem. Magia seksualna praktykowana jest o tysięcy lat, a jej
naturalna energia pozwala na spełnienie Twoich najskrytszych pragnień. I nie
chodzi tutaj tylko o przyciągnięcie idealnego kochanka – dzięki magii
seksualnej i sile Prawa Przyciągania jesteś w stanie przyciągnąć wszystko:
bogactwo, zdrowie, sukcesy zawodowe – wystarczy tylko dowiedzieć się, jak
wykorzystywać potencjał energii seksualnej, którą każdy nosi w sobie. Tak, Ty
również!
Co
przychodzi Ci na myśl, gdy słyszysz magia seksualna? Rytualne orgie?
Poświęcanie dziewicy bóstwom na złotym ołtarzu? Zapomnij o tym, to bzdury.
Magia seksualna ma z tym naprawdę niewiele wspólnego. Choć uprawianie miłości
ze sobą, z partnerem lub partnerami ma tutaj niemały wpływ, to magia seksualna
i jej sukces opiera się na czymś innym – na sile wiary we własne pragnienia. I
tu, na światło dzienne wychodzi coś, co świetnie znamy z publikacji Rhondy
Byrne p.t. Sekret, czyli Prawo
Przyciągania.
W
książce Skye Alexander łączymy energię magii seksualnej z Prawem Przyciągania,
by jeszcze bardziej i jeszcze skuteczniej przyciągnąć do siebie upragnione
rzeczy. Miłość, szczęście i bogactwo są teraz na wyciągnięcie ręki, trzeba
tylko poznać tajniki generowania energii, która wytwarza się podczas uprawiania
magii seksualnej, a wszystko to będzie Twoje. Ale skąd połączenie Prawa
Przyciągania z seksem? Otóż sprawa jest naprawdę prosta, bowiem podczas
uprawiania miłości uwalniają się pozytywne hormony, czyli endorfiny, które
działają wzmacniająco na nasze prośby,
marzenia i życzenia. Można powiedzieć, że seks (który budzi w nas pozytywne
emocje!) jest lepszą wersją samego pozytywnego myślenia i wizualizacji. Pewnie
niejednokrotnie słyszeliśmy, że podczas orgazmu (bo to kluczowy element magii
seksualnej, który uskutecznia działanie Prawa Przyciągania) człowiek potrafi znaleźć
się na wyższym poziomie świadomości, niemal ocierając się o boskość – to właśnie
idealny moment na to, by powiadomić Wszechświat o swoich pragnieniach.
Ponadto,
prócz wnikliwej analizy magii seksualnej i Prawa Przyciągania, w książce
znajdziemy wiele metod zwiększania energii seksualnej i jej mocy – talizmany,
świece, odpowiednia muzyka (bębny), zapachy, kolory, zaklęcia, kryształy,
kwiaty, tarot, runy i wiele, wiele innych elementów, które pozwolą nam
wykrzesać jeszcze więcej z magii seksualnej. Dzięki książce nauczymy się
wizualizacji oraz manipulowania energią mentalną i seksualną. Wszystko to podane
jest w bardzo przystępny i swojski sposób, z odrobiną humoru, wręcz idealny dla
osób początkujących, które dopiero zaczynają swoją przygodę z magią seksualną.
A
co ja o tym wszystkim myślę? Hmm… Książka ta, to bardzo obszerny poradnik,
dzięki któremu każdy laik dowie się wszystkiego, czego potrzebuje o magii
seksualnej, Prawie Przyciągania i naturalnej energii człowieka. Wiele
poruszanych tutaj tematów pojawiało się przy okazji innych ezoterycznych
publikacji, czy to wspomniany już Sekret,
czy Magia kolorów z tej samej serii,
wydanej przez Wydawnictwo Illuminatio. Podobało mi się to, że autorka używała
języka prostego i zrozumiałego – żadnego pseudo naukowego bełkotu, który
doprowadzałby nas do białej gorączki. Lubię tego typu publikacje, bo gdzieś tam
w głębi korci mnie magia, niewytłumaczalne tajemnice tego świata, etc., więc z
tym większą przyjemnością i ciekawością sięgam po lektury tego typu. Niemniej
jednak, mimo mojego zainteresowania tą tematyka, wciąż nie brakowało mi
momentów, w których trudno było mi powtrzymać śmiech i myśli: Ludzie naprawdę to robią?. O co mi
chodzi? O seks z duchami i wyjadanie eliksiru
łyżeczką wprost z łona partnerki. Naprawdę?!
Pomijając
jednak moje osobiste awersje i wątpliwości, to uważam, że książka jest naprawdę
wartościowym poradnikiem dla początkujących. Mnie osobiście denerwowało to, że
wiele z informacji i tematów zawartych w książce już gdzieś było, więc prawie
połowa tekstu była dla mnie zwykłą powtórką. Z drugiej jednak strony tematy te
są ze sobą mocno powiązane, więc w pewnym sensie mogę zrozumieć to, że i tutaj pojawiło
się o nich kilka słów. Podsumowując, jeśli jesteś zainteresowany magią
seksualną w sferze Prawa Przyciągania, a jeszcze nie miałeś okazji poznać jej
bliżej, książka autorstwa Skye Alexander będzie świetna, do dobry początek
Twoich przygód.
Spartanie,
Amazonki i Walkirie. Mityczne postacie, o których czytałeś w podręcznikach do
historii. Legendarni ludzie o niesamowitej sile, obdarzeni wyjątkowymi darami,
walczący z bogami. Historie o nich były przekazywane innym na przestrzeni
wieków, a z każdym kolejnym nabierały coraz większej fantastyczności i
nieprawdopodobności, przeradzając się w mity. Ale nie w Akademii Mitu, w której
wszystkie te opowiadania o nadludzko silnych herosach, są najprawdziwszą
prawdą. Właśnie tam uczą się potomkowie mitycznych bohaterów, mężnych Spartan,
pięknych Walkirii i wojowniczych Amazonek, którzy przygotowują się na walkę z
chaosem, którego źródłem jest ten zły, czyli Loki.
Pytanie
tylko, co w Akademii Mitu robi Gwen Frost? Dziewczyna nie jest potomkinią
Amazonek, ani Walkirii, nie posiada nadludzkiej siły, ani żadnych szczególnych umiejętności,
które pozwoliłyby jej skutecznie walczyć z wrogami. Gwen to zwykła nastolatka,
która nie ma zielonego pojęcia, co robi pomiędzy rozpieszczonymi, bogatymi i
wrednymi herosami w okresie dojrzewania. Choć prawda jest taka, że Gwen ma w
sobie coś niezwykłego – dar, który wyróżnia ją wśród innych uczniów Akademii.
Pewnego dnia Gwen odkrywa, że po dotknięciu przedmiotu lub osoby, potrafi
poznać jego historię, historię jego właścicieli, które objawiają się jej za
pomocą wizji przesyconych emocjami.
Właśnie
dlatego Gwen znalazła się w Akademii Mitu. Jej moc, choć wydaje się nieistotna
i nieprzydatna w walce, jest znacznie ważniejsza, niż sądzi dziewczyna, jej
szkolni koledzy i nauczyciele. Problem jednakże tkwi w tym, jak poznać cel, dla
którego Gwen otrzymała tę niesamowitą moc. Okazuje się jednak, że odpowiedź na
dręczące dziewczynę pytania pojawią się znacznie szybciej, niż można by
przypuszczać. Wszystko za sprawą tajemniczej napaści na jedną z uczennic w
bibliotece, w której Gwen pełniła dyżury. Od tego momentu życie nastolatki
zmieni się nie do poznania.
Dotyk Gwen Frost to pierwszy tom rozpoczynający nowy cykl
autorstwa Jennifer Estep, zatytułowany Akademia
Mitu. Seria ta opowiada nam historię nastoletniej Gwen Frost, która
odziedziczyła pewien niezwykły dar, który sprowadził na nią niemałe kłopoty.
Wszak mityczni bogowie i ich starożytne konflikty, to nie lada wyzwanie. A Gwen
musi im podołać, czy tego chce, czy nie.
Dotyk Gwen Frost to bez dwóch zdań książka dla nastolatków.
Luźny, naszpikowany slangiem, młodzieżowy język jest tego najlepszym dowodem. Niemniej
jednak nie daje on wrażenia sztuczności, gdyż brzmi całkiem naturalnie, co
sobie bardzo cenię, bo nie przepadam za powieściami, w których język nachalnie
stylizowany jest na młodzieżowy, a jedyne, co z tego wynika, to płacz, lament i
zgrzytanie zębów podczas lektury. Idąc dalej, mamy fabułę. Uważam, że autorka
miała naprawdę ciekawy i oryginalny pomysł na treść swojej powieści – chyba jeszcze
nigdy wcześniej nie spotkałam się z paranormalem dla nastolatków, który
opierałby się na motywie starożytnych bogów i mitycznych postaci historycznych.
Za to niewątpliwie duży plus. Jeśli chodzi o tempo akcji, to nie można
narzekać. Wydarzenia następują po sobie całkiem szybko, nie ma tutaj momentów,
w których wieje nudą, za co kolejny plus.
Z
drugiej jednak strony, nie ma też chwil, które czymkolwiek by zaskoczyły. Ok,
pomysł jest naprawdę dobry, ale fakt, że jest to bardzo młodzieżowa książka dla
nastolatków, a zatem luźna i z przymrużeniem oka, nieco ograniczył autorkę.
Idąc dalej, w głąb negatywów, w kierunku których się udajemy, muszę wspomnieć o
bohaterach. Nie, główna bohaterka była nawet ok – wtedy, kiedy nie powtarzała
setny już raz, że nie ma w szkole żadnych przyjaciół. Jeśli chodzi o resztę, to
bywało ciężko. Nie odpowiadały mi rozwydrzone charaktery bogatych, nastoletnich
herosów, księżniczek z zadartymi noskami i mięśniaków, którzy nagminnie
zaliczali panienki. Wracając jeszcze na chwilę do języka i stylu pisania
autorki, to denerwowały mnie liczne powtórzenia pewnych fraz – a to, że Gwen
nie miała przyjaciół, a to, że komuś wystrzeliwały iskry spod paznokci, itd.
Zwróciłabym również uwagę na wulgaryzmy, które pojawiały się, co jakiś czas. Dla
dorosłych do zaakceptowania (cytuję: dziwka,
fiut, dziwkarz), ale dla młodszych nastolatków już niekoniecznie. Na
koniec wyliczania niedociągnięć, mam spore zastrzeżenie, co do tłumaczenia i
korekty – to pierwsze, jak na moje oko było słabe, a to drugie, cóż można rzec
- literówki, które ktoś przeoczył, a których nie da się nie zauważyć
(dziewczyna imieniem Daphne, czasem zamieniała się w Dafne). To tak tylko napomknąwszy,
kwestia niemająca żadnego związku z treścią recenzowanej książki.
W
ogólnym rozrachunku, trudno więc zdecydować się na jakąś sensowną ocenę. Po
jednej stronie mamy świetny i oryginalny pomysł, który bardzo mi się spodobał.
Po drugiej, sporo niedociągnięć, których nie da się przeoczyć. Jeśli ktoś da
radę przebrnąć przez młodzieżowy język, denerwujących i momentami infantylnych
bohaterów, a chce poznać fajną historię z mitami w tle, niech sięga śmiało. Nie
mam serca skreślać tak przyjemnej w lekturze książki, jednakże sumienie nie
pozwala mi jej polecić. Coś jakby między młotem a kowadłem ;)
Tytuł:TreeCards Wydawnictwo:Cztery Głowy, 2012 Liczba kartoników: 300
W
obecnych czasach, kiedy komunikacja między ludźmi z całego świata jest na
wyciągnięcie ręki, coraz dotkliwiej uzmysławiamy sobie, że nauka języków jest w
cenie. Wymiany szkolne i studenckie, wakacje w gorących krajach, wyjazdy do
pracy i to właśnie wtedy okazuje się, że nie potrafimy się dogadać. Choć w
szkołach angielski jest już na porządku dziennym, tak jak i inne języki, to wciąż
nie brakuje zaległości. Z motywacją bywa różnie, skuteczną metodę nauki znaleźć
trudno i kończy się na tym, że zagraniczne radiowe piosenki wyśpiewujemy po swojemu. Ale koniec z tym, bo na
rynku pomocy naukowych pojawiła się nowość – TreeCards, które opierają się na nowej teorii nazwanej treelosophy.
Treelosophy to nowatorska teoria opierająca się na
idei drzewa. Otóż wyobrażamy sobie naukę języka, np. angielskiego, jako drzewo.
Ziemią, w której ono wyrośnie, jest motywacja. Następnie, by wyhodować piękne,
silne i zdrowe drzewo, potrzebna nam nauka. Wtedy uda nam się uzyskać solidny
korzeń (dzięki metodzie nauki), mocny pień (dzięki gramatyce) oraz tysiące
liści, którymi są słowa i zwroty. Ostatnim elementem teorii jest użycie języka,
które działa jak podlewanie – za pomocą systematycznego używania angielskiego
możemy podtrzymać naszą wiedzę przy życiu.
Natomiast,
jeśli chodzi o TreeCards, są to różne
zestawy tematycznych fiszek, z których każdy zawiera ponad 500 słów i zwrotów,
50 testów utrwalających nowo zdobytą wiedzę oraz 50 minut nagrań z udziałem
native speakerów. I cóż nowego w fiszkach, które pojawiły się już kupę czasu
temu? A chociażby to, że mają śmieszne, zapadające w pamięć ilustracje, które
pobudzają wyobraźnię i stymulują pamięć. Na każdej z kart znajdziecie zwrot po
polsku oraz angielsku, przykładowe zdanie, numer nagrania oraz ciekawostki (na
niektórych z nich). Fiszki prócz tego, że są tematyczne, podzielone są również
na mniejsze podgrupy. Sama miałam przyjemność bawić się z zestawem Everyday Life, który został podzielony
na pomniejsze tematy, takie jak: time, home, food, culture and art, daily
routine. Natomiast, jeśli chodzi o nagrania, to jestem mile zaskoczona, bo po
pierwsze, można je pobrać na komputer za pomocą strony internetowej i kodu,
który umieszczony jest na pudełku z fiszkami, a po drugie, można je pobrać
bezpośrednio na telefon, za pomocą kodu QR.
Prócz
fiszek TreeCards, w zestawie
znajdziemy również TreeBox, czyli
odpowiednik wcześniej poznanego MemoBoxa,
który uatrakcyjnia naukę z fiszkami. W pudełeczku, w którym znajduje się TreeBox znajdziemy „pojemniczek” z
przegródkami, który pomaga nam w utrwalaniu nabytej wiedzy, TreeGuide, który wyjaśnia nam, jak się
uczyć skutecznie oraz zestaw pustych fiszek, które możemy wypełnić własnymi
słówkami bądź zwrotami.
Na
dzień dzisiejszy treelosophy i jej
możliwości oraz oferta Wydawnictwa Cztery Głowy, wciąż są w powijakach. TreeCards i treelosophy są nowością na rynku i przez cały czas się rozwijają. W
chwili obecnej możemy zaopatrzyć się w zestawy słówek i zwrotów dla
początkujących, jednakże w zapowiedziach możemy znaleźć informację, że pojawią
się także wyższe poziomy zaawansowania oraz zestawy z gramatyką, jak również TreeSet, czyli kompleksowy kurs nauki
języka angielskiego.
Osobiście
uważam, że fiszki, to jedna z lepszych metod nauki języków, jeśli chodzi o
słownictwo i zwroty. Nie wiem, jak to będzie wyglądać w przypadku gramatyki,
ale ze słówkami można sobie z łatwością poradzić dzięki tym małym karteczkom.
Jedynym mankamentem może być to, że nie zmieszczą się do kieszeni bądź torebki –
zestaw wygląda dosyć solidnie i jest kanciasty. Ale gdyby wyjąć sobie
poszczególne tematy, które zajmują dużo mniej miejsca, można zorganizować dla
nich miejsce gdzieś przy sobie. Żałuję, że nie miałam takich fantastycznych
gadżetów i pomocy naukowych, gdy sama zaczynałam swoją przygodę z angielskim,
jednakże teraz wiem, że mam szansę spróbować z innymi językami, których zawsze
chciałam się nauczyć. Myślę, że warto zaopatrzyć się w TreeCards Wydawnictwa Cztery Głowy – może warto pomyśleć o ciekawym
i praktycznym prezencie świątecznym? ;)
Autor: Rhonda Byrne Tytuł:Siła Tytuł oryginału:The Power Wydawnictwo: Nowa Proza, 2012 Liczba stron: 276 Oprawa: twarda z obwolutą
Swego
czasu Sekret i opisane w nim Prawo Przyciągania, zrobiły wielką
furorę wśród czytelników. Ludzie chcąc przyciągnąć bogactwo, miłość i marzenia,
sięgali po książkę, która miała im zdradzić wielką, odwieczną tajemnicę, która
zmieni ich świat, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – wystarczy tylko
dokonać malutkich zmian w swoim sposobie myślenia, a świat padnie nam do stóp. Czy
rewolucje te faktycznie miały miejsce wśród tych, którzy sięgnęli po Sekret i uwierzyli w jego moc? Któż może
wiedzieć naprawdę, czy siła Sekretu jest
prawdą, czy też efektem placebo.
Dziś
Rhonda Byrne idzie o krok dalej. Znów uchyla nam rąbka tajemnicy, objawiając
nam istotę Sekretu i Siłę, która
kieruje Prawem Przyciągania. Pewnie
zastanawiacie się, cóż to za sekretna moc, która pozwala nam za pomocą myśli
przyciągać wszystko, czego pragniemy. Pewnie przychodzą Wam na myśl
niesamowite, a może nawet niestworzone pomysły, które mogłoby być rozwiązaniem
tej zagadki. A przecież nie trzeba szukać daleko, wymyślać dziwnych teorii,
gdyż siłą napędową Sekretu jest
miłość. Właśnie tak!
Myślałeś,
że będziesz musiał odprawiać mistyczne rytuały, aby przyciągnąć to, czego
pragniesz? Składać rodzinę w ofierze? Zaprzedać swoją duszę diabłu? Nie, nie
musisz tego robić. Wystarczy, że będziesz kochać. Podobają Ci się buty na
wystawie? Pokochaj je! Wyobraź sobie, jak świetnie na Tobie wyglądają, jak
komponują się z Twoją garderobą i tylko czekaj, aż Prawo Przyciągania sprawi, że Twoje wyobrażenia staną się
rzeczywistością. Szukasz pracy? Pokochaj tę wymarzoną, którą chciałbyś dostać.
Wyobraź sobie, że wstając rano, wstajesz do swojej nowej pracy, która
przypomina tę z Twoich marzeń. Pokochaj ją, a sny się ziszczą.
W
głównej mierze właśnie na tym opiera się teoria pani Byrne. Im więcej kochamy,
tym większe prawdopodobieństwo przyciągnięcia danego obiektu pożądania. Im
więcej dajemy, tym więcej dostajemy. Brakuje Ci pieniędzy? Z miłością rozdaj
te, które masz, a z nieba spadną Ci te, których potrzebujesz. Właśnie taki
przykład podała sama autorka książki – cierpiała na brak pieniędzy, więc żeby
przyciągnąć je do siebie, rozdała ostatnie oszczędności przypadkowym przechodniom,
przelewając na podarunek jak najwięcej pozytywnej energii i miłości. W
rezultacie Wszechświat zrewanżował się jej kwotą 25tys., która wpłynęła na jej
konto kilka dni później, jako zapłata za zapomniane udziały. Czy tylko mnie to
wydarzenie wydaje się niemożliwe i nieco absurdalne?
Osobiście
sama nie wiem, co mam myśleć o teorii Rhondy Byrne, zarówno tej zawartej w Sekrecie, jak i tej, o której pisze w Sile. Z jednej strony uważam, że to
bzdury, szczególnie, jeśli chodzi o metody stosowania Siły w swoim życiu – w książce
opisany jest przykład osoby, która uparcie szukała pracy, ale znaleźć nie
potrafiła, więc spróbowała Siły. Jak? Wyobraziła sobie wymarzoną pracę i
pokochała ją. Każdego dnia wstając rano, wyobrażała sobie, że idzie do pracy.
Pisała do siebie służbowe maile, w których awansowała na wyższe stanowiska, itd.
W końcu Wszechświat się zlitował i osoba ta dostała pracę, którą sobie wymarzyła.
Jakoś nie potrafię wyobrazić sobie siebie, piszącej maile z awansem na swoją
skrzynkę – coś takiego zalatuje mi trochę chorobą psychiczną. Z drugiej jednak
strony łapię się na tym, że faktycznie próbuję zmienić swoje myślenie na
bardziej pozytywne (ostatnio pokochałam fantastyczne buty, które mam nadzieję
przyciągnąć! ;)). A najgorzej jest, kiedy myślę negatywnie, przypomina mi się Sekret i Siła, i boję się, że za chwilę dostanę jakimś gromem z jasnego
nieba albo dostanę te swoje negatywne emocje w gębę, jak bumerangiem.
Myślę,
że jeśli weźmie się teorie Byrne z dystansem i przymrużeniem oka, to coś tam
faktycznie można wydłubać. Bo pozytywne myślenie na pewno coś zmienia w naszym
życiu. Dawanie z siebie miłości, dobrej energii również – wszak buddyści wierzą
w karmę, a to jakby to samo. Nie ma sensu dramatycznie chwytać się, jak tonący
brzytwy, tych wszystkich mentorskich tekstów Byrne, ale warto pomyśleć trochę
bardziej optymistycznie i powstrzymać się od wysyłania w kosmos złych fluidów.
Kończąc
swoją recenzję chciałabym dorzucić słówko o oprawie graficznej Siły – jest fantastyczna. Zaczynając od
twardej okładki otulonej kolorową obwolutą, kończąc na feerii barw wypełniającej
wnętrze książki. Ilustracje, drobne grafiki na marginesach i ciepła kolorystyka
całości są bardzo przyjemne dla oka i umilają czytelnikowi lekturę. Oprawa
graficzna Was nie zawiedzie, natomiast jeśli chodzi o treść, zdecydujcie sami.
Jakąś godzinkę temu wróciłam z kina i po prostu nosi mnie, żeby coś tu Wam napisać, bo o zasypianiu mogę zapomnieć, taka jestem rozemocjonowana. Jednym słowem o filmie? MIAZGA! Totalna! Ostrzegam, jeśli nie jesteście gotowi na naszpikowany chaotycznymi emocjami post, uciekajcie. Bo ja muszę się gdzieś wypisać, wydalić te emocje z siebie, bo wybuchnę, a z mamuśką podzielić się nie mogę, bo spojlery, spojlery i jeszcze raz spojlery. Wlepianie wytrzeszczonych, wciąż jeszcze mokrych od łez gał w lubego i szeptanie "o boże", "fest" i "fuck" pod nosem przez całą drogę do domu, to jak widać wciąż za mało.
Jak wiecie, rezenzji filmów nie pisuję, więc nie liczcie, że będzie to ładna i składna, warta czegokolwiek opinia. Niet. Pure emotions, proszę państwa. Wiecie w co nie mogę uwierzyć? Że się poryczałam. Ba! Ryłam jak bóbr, czkałam, omal nie szlochałam w kluczowej scenie. Palce wbite w ramię lubego (który poszedł tam z własnej, nieprzymuszonej woli, a nawet wręcz przeciwnie <3), zapłakana gęba i urywany oddech = film pełen emocji. Zarąbisty!
Pamiętam, że jeszcze dziś, przed filmem, miałam spore wątpliwości, co do tego, czy wybrać się na Przed Świtem cz. 2. A bo jakoś tak nie wiem... Szumnie wokół tego wszystkiego. Tyle ludzi do kina pójdzie, pewnie same rozchichotane nastolatki, które będą wzdychać do wielkiego ekranu. Och, jakież było moje zaskoczenie, gdy wokół nas zasiadły same stare baby z dziećmi (no dobra, może wcale nie takie stare znowu) i to właśnie one jęczały, wzdychały i komentowały piękny image Edwarda i, tradycyjnie już, klatę Jacoba. Myślałam, że uduszę te babsztyle. Zadźgam nachosami w sosie serowym. Cokolwiek, by wreszcie zamknęły swe niewyżyte jadaczki.
Wracając jednak do filmu, to jestem pod ogromnym wrażeniem, co pewnie już zauważyliście. Gdzieś mam niepochlebne komentarze zmierzchowych hejterów, bo ekranizacja była naprawdę dobra. Nie powstydzę się stwierdzić, że najlepsza, z całej Sagi. Uśmiałam się, popłakałam, jak cholera, a do tego byłam zaskoczona, również jak cholera, a myślałam, że tego uczucia w przypadku Zmierzchu i kontynuacji nie uraczę. Bo swego czasu byłam super fanką, znałam książki od podszewki, filmy oglądałam namiętnie, nic mnie nie zaskakiwało, bo obejrzałam i przeczytałam wszystko jak leci. Ale od tego czasu sporo minęło, a dzięki temu, dzisiejszego wieczora zostałam wbita z fotel z zapłakaną gębą. Nigdy w życiu bym się tego nie spodziewała!
Nie spodziewałabym się, że Stewart poradzi sobie z tyloma emocjami, które miała do zagrania - szczególnie, że ludzie wyśmiewają się z jej braku mimiki, bądź tzw. bitchface. Nie spodziewałam się tak świetnej obsady, jeśli chodzi o "obce" wampiry - Vladimir i Stefan, Garrett oraz Amazonki to moi faworyci/faworytki. Nie spodziewałam się takiego podejścia do treści - z humorem, z jajem, z luzem. Odwalili kawał naprawdę dobrej roboty. Och tak, to była fantastyczna, pełna emocji 23 miesięcznica :*
Autor: Basia Meder Tytuł:Babcia w Afryce Seria: Poznaj Świat Wydawnictwo: Bernardinum, 2010 Liczba stron: 280 Oprawa: twarda
Uwielbiam
książki podróżnicze. Dzięki nim jestem w stanie podróżować do dalekich krajów
na całym świecie, nie ruszając się z kanapy ani na chwilę. Raz dżungla amazońska,
raz Indie, a teraz Afryka – idealnie, zważając na fakt, że za oknem deszcz,
mróz i wszystko, co niesie ze sobą jesień i nadchodząca zima. Gorąca Afryka,
słoneczne safari i czekoladowa skóra mieszkańców wydaje się więc idealnym
miejscem, na wypoczynek dla ciała i umysłu. Tym razem w podróż wybrałam się
wraz z Basią Meder, tytułową babcią w Afryce.
Basia
Meder to, według informacji na okładce książki, Polka mieszkająca w Australii.
Z wykształcenia inżynier mechanik i informatyk, obecnie w wieku emerytalnym,
zdobywa świat wzdłuż i wszerz. Ma za sobą wiele podróży, chociażby na
kontynencie australijskim. Teraz postanowiła wyruszyć na podbój Afryki, a swoje
przygody z podróżowania opisała w Babci w
Afryce oraz Babci w pustyni i w
puszczy.
Już
od pierwszej strony przenosimy się do zupełnie innego świata. Afryka, kontynent
pustynny, gorący, choć i mroźnych krain oprószonych śniegiem nie brakuje.
Kraina lemurów, czyli Madagaskar. RPA obsypane diamentami. Namibia, Zimbabwe,
Zambia i Botswana. Do tego jeszcze Królestwo Lesotho i Królestwo Suazi. A to wcale
nie koniec podróżowania. Wszystko to okraszone jest smakiem egzotycznych,
regionalnych potraw, cudowną muzyką tubylców, która porywa do tańca i
dreszczykiem poznawania kolejnych wspaniałych osobowości.
Bardzo
lubię serię podróżniczą Wydawnictwa Bernardinum. Jestem w niej zakochana, od
kiedy po raz pierwszy wzięłam w dłoń książki Cejrowskiego – wtedy wpadłam po
uszy. Później miałam jeszcze okazję sięgnąć po Rowerem w stronę Indii, którą to książką i bohaterami również byłam
zauroczona, choć nie w takim stopniu, jak piórem Cejrowskiego. Z wielką
nadzieją i dziwną pewnością, że przecież musi być ciekawie, bo z tą serią nie
może być inaczej, sięgnęłam po Babcię w
Afryce. Prócz tego, że zaintrygowała mnie sama Afryka (marzę o wybraniu się
na prawdziwe safari, które ku mej wielkiej radości było tutaj opisane), to
zaintrygowała mnie autorka tegoż tytułu, która zaskakuje swoim wiekiem. Nie
wiem, czego tak właściwie spodziewałam się po podróżującej babci, ale Basia
Meder wprawiła mnie w zdumienie swoim optymizmem życiowym, wigorem i siłą.
Chylę czoła Pani Basiu!
Jednakże,
jeśli chodzi o wnętrze książki, to mam mieszane uczucia. Oprawa graficzna jak
zwykle na plus – piękne zdjęcia, które zatrzymują oko czytelnika na dłuższą
chwilę, dają złudzenie, że można jeszcze bardziej przenieść się do opisywanego
przez Basię Meder świata. Natomiast, jeśli chodzi o treść, to jestem
zawiedziona. Mając porównanie z innymi publikacjami z tej serii,
powiedziałabym, że ta w moim odczuciu wypada najgorzej. Najprościej byłoby mi powiedzieć,
że nie odpowiada mi pióro autorki tego dziennika z podróży, gdyż Basia Meder
wypowiada się w bardzo rzeczowy, konkretny i surowy sposób. Męczyły mnie
przydługawe i obfite w skomplikowane nazwy opisy geograficzne czy polityczne.
Ciekawość ciekawością, ale nie czuję, by było mi to potrzebne do szczęścia. Z większą
radością wyczekiwałam życiowych opisów, śmiesznych anegdotek, czy historyjek z
podróży, które nadałyby całej historii jakiegoś luzu i humoru. Tu było nijak.
Fragmenty z Cejrowskiego potrafię sobie przypomnieć nawet dziś, choć książkę
czytałam spory kawał czasu temu, a z Babci
w Afryce pamiętam niewiele. Szkoda, bo to mogła być naprawdę fajna, ciepła
i pełna humoru historia. Niestety, opcja ta przegrała z nawałem teoretycznych
informacji.
W
ogólnym rozrachunku jestem dosyć neutralnie nastawiona do tego tytułu. Po
Afryce oczekiwałam czegoś innego (aż ciśnie mi się na język lepszego). Cóż, prawda jest taka, że nie
każdy potrafi pisać tak, jak pisze Cejrowski. Jeśli komuś nie przeszkadzają
przydługawe i nudnawe fragmenty naszpikowane informacjami, jak w podręczniku do
geografii, zachęcam do czytania. Ja osobiście oczekiwałam czegoś bardziej
życiowego, praktycznego, emocjonującego, więc pod tym względem się nieco
zawiodłam, niestety.
Autor: Barney Stinson, Matt Kuhn Tytuł:Playbook. Podręcznik podrywu Tytuł oryginału: The Playbook Wydawnictwo:Sine Qua Non, 2012 Liczba stron: 172 Oprawa: twarda
Barney
Stinson – postać znana i lubiana, szczególnie w gronie fanów serialu How I met your mother. Kto jeszcze nie
miał okazji poznać tego piekielnie pewnego siebie podrywacza o fantastycznym
poczuciu humoru, niech żałuje. Jest czego, bo z Barney’em ubaw po pachy
gwarantowany. Stinson króluje nie tylko w serialu, ale również na swoim blogu,
na którym nie brakuje rad na podryw kończący się zdobyciem dziewczyny (aż
ciśnie się na język, by w stylu Barney’a powiedzieć „kończący się zaliczeniem
laseczki”). Do tego wszystkiego wziął się również za pisanie książek! Najpierw
był Kodeks Bracholi(ang. TheBro
Code), a teraz przyszło nam zmierzyć się z kolejnym tworem Stinsona pod tytułem
Playbook. Podręcznik podrywu.
Playbook dedykowany jest
tym cudownym stworzeniom, które sprawiają, że serce młodego chłopca bije mocniej,
mężczyzna w średnim wieku płacze z radości, a stary człowiek się uśmiecha:
piersiom.
Pewnie
panowie, którzy nie mają szczęścia w miłości i zdobywaniu dziewcząt, obce są im
arkana podrywu, a pierwsza rozmowa kończy się zdezorientowanym spojrzeniem
potencjalnej zdobyczy szukającej drzwi z napisem wyjście, zacierają łapki w nadziei na ratunek. Wszak to rady samego
Barney’a Stinsona, faceta, który przeleciał więcej babek niż można sobie
wymarzyć. Chwyta więc taki pan za Playbook
i przegląda. Przegląda i znajduje odpowiedzi na pytanie, czym jest Playbook, w jaki sposób działa, jak z
niego korzystać i ciut o jego historii. Na koniec wstępu czeka go Test DUP oraz Barnesławieństwo. Wszystko to, by sumiennie zastosować w
rzeczywistości zaserwowane przez Barney’a rady.
A
jeśli już o radach mowa, to te działają na zasadzie przedstawień. Każdy sposób,
w jaki można poderwać dziewczynę wymaga przygotowań, rekwizytów i
uporządkowania sobie informacji, jak dana rola ma wyglądać. Myślicie, że to
trudne? Ani trochę, gdy ma się pomoc Stinsona. Każde przedstawienie jest
dokładnie opisane: nazwa, szansa na sukces, jakie kobiety przyciąga, co będzie
Ci potrzebne, ile czasu wymaga przygotowanie oraz ewentualnie skutki uboczne,
które mogą Cię czekać, gdy coś pójdzie nie tak. Później dowiadujesz się, co i
jak zrobić, żeby nie zawalić sprawy. Zastanawiasz się, dlaczego to działa? O
tym Barney również nie omieszkał wspomnieć. Przedstawień jest bez liku,
wszystkie ułożone są poziomem zaawansowania Twoich umiejętności w podrywaniu
laseczek. Możesz być wampirem, podróżnikiem w czasie albo opiekunką. Możesz
zabawić się w tożsamość Barney’a albo baletowego dezertera. Co tylko zechcesz,
a wszystko to, by zaliczyć.
Playbook jest lekturą, która potrafi rozbawić.
Jest też świetnym dodatkiem dla fanów How
I met your mother, do których sama się zaliczam. Choć w ostatnim czasie nie
znajduję chwili na śledzenie najnowszych odcinków, to wciąż z przyjemnością
wracam do tych starych, kiedy akurat uda mi się włączyć tv. Barney jest
mężczyzną szczególnym, wyjątkowym i to wcale nie w pozytywnym sensie. Bo
potrafi wkurzyć, zirytować i oburzyć. Ale jest tak przekomiczny, że nie się go
nie lubić. Jeśli chodzi o Playbook,
to trzeba do tej książki pochodzić z dużym dystansem. Na próżno szukać tutaj
wartościowych rad, które mogą mieć jakiekolwiek pozytywne skutki w życiu. Choć
w sumie, nigdy nie wiadomo, na co skusi się kobieta – czy to na historię o
nerce, czy zaginionym kocie. Osobiście padłabym trupem ze śmiechu, gdyby
podrywał mnie facet z zarostem namalowanym mazakiem czy ktoś, kto próbuje mi
wkręcić, że jego penis jest dżinem spełniającym życzenia – wystarczy tylko
pocierać ;)
Ogólnie
rzecz biorąc książka jest fajna i to oklepane słówko chyba najbardziej oddaje
moje wrażenia po jej lekturze. Było ok, mogłam się pośmiać, jako fanka serialu
miałam dodatkową zabawę, ale osobiście nie radziłabym nikomu stosować tych
metod na podryw w życiu realnym, bo raczej nie należą do tych skutecznych. Ach,
panie, Barney przygotował również mały podręcznik podrywu dla nas, kobiet. Ale
nie nakręcajcie się, podręcznik ten jest naprawdę mały!
Autor: Megan Hart Tytuł:Trzy oblicza pożądania Tytuł oryginału:Tempted Wydawnictwo: Mira, 2012 Liczba stron: 412 Oprawa: miękka
Seks,
seks i jeszcze raz seks. Bo ten jest przecież wszędzie. Kino, telewizja,
czasopisma, a teraz także i literatura. I nie tam żadne zawoalowane aluzje do
uprawiania miłości, żadne tam dyrdymały z głaskaniem się po dłoniach, namiętnymi
spojrzeniami i nieśmiałymi pocałunkami, o nie. Teraz mamy seks w czystej
postaci, bez mgiełki tabu. Mgiełka tabu poszła do lamusa. Razem z
ograniczeniami kur domowych, które nagle zapragnęły samozadowolenia. Wyrwały
się z kajdan, uwolniły od przeświadczenia, że seks jest tylko dla mężczyzn. Bo
przecież nie samym pieczeniem ciasteczek i zmywaniem podłóg kobieta żyje.
Czasem dobrze jest mieć orgazm. Albo dwa.
Dlatego
właśnie wzrasta zapotrzebowanie na takie książki, jak Pięćdziesiąt twarzy Grey’a (których nie czytałam, a o których
słyszałam wiele niepochlebnych opinii) czy Trzy
oblicza pożądania. Na świecie
coraz więcej jest kobiet, które chcą to czytać, a na rynku książkowym
rozmnażają się kolejne powieści erotyczne, znane również pod nazwą porno dla mamusiek. O wyżej wspomnianych
podbojach Grey’a zielonego pojęcia nie mam, na własnym tyłku go nie
wypróbowałam, ale za to trafiła mi się najgorętsza
książka roku, jak twierdzi okładka najnowszej powieści Megan Hart. Tak, o Trzech obliczach pożądania mowa.
Historia
niezbyt skomplikowana. Jest główna bohaterka żeńska imieniem Anne, jak i główny
bohater męski, James. Szczęśliwe małżeństwo, odnoszące życiowe i zawodowe
sukcesy. Miodzik. Ona nigdy nie zdradziła męża, a on nie zdradził żony. Układ
idealny, można by rzec. Ale wtedy pojawia się ten trzeci, Alex, przyjaciel
Jamesa z dawnych lat. Przystojniak i milioner, wraca na stare śmiecie po zakończeniu
interesów w Singapurze, wprowadza się na jakiś czas do domu Kinney’ów.
Początkowo jest zabawnie, faceci wspominają stare lata, piją piwo, palą cygara
i świetnie się bawią. Do momentu, w którym Alex trafia do wspólnego łóżka
Jamesa i Anne. Małżeńska alkowa zyskuje nowego zawodnika, nowy obiekt
pożądania. Tylko jest jeden problem – kto kogo w tym miłosnym trójkącie tak
naprawdę pożąda?
Tyle
by było o treści, w skrócie. Bo fabuła nie skupia się tylko na trójkąciku
James-Anne-Alex, ale pozwala nam poznać innych bohaterów, ich rodziny i
nękające ich problemy. Nie jesteśmy zmuszeni do zagłębiania się w sceny seksu
tylko i wyłącznie, mamy szansę na odetchnięcie od stron ociekających czystym
erotyzmem i zwierzęcym pożądaniem. Krótko mówiąc: fabuła jest całkiem nieźle
rozbudowana. Jeśli chodzi o bohaterów, to cóż… Co kto lubi. Główni bohaterowie
nie zachęcają do tego, by ich lubić. No, może Alex, którego czar i arogancki
uśmieszek zadziałały również i na mnie. Coś w tym jest, że źli chłopcy ściągają
na siebie uwagę kobiet (pewnie z szczególnym wskazaniem na wygłodniałe,
niezaspokojone gospodynie domowe, nie obrażając tu ani trochę kobiet
zajmujących się domem).
Niby
jest ok i czyta się fajnie, lekko i przyjemnie, z nieodłącznym dreszczykiem
podniecenia, ale mimo tego gdzieś z zakamarków ciągle wyłania się myśl, że Trzy oblicza pożądania są książką
naiwną, mało ambitną, nieszczególnie porywającą. Bo co? Mamy miłosny trójkąt,
seksualne ekscesy, ciała oblepione potem, wydzielające zapachy cudownego
uniesienia i tyle. Historia nie jest w żaden sposób skomplikowana, nie zaskoczy
nas niczym, po prostu sobie biegnie do przodu, aż wreszcie się kończy.
Powieściom
erotycznym nie mówię nie. Trzem obliczom
pożądania również nie mówię nie, bo lektura była naprawdę przyjemna, ale
chciałabym czegoś ambitniejszego. Czegoś, co kazałoby mi wzdychać podczas
czytania, a może nawet krzyczeć z rozkoszy, gdy skończę, zamiast chichotać pod
nosem i śmiać się z bohaterów (z tym krzyczeniem, to przesadziłam, udzielił mi
się język Hart, ot co). Czy seks w literaturze przeznaczonej dla kobiet zawsze
musi mieć tą kiczowatą, romansową otoczkę? Byłoby miło, gdyby ta również poszła
do lamusa.
Wracając
jednak do książki Megan Hart, to mogłabym ją polecić każdej kobiecie, która
lubi romanse, szczególnie te pikantniejsze. Mogłabym ją polecić wszystkim,
którzy lubią erotykę w literaturze, a chcą czegoś na odstresowanie i odmóżdżenie, że tak kolokwialnie się
wyrażę. Żałuję, że nie mogę porównać tej książki z tą o Grey’u i jego
poddańczej studentce – wtedy może miałabym zupełnie inne spojrzenie na Trzy oblicza pożądania. A tak, jest jak
jest. Jeśli jednak macie ochotę, czytajcie śmiało.
Autor: Ruth Thomson Tytuł:Sztuka. Kreatywne zabawy i gry Tytuł oryginału:The Art. Creativity Book Wydawnictwo:MUZA SA, 2012 Liczba stron: 82 Oprawa: miękka
Za
oknem ciemno, na zegarze kilka minut przed szóstą, a tu dzwoni domofon. Wszyscy
w domu, więc kogo niesie o tej porze? Zwlekam się z kanapy, ruszam do
hałasującego ustrojstwa z kto tam? na
ustach, a w słuchawce słyszę ciche kurier!
Kurier! Nieodmienna radość, bo skoro kurier, to i pewnie książki. Podpisuję
duperelki, odbieram przesyłkę sporo większą niż te, które dotąd się u mnie
pojawiały. Z niecierpliwością rozrywam kurierową folię, potem białą kopertę, z
ledwością wydobywam zawartość i w końcu z moich ust wydobywa się okrzyk radości
i zachwytu. Razem z kolejnym poradnikiem dla par, w kopercie znalazłam dużą
książkę o intrygującym tytule Sztuka.
Kreatywne zabawy i gry. Po przewróceniu kilku
stron radosnym okrzykom i
marzeniom, by znów mieć dziesięć lat, nie było końca.
Skąd
te zachwyty? Bo, po pierwsze, uwielbiam różne kreatywne bzdetki, które każą mi
złapać w dłoń kredki, nożyczki, farbki i naklejki. Uwielbiam się babrać w
plastycznych robótkach. Skrycie marzę, by zamknięto mnie w ogromnym
papierniczym, to byłby istny raj. A po drugie, książka jest fantastyczna! Naprawdę
żałuję, że nie jestem młodsza, bo mogłabym się bezkarnie oddać przyjemności
rozbrajania tej publikacji.
Ale
wreszcie ochłonęłam i postanowiłam zanalizować ją na spokojnie, dziecięce
podniecenie chowając do kieszeni. I oglądam strona po stronie, a moje
wewnętrzne dziecię wyrywa się z łańcuchów dorosłości. W publikacji tej, wydanej
w formie dużego zeszytu z twardymi stronami na spirali, znajdziemy mnóstwo genialnych
gadżetów do rozbudzenia kreatywności i pomysłowości dziecka. Znajdziemy tu
strony, które dziecko może samo wypełnić, używając kredek, farbek i własnej
wyobraźni. Mamy plansze do gry, wycinanki (kolaż, maska, własna ramka na
obrazek), szablony i naklejki, których możemy użyć w naszym kreatywnym zeszycie,
ale również poza nim. Prócz tego kolorowanki, malowanki, rysowanki, wyklejanki
i co tylko dusza zapragnie. W praktyce możemy wykorzystać zeszyt na wiele różnych
sposobów.
A
praktyka to nie jedyna zaleta tego tytułu. Pomijając fakt, że podczas zabawy z
zeszytem można się świetnie bawić i rozwinąć wyobraźnię dziecka, można się też
czegoś nauczyć. Poszczególne strony okraszone są informacjami o najbardziej
znanych artystach z całego świata, wśród nich znajdziemy Leonarda da Vinci, van
Gogha, Rodina, Muncha i wielu, wielu innych. Książka ta, to nie tylko zabawa,
ale również nauka przez zabawę.
Myślę,
że Sztuka. Kreatywne zabawy i gry, to
świetny prezent dla dziecka (i nie tylko, patrząc po mojej entuzjastycznej
reakcji po otwarciu koperty), który rozwinie jego kreatywną stronę, pozwoli mu
poznać malarzy, rzeźbiarzy, etc. z całego świata – może nawet obudzić w nim
samym prawdziwego artystę! Uważam, że w czasie, kiedy dzieciaki coraz więcej
swojego wolnego czasu spędzają przed ekranem telewizora, czy przed monitorem
komputera, potrzebujemy takich tytułów, które rozwijają, angażują dzieciaki
fizycznie i psychicznie, a nie mamią i ogłupiają. Z pewnością jest to również
fantastyczny sposób na zabawę dziecka z rodzicem, której często brakuje. Zatem
drodzy rodzice, biegnijcie do księgarni czy klikajcie w te internetowe i kupcie
swoim pociechom recenzowaną przeze mnie pozycję – naprawdę warto! Osobiście
żałuję, że nie miałam takiego czegoś, kiedy sama byłam mała. Ale wszak nic
straconego, mogę nadrobić teraz i uwierzcie mi, zrobię to z czystą
przyjemnością i fascynacją dziecka! Polecam ten tytuł z całego serca ;)
Dziś
recenzja trochę nierecenzjowa, bo przyznam się szczerze, że nie mogę pokusić
się o napisanie tradycyjnej opinii,
jakie zwykle pisuję, jeśli chodzi o takiego klasyka, jakim jest Sapkowski i
jego Saga o Wiedźminie. No wybaczcie, ale nie potrafię, za pewne rzeczy po
prostu się nie zabiorę i koniec kropka. Finito. Czy coś. Dziś będzie bardzo
emocjonalnie, żadnych wewnętrznych struktur komentować nie będę, a przynajmniej
nie umyślnie. Nie będę wybebeszać Sapkowskiego i już. W dniu dzisiejszym
pokuszę się na fristajl polekturowy.
A że nie jest to recenzja dla wydawnictwa, tylko taka dla mnie o, to sobie
pozwolę bez żadnych skrupułów i wyrzutów sumienia, że pańszczyznę odwalam i
niepoważna jestem. Dziś mi się nie chce na poważnie, bo i Geralt wcale poważny
nie jest.
Ach,
Geralt z Rivii, do którego wzdychają niewiasty, zarówno te fikcyjne, jak i te
zupełnie realne. Ileż to ja się nie napatrzyłam na różne dyskusje i
zestawienia, w których piękny, białowłosy wiedźmin zajmował wysokie pozycje.
Tak sobie myślę, o co chodzi z tym Geraltem, że tyle niewieścich serc już
skradł, a to tylko postać z książki. Okazuje się jednak, że nie taka zwykła
postać. Choć swoją przygodę z Sapkowskim i Geraltem dopiero rozpoczynam (przy
okazji pisania pracy licencjackiej, tak by
the way), to już, już zaczyna mi świtać w głowie to coś, co przyciąga
kobitki do wiedźmina i co przyciąga ludzi do całej Sagi. Póki co, jak to mówią,
szału nie ma, staniki nie latają, ale
gdzieś, jakaś iskierka już się tli i rozbudza żądzę na więcej.
Ostatnie życzenie to zbiór luźnych opowiadań o wiedźminie
i jego przygodach. Różne były te opowiadania i historie. Jedne mnie ruszyły,
inne nie. Najbardziej ruszały mnie te, w których był Jaskier. To ci łajdaczyna,
no. Ale uśmiech na gębie potrafi wywołać, nie ma co. Właśnie! Póki co, głównym
atutem (prócz głównego bohatera) Sagi Sapkowskiego jest dla mnie humor. Niektóre
teksty sprawiają, że leżę i kwiczę ze śmiechu. I jeśli tak będzie dalej, to
dołączę do grona fanów Geralta, Sapkowskiego i Sagi.
Na
razie jednak walczę z tłumaczeniem nazw własnych i neologizmów, o których to
będę pisać pracę licencjacką. Czasami przy tym tłumaczeniu dopiero mam ubaw, że
boki zrywać. A potem się zastanawiam, czy może lepiej płakać, zamiast się
śmiać, wszak to mój niby przyszły zawód, ten tłumacz, i ja sama pewnie kiedyś
będę musiała walczyć z takimi tekstami i będę tworzyć potworki słowne. Och, boże
uchowaj!
A
Wy, co sądzicie o Sapkowskim? Może Geralt skradł właśnie Wasze serce? A może
Jaskier? Hm? Dzielcie się słowem o wiedźminie, pięknie proszę :D
Bo nie można zapominać o Michale Żebrowskim w roli Geralta z Rivii, nieprawdaż? :)
Autor: Elizabeth Chandler Tytuł:Wieczna tęsknota Tytuł oryginału:Evercrossed Seria: Pocałunek anioła, t. IV Wydawnictwo:Dolnośląskie Liczba stron: 264 Oprawa: miękka ze skrzydełkami
I
znów przychodzi nam zmierzyć się z kolejnym tomem cyklu Elizabeth Chandler p.t.
Pocałunek anioła. Seria o prawdziwej
miłości, która przetrwa wszystko, nawet śmierć. Poprzednie części, które ujęły
mnie swoją delikatnością i szczerością, skłoniły mnie do tego, by kontynuować
poznawanie burzliwych losów głównych bohaterów, Tristana i Ivy. Choć świetnie
zdawałam sobie sprawę z tego, że cykl ten nie należy do literatury wysokich
lotów, a rozum mówił, że było przeciętnie, to serce skłaniało się ku bardziej
przychylnej opinii, a wszystko to za sprawą emocji, które we mnie obudził. Ale
te w ostateczności również wyblakły i zostało jedynie pytanie: po co to ciągnąć?
Na
wstępie chciałabym przestrzec wszystkich tych, którzy jeszcze nie poznali tego
cyklu, a mają taki zamiar lub poznali go, ale jeszcze nie dotarli do tego tomu,
by odpuścili sobie tenże fragment recenzji mówiący kilka słów o treści, gdyż z
całą pewnością zdradzi Wam niepotrzebne szczegóły. Sama nie lubię
spojlerowania, a że trudno jest go tutaj uniknąć ze względu na fakt, że fabuła
poszczególnych tomów jest ze sobą bardzo powiązana, wolę Was lojalnie uprzedzić, by nie odbieram Wam przyjemności z
lektury. Odpuśćcie więc kawałek recenzji.
W
Wiecznej tęsknocie po raz kolejny
spotykamy się z główną bohaterką cyklu, Ivy, która znów próbuje uporać się z
wstrząsającymi wydarzeniami, które miały miejsce rok temu. To właśnie
poprzedniego lata został zamordowany jej ukochany chłopak Tristan, którego
wciąż nosi w sercu. Dziewczyna przez długi czas myślała, że straciła swojego
lubego na zawsze, lecz jak się później okazało, chłopak wrócił na ziemię, jako
anioł, by strzec Ivy przed niebezpieczeństwem ze strony przyrodniego brata,
Gregory’ego. Ale teraz, rok po śmierci Tristana, morderczego brata również już
nie ma. Kierowany żądzą nienawiści i zemsty sam stracił życie. Teraz Ivy
próbuje otrząsnąć się po śmierci dwóch bliskich jej osób. Co więcej, musi
pogodzić się z tym, że Tristan wypełnił swoją misję chronienia swojej ukochanej
i już więcej nie będzie jej odwiedzał. A przynajmniej tak jej się wydawało,
bowiem wszystko zmieniło się podczas wakacji w Cape Cod, gdzie wraz z grupką
przyjaciółek skusiła się na seans spirytystyczny, który przywołał demony
przeszłości. Czyżby nienawiść Gregory’ego była tak silna, by mógł wrócić z
zaświatów? A może to tylko wina wybujałej i naiwnej wyobraźni Ivy i Beth, która
została naznaczona przez nieprawdopodobne wydarzenia ubiegłego roku? Czy piekło
rozpęta się na nowo?
Jak już mówiłam wcześniej, cykl Elizabeth
Chandler ujął mnie już od pierwszego tomu. Choć całość nie porwała mnie ani
trochę, to gdzieś w głębi czułam, że coś jest w tej serii, że chce się ją
czytać. Uważałam, że tym czymś jest związek Tristana i Ivy, który był wyjątkowo
ciepły, czuły i delikatny. My, kobiety, możemy się tego wypierać, ale czasem
lubimy sięgnąć po takie ckliwe historie, które wywołują na naszej twarzy uśmiech
tęsknoty, a w naszych oczach łzy
wzruszenia. Właśnie dlatego polubiłam ten cykl. Ale co stanie się, gdy
zabraknie kluczowego wątku i atutu serii? Klapa się stanie. W Wiecznej tęsknocie właśnie to się stało,
zabrakło najważniejszego i jedynego elementu, który mógł zachęcać do czytania.
Zostały tylko wady. Denerwująca na potęgę główna bohaterka, niesamowicie
infantylna i uparta. Nie potrafię zliczyć momentów, w których miałam ochotę
wleźć do książki i trzepnąć Ivy w łeb, byle tylko się otrząsnęła i skończyła
bredzić. Została też wolno rozwijająca się fabuła, która sprawiła, że co rusz
wiało nudą. Dopiero pod koniec, by tradycji stało się zadość, nastąpiło wielkie
boom, niespodziewany, choć
wyczekiwany zwrot akcji, który zmusza nas do przeczytania kolejnego tomu, by
dowiedzieć się, co będzie dalej. Zabieg skuteczny, nie powiem, aczkolwiek po
tylu tomach po prostu nużący.
W
ogólnym rozrachunku okazuje się, że jest bardzo, bardzo przeciętnie. Nie ma
tutaj elementu, który ratowałby cykl z opresji, czyli chęci rzucenia go w kąt.
Osobiście go nie rzucę, bo skoro zaszłam już tak daleko, to dowiem się, jak ta
cała historia się skończy. Niemniej jednak wiem, że nie poczynię tego z
niecierpliwością i przyjemnością, po prostu dokończę rozpoczęte zadanie i tyle.
Owszem, czyta się lekko, leniwie i idealnie, by oderwać się od natłoku myśli,
ale uważam, że w obecnej chwili, kiedy na rynku książkowym pojawia się tyle
nowych tytułów, to najzwyczajniej w świecie za mało, by zachęcić czytelnika. Szkoda,
że im bliżej końca, tym gorzej. Miejmy nadzieję, że w ostatnim tomie, do
którego jeszcze daleko, wreszcie nastąpi jakaś miła odmiana.
Moja ocena: 6/10
Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Portalu Secretum oraz Wydawnictwa Dolnośląskiego