Strony

Święta z kardynałem - Fannie Flagg

Autor: Fannie Flagg
Tytuł: Święta z kardynałem/ A Redbird Christmas
Wydawnictwo: Nowa Proza
Liczba stron: 224
Moja ocena: 7/10

Pewnego dnia, Oswald Campbell dowiaduje się, że może nie dożyć kolejnej wiosny jeśli nie zmieni miejsca zamieszkania. W trybie natychmiastowym musi opuścić Chicago, w którym zostawić musi byłą żonę, przyjaciół i całe swoje dotychczasowe życie. Lekarz poleca mu małe miasteczko Lost River, w którym może w spokoju dojść do zdrowia. Ale Oswaldowi nie prędko do wyjazdu – dlaczego musi zostawiać wszystko, co ma? A może właśnie o to chodzi, by zacząć nowe życie i odzyskać utracone dotąd zdrowie? Wszak nie będzie ryzykował rychłą śmiercią by zostać w Chicago.
Tak więc Oswald Campbell wyprowadza się do Lost River, miasteczka położonego daleko na południu Alabamy. Na początku nie potrafi przestawić się na życie w mieście, w którym wszyscy mieszkańcy doskonale się znają i są dla siebie przyjaciółmi, ale z dnia na dzień jego aklimatyzacja przebiega pomyślnie. Odnajduje w Lost River swoje własne miejsce, przypomina sobie o dawnej, utraconej pasji, która sprawia, że czerpie jeszcze większą przyjemność z darów, jakie otrzymuje od Lost River. Piękna przyroda i krajobrazy dostarczają Campbellowi wielu inspiracji w malowaniu.

„Magiczne miejsce, gęstwiną skryte przed wzrokiem jadących autostradą kierowców, rozbrzmiewające ptasim trelem, położone nad krętą rzeką, w zieleni, wśród kwiatów, jest jak piękny sen, który tylko czeka na pejzażystę gotowego przenieść go na płótno.”

Wkrótce Oswald znajduje kolejną rzecz, która każe mu zatrzymać się w Lost River na dłużej. Jest nią mała dziewczynka o imieniu Patsy, która zakochana jest w przepięknym, figlarnym kardynale Jacku, który zamieszkuje sklep u Roya. To właśnie ten mały ptaszek przyczyni się do wielu cudów, które będą miały miejsce w Lost River. Miłość, tęsknota, przywiązanie, pokonywanie uprzedzeń i własnej dumy – wszystko to za sprawą małego Jacka.

Na wstępie chciałabym powiedzieć u dwóch  pomyłkach, jakich, moim zdaniem, dopuściło się Wydawnictwo. Przede wszystkim ilustracja ptaka na okładce książki, która nie ma nic wspólnego z treścią. Na okładce mamy papugę a w książce mowa o kardynale. Jest to zauważalna pomyłka, ale mnie osobiście rozbawiła. Po drugie, nota od Wydawcy umieszczona na stronie internetowej mówiąca, że „Święta z kardynałem” to: Amerykańska wersja opowieści wigilijnej” – jak dla mnie gruba pomyłka i wprowadzanie czytelnika w błąd, bo na moje oko książka ta nie ma nic wspólnego  z opowieścią Dickensa – prócz tego, że gdzieś w treści przewijają się Święta Bożego Narodzenia. Chciałabym również wspomnieć, że ta sama powieść występuje pod innym tytułem, a mianowicie „Boże Narodzenie w Lost River”.

Przechodząc jednak do recenzji samej powieści, to muszę przyznać, że była to całkiem przyjemna lektura, przy której wielokrotnie się wzruszyłam, jak i ubawiłam. „Święta z kardynałem” to powieść lekka, bardzo ciepła i idealna na zimowe, świąteczne wieczory. Z pewnością wywoła n a twarzy czytelnika nie jeden uśmiech.

Moim ulubionym bohaterem jest nie kto inny, jak mały, czerwony ptaszek nazywany Jackiem – to dzięki niemu i wokół niego tak naprawdę kręci się cała fabuła, i to on poczynił w Lost River wszystkie cuda, które miały miejsce – wszystko, dzięki swojej małej osóbce. Jednym dał nadzieję, drugim wybaczenie, innym miłość. Wszystko w tej książce jest takie ciepłe, rodzinne i przyjazne, że naprawdę przyjemnie czyta się tę książkę. To, że jest króciutka sprawia, że pochłania się ją w tempie błyskawicznym.

Naprawdę, bardzo fajna, lekka lekturka. Nie można jej nazwać dziełem sztuki, ale ma w sobie pewną magię, która sprawia, że warto się z nią zapoznać. 

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Nowa Proza

Jesień cudów - Jodi Picoult

Autor: Jodi Picoult
Tytuł: Jesień cudów/ Keeping Faith
Wydawnictwo: Prószyński i Sk-a
Liczba stron: 528

Ile razy zdarzyło nam się wykrzyknąć: „To cud!”, gdy coś pozornie niemożliwego miało miejsce? Ile razy zastanawialiśmy się, czy cuda faktycznie istnieją? Czy możliwy jest nagły powrót do zdrowia osoby śmiertelnie chorej lub w długotrwałej śpiączce? Bo przecież były takie przypadki. I jak wytłumaczyć takie wydarzenie? Czy pacjenci spotkali na swej drodze powieściową Faith?
„Są chwile, które otwierają się jak rozłupany orzech, które zmieniają nasz punkt widzenia w taki sposób, ze później już nigdy nie patrzymy na świat tak samo jak przedtem.”
Faith to siedmioletnia, wydawać by się mogło, zwykła dziewczynka. Ale coś nagle się w niej zmienia, kiedy wraz z matką Mariah przyłapuje swojego ojca na zdradzie. Mariah jest o krok od kolejnego załamania nerwowego i poważnej depresji, a Faith? Faith zaczyna rozmawiać z Bogiem. I Bogiem tym jest kobieta…

Początkowo nikt nie wierzy małej dziewczynce – psychologowie tłumaczą to jako sposób radzenia sobie z rozwodem rodziców – Faith znalazła sobie wyimaginowaną przyjaciółkę, która jest dla niej wsparciem w trudnych chwilach. Ale hipoteza ta zostaje obalona, gdy siedmioletnia dziewczynka, niepraktykująca Żydówka, zaczyna recytować fragmenty Biblii. Często po hebrajsku. A z Biblią nie miała do czynienia przez całe swoje życie. Jak teraz można wytłumaczyć jej rzekomo wymyśloną przyjaciółkę?

Wkrótce wokół Faith zaczyna robić się szum medialny. Ian Fletcher, który specjalizuje się w obalaniu rzekomych cudów i samozwańczych proroków, postanawia zdemaskować oszustwo małej dziewczynki i jej matki. Lecz przypadek Faith coraz trudniej wytłumaczyć – przecież dziewczynka wskrzesiła swoją babkę! A do tego wszystkiego jej dłonie zaczynają krwawić, co wszystkim przypomina stygmaty…
„Można w coś naprawdę mocno wierzyć - mówi Faith - a mimo to się mylić.”
Czy w takim razie Faith mówi prawdę? Czy naprawdę rozmawia z Bogiem, który objawia jej się w postaci kobiety? Co na to Kościół, czy nie potraktuje małej Żydówki jako heretyczki? A co z ojcem Faith, który dotychczas trzymał się na uboczy całej sprawy – czy on również wierzy swojej córeczce, tak jak wierzy jej Mariah?

Wielokrotnie spotykałam się z Jodi Picoult podczas lektury jej książek. Od razu przyznaję się bez bicia, że jestem jej fanką, bowiem Picoult pisze w sposób niesamowity – porusza tematy trudne, często kontrowersyjne, a do tego meandruje między psychologią, medycyną i prawem, czując się w tych tematach, jak ryba w wodzie. Ponadto Picoult pisze tak, że do końca nie wiadomo, co się wydarzy. Również i w tej powieści non stop zastanawiałam się, co ten Ian knuje. Styl Autorki rozpoznawalny jest na pierwszy rzut oka – nikt nie pisze w taki sam sposób, jak robi to Jodi Picoult.

Przechodząc jednak do recenzowanej pozycji, czyli książki o tytule „Jesień cudów” – mimo tego, że według mnie, jest to najsłabsze  z dzieł Picoult, które miałam okazję przeczytać, wciąż ma w sobie tę magię, które mają poprzednie. W tym wypadku nawet więcej w niej magii, poprzez występujące w niej cuda i wątek religijny.
„Nie sądzę, byśmy mieli możliwość wyboru osoby, którą kochamy - szepcze Ian. - Po prostu ją kochamy.”
Prócz wątku religijnego i wątku czynionych przez Faith cudów, mamy również wątek miłosny oraz wątek matki. Wątek miłosny, jak to wątek miłosny, nie może być przyjemny i nieskomplikowany, bo wtedy pewnie byłby nudny. A tu mamy ciekawe zawiłości i niepewność, czy bohaterom w końcu wszystko się uda i dostaniemy wyczekiwany happy end. Jeśli chodzi o wątek matki, tutaj przedstawione mamy trudy tego „zawodu”, szczególnie jeśli chodzi o wychowanie i opiekę nad bardzo wyjątkowym dzieckiem, jakim jest Faith. Tutaj plus za wielowątkowość i wielowymiarową analizę różnych problemów – wszak w życiu również nieszczęścia chodzą parami.

Bardzo podoba mi się gra słów, na którą od początku chcę zwrócić uwagę. W powieści znajdziemy wiele takich przykładów, ale najważniejszym z nich jest sama Faith. Jej imię w języku angielskim oznacza wiarę, co już od początku zwraca nam w pewien sposób uwagę na drugie dno tej historii. Początkowo mamy wrażenie, że będzie to historia o rozwodzących się rodzicach i o problemach małej córeczki, a tutaj, gdzieś z ukrycia, wyłania nam się druga część fabuły, jaką jest tytułowa jesień cudów.

Szczerze przyznam, że nie potrafię znaleźć w tej powieści słabych stron. Nie dlatego, że jestem fanką Jodi Picoult, nie. Wszystko dlatego, że ta książka nie ma słabych stron. Pomijając to, że w moim osobistym odczuciu były lepsze pomysły na fabułę, to „Jesień cudów” i tak jest rewelacyjną książką, którą warto przeczytać. A do tego wszystkiego, zaskoczy nas zakończenie, które daje do myślenia (mnie nieco rozczarowało, ale również ogromnie zaintrygowało).

Wszystkich tych, którzy jeszcze nie mieli przyjemności zapoznać się z powieściami Picoult ogromnie zachęcam do nadrobienia strat – myślę, że warto, bo nie są to płytkie opowiastki i przyjemne czytadełka, o nie. Tutaj mamy problemy, o których często nie ma się pojęcia na co dzień (chociażby powieść „Krucha jak lód”). Z każdą kolejną powieścią uczę się czegoś nowego. Otwieram siebie i swoje oczy na otoczenie. Naprawdę warto…
Moja ocena: 8,5/10

Pożegnanie z przeszłością - Robyn Carr

Autor: Robyn Carr
Tytuł: Pożegnanie z przeszłością/ A Virgin River Christmas
Wydawnictwo: Mira
Liczba stron: 272

Wystarczy znaleźć się w nieodpowiednim miejscu, o nieodpowiednim czasie, by wywrócić swoje życie do góry nogami. I nie tylko swoje…

Marcie zdaje sobie sprawę, że od śmierci męża Bobby’ego, jej życie stanęło w miejscu. Jedna zbłąkana kula sprawiła, że sprawny i odważny marines wrócił z wojny w Iraku jako bezwładna, pozbawiona emocji roślina. Przez 3 lata Marcie walczyła ze świadomością, że mąż nie wróci już do zdrowia. Gdy umarł, poczuła ulgę. Nie dlatego, że Bobby był dla niej ciężarem, nie. Wiedziała, że teraz, gdy uwolnił się od bezwładnej skorupy, jest całkowicie wolny. Mimo tego, gdzieś w ferworze walki zgubiła cel w życiu. Nie wie, co ma ze sobą począć, gdy nie ma już męża. Jedyną deską ratunku wydaje się być Ian, przyjaciel męża, który uratował mu życie podczas tragicznego w skutkach wypadku. Tylko że Ian zapadł się pod ziemię, gdy okazało się, że Bobby jest całkowicie sparaliżowany. Marcie postanawia więc go odnaleźć.
Po wielu nieudanych próbach odnalezienia najlepszego przyjaciela jej męża, Marcie wciąż uparcie próbuje. Wie, że Ian żyje, ale zdaje sobie sprawę, że powojenna trauma wygnała go gdzieś na odludzie. Tak trafia do małego miasteczka Virgin River, gdzie w końcu natrafia na ślad zaginionego. Ten niewielki ślad daje jej nadzieję, że wreszcie odnajdzie Iana, a wtedy będzie mogła porozmawiać z nim o Bobbym, tym samym zamykając jeden z rozdziałów w przeszłości. Właśnie tego potrzebuje Marcie – wyjaśnienia i zamknięcia starych spraw. Dziewczynie wydaje się, że  właśnie w ten sposób uda jej się zacząć nowe, inne życie. Że uda jej się uwolnić od demonów przeszłości, które wciąż trzymają ją w miejscu, nie pozwalając ruszyć od przodu.

Ale co jeśli Ian wcale nie będzie chciał rozmawiać o Bobbym i wojnie? Wszak dla niego również jest to bolesny temat, nawet bardziej niż dla Marcie. Co wtedy? Jak Marcie upora się z dręczącą ją przeszłością?

Już jakiś czas temu zauważyłam, że „Pożegnanie z przeszłością” Robyn Carr spotkało się z pozytywnymi opiniami ze strony blogujących recenzentów. Jako, że książka czekała na mnie na półce, postanowiłam w końcu się za nią zabrać. I idealnie trafiłam w czasie z jej lekturą. Dlaczego? Bo książka jest przepełniona ciepłem i pozytywną energią, która w cudowny sposób wypełnia popołudniowe, zimne wieczory. Co więcej, w tle nieśmiało kryje się atmosfera Bożego Narodzenia, co dodaje jej szczególnego uroku.

Przede wszystkim polubiłam głównych bohaterów. Postrzeloną i upartą Marcie, która z niesamowitą siłą i pewnością siebie dąży do wyznaczonych sobie celów (choć przyznaję, że momentami byłam poirytowana jej egoizmem). Nieco gburowatego i mrukliwego Iana, który w środku jest ciepłym i troskliwym niedźwiadkiem, którego nic, tylko przytulać. Niesamowite, jak Autorzy potrafią manipulować piórem, by czytelnik wręcz zakochał się w ich bohaterach. Ja zakochałam się w Ianie. Jego prawdziwa natura głęboko skrywana pod gęstą, rudą brodą i nieokrzesaniem dzikusa mieszkającego na odludziu jest niesamowicie urzekająca i przyciągająca. Ogromna siła i męskość a jednocześnie głęboka wrażliwość i miłość, tak bardzo mnie w nim poruszyły i sprawiły, że się zakochałam.

Kolejną rzeczą, którą jestem zauroczona jest miasteczko Virgin River i okolica, w której mieszkał Ian. Miasteczko choć małe, przepełnione było życzliwymi ludźmi, których nie sposób nie polubić. Czuło się tę sympatię i wszechobecne wparcie, które było Marcie bardzo potrzebne. Jeśli chodzi o chatę Iana, a raczej to, co wokół niej się roztaczało – dzięki malowniczym, choć krótkim opisom przyrody, czułam się, jakbym sama znajdowała się na takim przyjemnym, relaksującym odludziu. Wszak każdy z nas czasem potrzebuje pobyć chwilę sam – mnie się to udało dzięki książce Robyn Carr (bez ruszania się z domu i łóżka!)

Samej fabuły i języka, jakim książka jest napisana nie można zaliczyć do wybitnego dzieła sztuki. Ale co z tego, skoro książka ma w sobie ogromną siłę i pozytywną energię. Nawet nie potrafię wyrazić słowami tego, jak bardzo „Pożegnanie w przeszłością” przepełniło mnie ciepłem i miłością. Nie potrafię zliczyć ile razy na mej twarzy pojawiał się lekki uśmiech, a następnie wybuch gromkiego śmiechu. Nie potrafię też zliczyć ile razy w moich oczach pojawiały się łzy wzruszenia. Naprawdę cieszę się, że mogłam przeczytać tę książkę, która jest tak bardzo naładowana emocjami i energią.

Mimo, że jest to książka lekka i przyjemna w lekturze, nie jest typowym babskim czytadłem. Gdzieś w niej jest głębia, która skłania do refleksji nad życiem. Myślę, że czasem każdy potrzebuje takiej lekkiej, ciepłej i pozytywnej lektury, kończącej się happy endem, by ogrzać swoje zmarznięte podczas zimowych mrozów serduszko ;)
Moja ocena: 9/10
Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Mira. Dziękuję pani Moniko! ;)


Przy dzisiejszej recenzji towarzyszył mi wiecznie uśmiechnięty Borys, którego znalazłam wczoraj pod choinką ;) Dziękuję A.! ;*

Wesołych Świąt!


Z okazji nadchodzących Świąt Bożego Narodzenia chciałabym wszystkim życzyć wszystkiego najlepszego, ciepłej i rodzinnej atmosfery świątecznej, dużo zdrowia i szczęścia w życiu, dużo optymizmu i wiary w lepsze jutro. Chciałabym życzyć również nam, Molom Książkowym, kupy książkowych prezentów i jeszcze więcej czasu na ich pochłanianie (bo tego wiecznie brak ;)) Tym samym chciałabym życzyć szczęśliwego Nowego Roku - by był lepszy niż ten, który powoli mija. 

Wszystkiego Dobrego moi Kochani! ;)

Solo - Sonia Raduńska

Autor: Sonia Raduńska
Tytuł: Solo
Wydawnictwo: Dobra Literatura
Seria: Seria z różą
Liczba stron: 272
Oprawa: miękka

Dojrzałość i pogodzenie z własnym losem. Świadomość swoich słabości, których nie sposób przezwyciężyć w tym wieku. Świadomość bycia gdzieś na marginesie życia – swojego, swoich dzieci, znajomych. Spokój, mimo wszystkich trudności. Czerpanie radości z każdej możliwej chwili w życiu. Czy Ty potrafisz cieszyć się, że pada deszcz a trawa jest tak soczyście zielona? Czy potrafisz czerpać z radość z kota mruczącego na Twoich kolanach? Sonia Raduńska potrafi…
„Powodzenia u mężczyzn nie miałam nigdy. Szczęścia w miłości też bardzo niewiele. Uczucie, które najczęściej przeżywam, to tęsknota. Jestem szczęśliwym człowiekiem.”
W książce p.t. „Solo”, Autorka uchyla nam drzwi do swojego małego, intymnego świata. Za pomocą słów własnych i słów innych Autorów – poetów, pisarzy, felietonistów – przedstawia nam swoje życie, które dalekie jest od  upiększonych i przypudrowanych obrazków. „Solo” to historia kobiety dojrzałej, pogodzonej z życiem.

Główna bohaterka zdaje sobie sprawę, że starość powoli puka do jej drzwi. Już gdzieś czai się za rogiem i wtargnąć chce na próg jej drzwi. Bohaterka ma świadomość, że kończą się jej najlepsze lata, kiedy mogła rozkochiwać w sobie mężczyzn. Teraz, tym, których chciałaby oczarować swoją dojrzałością i inteligencją, przypomina matkę. Skończyły się czasy greckich szaleństw z przyjaciółmi i gorące tango, które tak kocha. Zostały koty paradujące dumnie wokół jej kostek i starzejący się pies. Pozostały wspomnienia. I marzenia… Została radość dnia teraźniejszego i celebrowanie każdej chwili, czyniąc proste rzeczy wyjątkowymi.

Czy to właśnie wtedy tak naprawdę mamy na to czas? Kiedy starość depcze nam po piętach, wszystko się uspokaja i przychodzi czas na refleksje? Bo przecież, kiedy świat pędzi do przodu, przepełniając każdy dzień obowiązkami i stresem, czyż nie trudno jest cieszyć się z uśmiechu przypadkowego przechodnia lub kawałka słońca wyglądającego zza chmury?

Podczas lektury tej książki, po raz pierwszy miałam przyjemność spotkać się z Sonią Raduńską. A szkoda, bo „Solo” jest dla mnie nie tylko kopalnią różnorodnych cytatów, których nie nadążałam notować, ale również chwilą wytchnienia i bodźcem do głębszych przemyśleń. „Solo” nie jest babskim czytadłem opowiadającym o historii dojrzałej kobiety, która szaleje z tęsknoty za swoim życiem, gdy miała dwadzieścia czy trzydzieści lat. Jest czymś więcej.

Autorka zamknęła w tej książce kawałek siebie. Zaprosiła nas do swojego świata, który jest bardzo intymny. Nie opowiada nam tylko o sprawach zwykłych i powszednich. Porusza również tematy poważne, jak wojna czy przede wszystkim śmierć. Bo mimo wszystko, chyba właśnie wokół śmierci cała lektura głównie się obraca. Przez 10 lat, o których opowiada nam Autorka, umierają różni ludzie – Miłosz, Kapuściński, Niemen, Kuroń. Umierają również jej bliscy przyjaciele. Umiera jej ukochany pies. A Ona tkwi w tej rzeczywistości coraz bardziej samotna. Mimo tego, że lubi swoją samotność odczuwa żal i tęsknotę za tym, co było. I za tym, co wciąż przemija i z czym trzeba się powoli żegnać.

Dzięki tej książce zajrzałam nieco w siebie. Lektura zmusiła mnie do refleksji. Nad czym? Nad życiem. Nad jego sensem. Czy nie warto trochę przystopować z życiem? Zaniechać wyścigu szczurów i szarych urzędników? Czy nie warto cieszyć się prostymi rzeczami, jak uśmiech dziecka, który roztapia nawet najtwardsze serce? Przecież życie każdego z nas kiedyś minie, prędzej czy później, więc czy nie warto zastanowić się, czy chcemy je zmarnować na gorączkową pogoń za pieniądzem i dobrami materialnymi? Tyle pytań zrodziło mi się w mojej głowie. Tyle pytań, na które nie łatwo znaleźć odpowiedź.

Nie jest to łatwa lektura, którą po przeczytaniu rzucimy w kąt i szybko o niej zapomnimy. Wręcz przeciwnie. Jest to książka wartościowa, przy której warto wziąć głębszy oddech i przemyśleć pewne sprawy. Książka, którą na długi czas się zapamięta i wspominać się będzie z lekką nutką nostalgii. Polecam.
Moja ocena: 7,5/10
Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Dobra Literatura

Naga cytra - Shan Sa

Autor: Shan Sa
Tytuł: Naga cytra/ La cithare nue
Wydawnictwo: MUZA SA
Liczba stron: 272
Oprawa: miękka

Jednego pechowego dnia całe życie Młodej Matki wywróciło się do góry nogami, a młodość legła w gruzach – wszystko za sprawą brutalnego porwania, którego doświadczyła. Nagle, wszystko, co miała, zostało jej zabrane. Straciła swoje arystokratyczne pochodzenie na rzecz niskiego pochodzenia jej nowego małżonka Liu. Mimo tego, że uprowadził ją i zdobył siłą, stara się przejść z nim przez wszystkie trudności, jakie zgotował im los. Przede wszystkim wojny, w których z takim zapałem Liu bierze udział. W jednej z nich Młoda Matka straciłaby życie. Ale przeznaczenie przyszykowało dla niej coś zupełnie innego – miast stracić życie, wydała na świat nowe. Córeczka dorastała wśród ubóstwa, głodu i trupów, jednak wyrosła na pulchną i przesłodką dziewczynkę. Niestety, małżonek, który coraz bardziej piął się ku władzy, oczekiwał męskiego potomka, który później mógłby go godnie zastąpić. Czy Młoda Matka spełni oczekiwania swojego męża i zrodzi syna człowiekowi, który siłą zmusił ją do małżeństwa? Czy wytrzyma presję intryg, które spowodowane są  sukcesami Liu?
„Wytrwałość jest drogą do szczęścia, przypadek jego objawieniem” *
Shen Feng to młody, uzdolniony lutnik żyjący ze swoim mistrzem z dala od gwaru miasta. Dotąd żył ze sprzedaży swoich wyrobów – przez wiele lat sam wytwarzał cudowne cytry, które cieszyły się dużą popularnością. Niestety, cytra to instrument, na którym powinno się grać w samotności by celebrować wyjątkowość dźwięków, które wydaje, więc tym samym coraz mniej zamożnych ludzi się nią interesuje. Shen Feng zdaje sobie sprawę, że nie ma za co żyć. Postanawia więc zaryzykować i pomóc przyjacielowi w pewnej misji, która przynieść ma duże zyski – otóż mają ograbić grobowiec pewnej arystokratki, która została pochowana na terenie klasztoru mniszek. Młodzieniec kolejny raz musiał zmierzyć się z ogromnym pechem, który go spotkał – grobowiec okazał się pusty. Choć nie całkiem, bowiem mężczyźnie udało się zabrać wieko sarkofagu, który postanowił przeznaczyć na nową cytrę. Później okazuje się, że drewno nie jest tylko zwykłym kawałkiem drewna – gdzieś pomiędzy słojami kryje się historia, która przenika do teraźniejszości Fenga przybierając postać urodziwej zjawy. Czy wreszcie spełni marzenie swojego mistrza by poznać prawdziwą kobietę i założyć rodzinę?

„Naga cytra” to moje pierwsze spotkanie z Shan Sa, która ma na koncie wiele powieści w tej samej tematyce, co recenzowana przeze mnie książka. Niestety, spotkanie to nie należało do udanych. Dlaczego? Bo bardzo trudno było mi przebrnąć przez lekturę tej pozycji – po prostu się nudziłam…

Przede wszystkim, muszę zaznaczyć, że nota Wydawcy na odwrocie książki wyczerpuje całkowicie temat – wszystkie najważniejsze elementy są w niej całkowicie streszczone, od początku do końca, co sprawia, że nie musimy czytać reszty – przecież i tak już wiemy, co się stanie. Wydaje mi się, że nota powinna zachęcać do lektury i zaostrzać apetyt na nią, a nie przedstawiać całą fabułę. Szkoda.

Przykro mi również, że nudziłam się przy niej jak mops. Po przeczytaniu „Pawilonu Kwiatu Brzoskwini”, który nieco zbliżony jest tematyką do „Nagiej cytry” liczyłam na kolejny zachwyt kulturą Dalekiego Wschodu – zachwytu brak. Myślę, że ktoś, kto interesuję się tą kulturą głębiej mógłby być zachwycony, szczególnie, że otrzymałby sporą dawkę historii – jeśli ktoś to lubi, proszę czytać – ja niestety nie przepadam za powieściami historycznymi, więc może dlatego tak ciężko było mi przez nią przebrnąć. Jednakże głęboko wierzę, że o historii można mówić w ciekawy i interesujący sposób, czego tutaj, moim zdaniem, zabrakło.

Jeśli ktoś jest zainteresowany kulturą Dalekiego Wschodu, a do tego jest historycznym maniakiem – polecam. Ale jeśli komuś, tak jak mnie, trudno przebrnąć przez powieści historyczne radzę sięgnąć po coś innego.
Moja ocena: 4/10
*Cytat pochodzi z powieści

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa MUZA SA

Bóg, kasa i rock'n'roll - Szymon Hołownia, Marcin Prokop

Autor: Szymon Hołownia, Marcin Prokop
Tytuł: Bóg, kasa i rock'n'roll
Wydawnictwo: Znak
Liczba stron: 336
Oprawa: miękka
Gdy pierwszy raz zobaczyłam zapowiedź tej książki, wiedziałam, że chcę ją przeczytać. Dlaczego? Przez połączenie „Prokop&Hołownia”. Z tymi dwoma panami miałam do czynienia głównie podczas oglądania sobotniego programu rozrywkowego. Wtedy miałam wrażenie, że panowie mimo wszystkich różnic, które ich dzielą, w jakiś niesamowity sposób się wzajemnie uzupełniają, tworząc zgrany i interesujący duet. Miałam wrażenie, że książka stworzona w konwencji takiej mieszanki może być czymś wyjątkowym. Powaga tematów, które poruszają zmiksowana z głupowatym dowcipem prezentowanym w telewizji – czegóż chcieć więcej.
Niestety, w jakiś sposób zachłysnęłam się własnymi oczekiwaniami. Patrząc na tytuł, liczyłam, że więcej będzie kasy i rock’n’rolla, a mniej Boga. Jest wręcz odwrotnie.

Ale zaczynając od początku. „Bóg, kasa i rock’n’roll” to swoisty dialog pomiędzy Marcinem Prokopem a Szymonem Hołownią. W swojej rozmowie poruszają tematy, o których nie rozmawia się na co dzień. Wszak przy rodzinnym obiedzie nie wdamy się w zażarte dyskusje czy Bóg istnieje, a jeśli tak, to czemu się z nami bawi? A co jeśli bawi się nami? A co z rolą pieniądza we współczesnym świecie? Czy pieniądz jest ważny i czy daje nam wolność? A może wręcz przeciwni - zniewala? Jednoznacznie można orzec, że są to tematy trudne i w większości kontrowersyjne, szczególnie jeśli chodzi o wiarę i Kościół.

Niemniej jednak, mimo ciężaru jaki spoczywa na problemach poruszanych przez Prokopa i Hołownię, można zauważyć, że prowadzą swój dialog w sposób wyważony. Każdy z nich stara się przedstawić swoje racje, mimo, że spotykają się ze obiekcjami z drugiej strony. Żaden z nich nie zniża się do słownych przepychanek, co jest godne podziwu zważając na tematykę, którą poruszają. Mimo odmiennych charakterów i poglądów nie starają się przeciągnąć czytelnika na swoją stronę – Hołownia na stronę gorliwych katolików, Prokop na stronę racjonalnych agnostyków – wręcz przeciwnie, dają czytelnikowi wolną wolę i możliwość wyboru własnej drogi. Nie mówią, co jest dobre, a co złe – o tym zdecydować musimy sami.

Szczerze przyznam, że lektura książki „Bóg, kasa i rock’n’roll” nie należała do rodzaju lekkich i przyjemnych. Jak już na początku mówiłam, nieco minęłam się z oczekiwaniami. Gdzieś po cichu liczyłam na więcej śmiechu i zabawy, a dostałam coś zupełnie innego – trudna i kontrowersyjna tematyka, która skłania do refleksji. Z jednej strony to dobrze, bo lektura była dla mnie podróżą w głąb w siebie, w swoje własne poglądy i przekonania. Nauczyłam się wiele o sobie, m.in., że nie potrafię tak ślepo wierzyć, w coś, czego nie potrafię udowodnić, co nie jest namacalne jak robi to Szymon Hołownia. Z drugiej strony, czytanie momentami było dla mnie ciężkie i czasem przechodziło mi przez myśl, żeby sobie darować. Ale przetrwałam do końca i nie żałuję ani trochę.

Mam jednak niemiłe wrażenie, że bardziej jest to książka Hołowni, niż Prokopa. Gdzieś udało mu się przemycić sporą ilość tematyki z jego podwórka, w której z pewnością czuje się lepiej niż Prokop. Po drugie, strasznie irytuje mnie to, że Hołownia wszystko potrafi wytłumaczyć Bogiem, wiarą i miłością. Dla mnie jest to nieco naiwne myślenie, ale nie chcę osądzać niczyich poglądów. Wiem tylko jedno – że skłaniam się ku poglądom Prokopa.

Pomijając moje lekkie rozczarowanie dotyczące tematyki książki, a raczej proporcji poruszanych tematów, polecam tę pozycję. Nie jest to lektura lekka i nie wymagająca myślenia, przy której można się zrelaksować, ale przecież nie każda książka musi taka być. W zamian za to czytelnik otrzymuje rozmowę na poziomie, prowadzoną przez dwóch inteligentnych i oczytanych facetów, dzięki której może się dowiedzieć wiele o sobie. Warto też zaznaczyć, że w pewien sposób zaglądamy przez okienko w prywatne życie Prokopa i Hołowni, które tak bardzo różni się od obrazu, jaki wykreowaliśmy sobie na podstawie duetu z „Mam talent!”. Może warto odbyć podróż w głąb siebie, meandrując pomiędzy metaforami, które serwują nam rozmówcy? 
Moja ocena: 7,5/10

W pół drogi do grobu - Jeaniene Frost

Autor: Jeaniene Frost
Tytuł: W pół drogi do grobu
Tytuł oryginału: Halfway to the Grave
Seria: Nocna Łowczyni, tom I
Wydawnictwo: MAG
Liczba stron: 440
Oprawa: miękka
Czasem w naszym życiu wydarzają się tak okropne rzeczy, że nie sposób odrzucić ogarniającej nas żądzy zemsty i przepełniającego nas gniewu. Każda myśl wydaje się skupiać tylko na jednym: odpłacić pięknym, za nadobne. Właśnie w takiej sytuacji znalazła się Cat, która jest córką ofiary gwałtu.  22 lata temu pewien wampir zgwałcił matkę Catherine – skutkiem czego narodziła się pół-wampirzyca pałająca żądzą zemsty. Od wielu lat jej głównym zadaniem jest polowanie na wampiry i zabijanie ich. W ten sposób chce wynagrodzić matce wszystkie przykrości, których doznała za sprawą okrutnego krwiopijcy.

Pewnego wieczoru podczas kolejnego polowania w klubie, Cat zauważa przyczajonego w ciemnym kącie wampira. Wie, że będzie to jej kolejna ofiara. Chcąc wyprowadzić przystojnego mężczyznę z klubu próbuje wszystkich swoich wdzięków i umiejętności, lecz na próżno. Wampir spławia Cat nim ta zdaje sobie z tego sprawę.  Jednakże wkrótce ich drogi znów się splotły. Tym razem dziewczyna nie chciała stracić okazji na zlikwidowanie kolejnego niepotrzebnego krwiopijcy. Niestety, zapomniała o jednym – że nie należy lekceważyć przeciwnika. Tym sposobem znalazła się w opuszczonej jaskini, przypięta kajdankami, niemal naga. Wampir postanowił ją porwać…

Cat pozostaje nieugięta. Nie daje się zastraszyć wampirowi, który próbuje wydobyć z niej informacje, których nie posiada. Od słowa do słowa, dochodzą do porozumienia. Bones, bo tak ma na imię wampir, który porwał Cat, zdał sobie sprawę, z kim ma do czynienia. Postanawia zwerbować Cat do wspólnych interesów – wszak oboje polują na wampiry. Dziewczyna niechętnie zgadza się na warunki Bonesa i tak rozpoczyna się jej nowe życie pełne morderczych treningów, kusych sukienek i srebrnych noży.

Czy współpraca Cat  i Bonesa będzie należała do udanych? Na kogo tak zawzięcie poluje Bones? Czy Cat uda się odnaleźć ojca, by mogła całkowicie zemścić się na rasie, która skrzywdziła jej matkę? Czy Cat podda się nieodpartemu urokowi Bonesa?

„W pół drogi do grobu” to pierwsza część cyklu „Nocna łowczyni” autorstwa Jeaniene Frost. Na początku warto powiedzieć, że historia Cat nie należy do oryginalnych – każdy z nas świetnie zdaje sobie sprawę, że wampirze historie już były, nie raz i nie dwa. Jednakże, mimo tego, że pomysł jest dosyć powszechny, książka ma w sobie coś wyjątkowego. Co? Już mówię.

Po pierwsze fabuła - wartka akcja wciąga czytelnika do reszty. Już od początku non stop coś się dzieje, co sprawia, że nie można się nudzić podczas lektury. Akcja prze do przodu, rwąc ku rozwiązaniu i zakończeniu sugerującym kolejną część – co mnie niezmiernie cieszy, w szczególności, że „Jedną nogą w grobie” czeka już na mnie na półce. Kolejną zaletą fabuły jest jej dowcip i przemieszane motywy – przemoc, seks, miłość – wszystkiego po trochu,  co daje niesamowitą mieszankę. Przyznaję, że wielokrotnie miałam ciarki na całym ciele. I to nie tylko ze strachu…
"Jeśli ode mnie uciekniesz, będę cię szukał. I znajdę cię..."
Po drugie, wyraziste główne postacie. Cat od początku zyskała moją sympatię – jest silna i niesamowicie uparta, skupiona na swoim celu, nieugięta. Ponadto ma cięty język i dowcip, co dodaje smaku lekturze. Również Bones bardzo mi się spodobał – myślę, że będzie kolejnym bohaterem płci męskiej, do którego będę po cichu wzdychać. Pod skorupą silnego, pewnego siebie i nieco aroganckiego mężczyzny skrywa swoją wrażliwą naturę przepełnioną troską i miłością. Momenty z Bonesem z całą pewnością należą do moich ulubionych.  

Ogólnie mówiąc jestem na duże tak, co do tej części – zobaczymy, co Autorka przygotowała w kolejnych częściach cyklu o Nocnej Łowczyni. Książka ma w sobie wszystko, co mieć powinna, by zachęcić do czytania – wartką akcję pełną nurtujących tajemnic, wyraziste postacie, które zostają w pamięci oraz to „coś”. Mimo, że pomysł na wampirze historie jest wszystkim znany, tutaj jest coś wyjątkowego, co wyróżnia książkę spośród innych. Lektura „W pół drogi do grobu” dostarczyła mi wielu silnych wrażeń i emocji, co bardzo sobie cenię w książkach. Polecam starszym fanom wampirów. I nie tylko!
Moja ocena: 9/10
Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa MAG 

Cukierku, ty łobuzie! - Waldemar Cichoń

Autor: Waldemar Cichoń
Tytuł: Cukierku, ty łobuzie!
Wydawnictwo: Dreams
Liczba stron: 64
Oprawa: twarda

Cukierek, Cukier i Cukrzyca – tak nazywany jest strasznie niesforny kocur, o którym opowiada nam Waldemar Cichoń. Jego przygody rozpoczynają się, kiedy chłopiec imieniem Marcel, postanawia wybrać go na swojego nowego pupila. Cukierek już na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie rozrabiaki i właśnie to urzeka chłopca – wie, że z takim kocurem nie można się nudzić. I jest to prawda, bowiem Cukierek jest kotem jednym w swoim rodzaju.

Już pierwszego dnia Cukierek postanawia wymknąć się z domu na małą przechadzkę. W czasie, kiedy Marcel i jego rodzice zamartwiają się, cóż też się stało z ich zwierzakiem, kociak w najlepsze zwiedza świat. Machając swym pręgowanym ogonkiem zaczepia warczące psy, mając w nosie cały świat. Lecz nagle słyszy niepokojący dźwięk – to jego własny brzuszek burczy i dopomina się jedzenia! Tym sposobem Cukierek postanawia wrócić do Marcela. Jak sam mówi: „(…) wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej!”.  
W domu również nie brak powodów do psot – czy ten nowy sweterek, który ostatnio kupiła mama Marcela, nie nadaje się do zabawy? A może ozdoby choinkowe, które tata Marcela tak pieczołowicie umieszcza na zielonym drzewku? Przecież to tylko jedno pacnięcie łapką, nic się nie stanie. A tu niespodzianka! Jeden wielki ambaras z małych psot Cukierka. Cóż za łobuz z tego kocura… Czy komuś w końcu uda się go okiełznać?

Pierwszą rzeczą, która mnie urzekła w tej książce jest okładka – po pierwsze w kolorze zielonym, a po drugie bardzo nietypowa, bowiem niektóre części ilustracji pokryte są błyszczącą powłoką przypominającą plastik – naprawdę przykuwa oko! Same ilustracje Dariusza Wanata wewnątrz książeczki umilają czytanie.

Drugą rzeczą, która mnie urzekła to sam Cukierek. Choć dawno wyrosłam już z bajek dla dzieci, z przyjemnością pozwoliłam sobie na chwilę zapomnienia podczas poznawania przygód nieposłusznego kocura. Książeczka przepełniona jest zabawnymi historyjkami, które można czytać jednym ciągiem lub osobno – każda z nich wywoła uśmiech na twarzy dziecka.

Jednej rzeczy mi jednak brakowało, a mianowicie morału, który każda z bajek posiadać powinna. Ja niestety żadnego się tutaj nie doszukałam, choć początkowo widziałam jego zarys. Niestety, później zarys się gdzieś urwał i cień morału zniknął. A szkoda, bo uważam, że mimo wszystko jest on potrzebny, szczególnie, że jest to książeczka przeznaczona dla dzieci.

Niemniej jednak książeczka wywołała u mnie bardzo pozytywne emocje i myślę, że gdybym miała dzieci, z chęcią przeczytałabym im historię kota Cukierka, który jest niesamowitym łobuzem. Zabawna fabuła i świetne ilustracje działają na korzyść całości. Warto poczytam dzieciakom do snu ;)
Moja ocena: 8/10
Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Dreams

zdobycznie

Znowu mi się nazbierało trochę książek do zaprezentowania, więc nie robię nic innego, tylko je Wam prezentuję :D Jedna z nich sprawiła mi ogromną radość :D


1. Jim Butcher "Akta Dresdena. Front burzowy" - od Wydawnictwa MAG
2. Jeaniene Frost "W pół drogi do grobu" - j.w.
3. J. C. Samoza "Przynęta" - od Wydawnictwa MUZA SA
4. Shan Sa "Naga cytra"- j.w.
5. K. Bolkovac "Demaskatorka" - j.w.

Malarz młodych dziewcząt - Monika Feth

Autor: Monika Feth
Tytuł: Malarz młodych dziewcząt
Tytuł oryginału: Der Madchenmaler
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Liczba stron: 368
Oprawa: miękka

Ilka to nieco zagubiona i zamknięta w sobie, krucha nastolatka. Wraz z Mike’m, swoim chłopakiem, próbuje walczyć z demonami przeszłości, które wciąż i wciąż nawiedzają jej teraźniejsze życie. Gdzieś w zakątkach umysłu bezustannie czają się myśli o tragicznym wypadku jej rodziców, który miał miejsce przed trzema laty, a który na zawsze odmienił jej życie.

Mike wielokrotnie próbował dotrzeć do Ilki, choć zdawał sobie sprawę, że najlepiej będzie zaczekać aż dziewczyna sama się otworzy. Teraz, gdy Ilka zniknęła żałuje, że wie o niej tak niewiele. Pewnego dnia Ilka po prostu znika. Miast wrócić po terapii do swojego chłopaka, przepada jak kamień w wodę. Mike szaleje z niepokoju. Zarówno chłopak, jak i jego współlokatorki, Merle i Jette, rozważają różne opcje, choć tylko jedna wydaje im się w tym wypadku prawdopodobna. Porwanie. Chłopak jest wręcz pewien, że ktoś porwał Ilkę. Tylko kto?
Chłopak na własną rękę postanawia znaleźć swoją dziewczynę. Niestety, aby tego dokonać, będzie musiał wyruszyć w podróż do jej przeszłości, którą tak skrzętnie przed nim ukrywała. Coś poważnego musiało się stać 3 lata temu, skoro ukrywała istnienie swojej matki i brata Rubena. Mike zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę nie zna swojej dziewczyny, a informacje, do których dotrze nie będą należały do przyjemnych.

Gdzie zniknęła Ilka? Czy spekulacje o porwaniu mają jakikolwiek sens? Co Ilka skrywała przez tak długi czas? I dlaczego tak często reagowała płaczem i ucieczką na próby zbliżenia się przez Mike’a? Czy przeszłość znów dała o sobie znać, budząc wszystkie koszmary i niepokoje?

„Malarz młodych dziewcząt” to już druga powieść Moniki Feth. W tym wypadku, tak jak przy „Zbieraczu truskawek”, mamy do czynienia z thrillerem psychologicznym. Trzeba również wspomnieć, że „Malarz…” jest w pewien sposób kontynuacją „Zbieracza…” – znajdziemy te same postacie oraz wzmianki na temat fabuły poprzedniej książki. Przeczytanie poprzedniej części nie wydaje się niezbędne, ale przyjemniej jest znać wszystkie istotne fakty lektury, którą czytamy.

Narracja książki prowadzona jest z perspektywy każdego z bohaterów. Raz widzimy całą sytuację z perspektywy Ilki, raz Mike’a, a raz z perspektywy Jette czy Merle. Nie brakuje również perspektywy tytułowego malarza młodych dziewcząt, co uważam za zaletę – fabuła zyskuje nieco więcej smaku, gdy spojrzymy na akcję oczami sprawcy, a nie tylko ofiary. Czasem można się pogubić w tych przeskokach, ale dzieje się to bardzo rzadko i nie stanowi to dużego problemu.

Spodobał mi się pomysł na fabułę – główna bohaterka, która skrywa tajemnicę swojej przeszłości. Autorka powoli karmi nas nowymi informacjami, co sprawia, że chce się wiedzieć więcej i więcej. Już pod sam koniec byłam tak bardzo ciekawa, jak zakończy się cała ta historia, że nie sposób było się oderwać.

Niemniej jednak jestem nieco rozczarowana. Po pierwsze, brak w niej zwrotów akcji. Fabuła mimo wszystko ciągnie się leniwie i na krótki moment wybucha w punkcie kulminacyjnym. Dosłownie na parę stron, a dla mnie to stanowczo za mało. Skoro Autorka przez tyle czasu wprowadza nas w atmosferę tajemnicy to oczekuję czegoś więcej, jakiegoś porządnego zakończenia całego historii. Czegoś, co sprawiłoby, że oczy wyszłyby mi z niedowierzania i przerażenia. A tutaj tego brak. Ot, stało się. Historia się rozwiązała, bez szczególnego „boom”. Do tego wszystkiego brak zakończenia. Mamy punkt kulminacyjny, a potem nic, co mnie bardzo, bardzo rozczarowało. Myślę, że z całej tej historii i nietypowego pomysłu – kazirodcza miłość – można wycisnąć dużo więcej.

Uważam, że jest to przyjemna lektura, na którą można się skusić, bo dzięki swojej fabule i treści, jaką zawiera staje się nietypowa. Niestety, zakończenie, a raczej jego brak, i krótkie rozwinięcie akcji w punkcie kulminacyjnym uważam za rozczarowujące. 
Moja ocena: 6/10
Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości portalu www.amanita.pl 

Marina - Carlos Ruiz Zafón

Autor: Carlos Ruiz Zafón
Tytuł: Marina
Wydawnictwo: MUZA SA
Liczba stron: 304
Moja ocena: 8/10

Óskar Drai, główny bohater powieści, uwielbia krążyć po zapomnianych zakątkach Barcelony. Podczas któregoś z kolejnych spacerów po mrocznych uliczkach otulonych tajemnicą, trafia do pięknego pałacyku, który, spowity we mgle, ukrywał się pośród pokrytych bluszczem murów. Gdzieś z oddali słyszy najpiękniejszy głos, który kiedykolwiek było mu dane usłyszeć. Ciekawość i anielskie dźwięki prowadzą go wprost do nieznajomego wnętrza pałacyku, gdzie nie dane mu jest dłużej zabawić ze względu na, wydawać by się mogło, przerażającą postać wyłaniającą się z mroku. Óskar nie myśląc ani chwili dłużej, ucieka z pałacyku ile sił w nogach. Zdążył jedynie pochwycić w dłoń kieszonkowy zegarek, który stanie się początkiem niesamowitej przyjaźni, ale i również przerażających przygód i odkryć.

Dręczony poczuciem winy, Óskar postanawia wrócić do zagadkowego pałacyku by zwrócić właścicielowi zegarek. Gdy już, już miał postawić nogę na terenie posesji, zauważył, że z barcelońskiej mgły wyłania się rower, a na nim niesamowita postać, która okazuje się piękną, eteryczną dziewczyną w białej sukni. Okazuje się również, że tajemnicza dziewczyna jest córką właściciela zegarka, który przypadkiem wpadł w ręce Óskara.

Od tego momentu, między Óskarem a tytułową Mariną nawiązuje się szczególna więź. Początkowo dziewczyna traktuje chłopaka z dystansem i potężną dawką sarkastycznych uwag, niemniej jednak wydarzenia, w epicentrum których znajdą się oboje, z pewnością bardzo ich do siebie zbliżą.

Pewnego dnia, Marina postanawia zabrać Óskara na stary, owiany legendą cmentarz. Dziewczyna zauważyła, że w każdą ostatnią niedzielę miesiąca, na cmentarzu pojawia się pewna kobieta, nazwana przez nich „damą w czerni”, ze względu na fakt, że całe jej ciało, a w szczególności twarz, okryte były czarnym materiałem. Kobieta ta odwiedzała bezimienny grób, co bardzo zaintrygowało Marinę i Óskara. Postanawiają więc śledzić każdy jej krok, co doprowadza ich do oranżerii, ukrytej gdzieś na pustkowiach miasta. Znajdują tam rzeczy, których woleliby nigdy nie zobaczyć. Przerażające kukły o świdrujących oczach i hakach zamiast rąk. A do tego album z makabrycznymi, ludzkimi deformacjami.

Mimo okropieństw, na które natknęli się w oranżerii, nie potrafią zapomnieć o odrażających zdjęciach. Spojrzenia fotografowanych osób na długi czas pozostaną w ich pamięci. Niemniej, mimo strachu, który odczuwają, ich ciekawość wciąż rośnie. Postanawiają rozpocząć śledztwo, by rozwikłać zagadkę „damy w czerni” i makabrycznych fotografii. To, do czego doprowadzi ich niezdrowa ciekawość sprowadzi na Óskara i Marinę ogromne kłopoty. Koszmarne kukły jeszcze nie raz zawitają w ich życiu, chcąc im je odebrać…

„Marina powiedziała mi kiedyś, że wspominamy tylko to, co nigdy się nie wydarzyło. Wieczność musiała upłynąć, abym wreszcie pojął jej słowa.”

„Marina” to już moje trzecie spotkanie z twórczością Zafóna. Wcześniej miałam przyjemność zapoznania się z „Cieniem wiatru” i „Grą Anioła”, które wywarły na mnie ogromne wrażenie i po dziś dzień je uwielbiam. Przyznaję, że to właśnie one sprawiły, że jestem fanką tego Autora. Również „Marina” na długo zostanie w mojej pamięci, choć bardzo rozczarowała mnie jedna rzecz – otóż mam wrażenie, że Zafón w każdej swojej powieści ma pewien schemat, który za trzecim razem stał się dla mnie wyraźnie zauważalny. Zawsze jest Barcelona, zawsze głównym bohaterem jest młody chłopak, zawsze gdzieś pojawią się i kobieta, którą bohater darzy szczególnym uczuciem i zawsze jest jakaś zagadka.

Mimo tego, wciąż uwielbiam Autora „Mariny”. Według mnie mistrzowsko włada piórem i za pomocą słów potrafi stworzyć niesamowitą atmosferę. Ta intrygująca, owiana mgłą, nieco przerażająca Barcelona ma swój niepowtarzalny klimat, który mnie za każdym razem urzeka. Zafón w cudowny sposób buduje napięcie, by zaskoczyć nas czymś, co powala na kolana. I tutaj, w „Marinie”, również możemy to wszystko zaobserwować.
Jest jedna rzecz, która wyróżnia „Marinę” spośród innych, znanych mi, dzieł Zafóna. To obraz makabrycznych deformacji, których autorem był Michal Kolvenik, który za cel obrał sobie zabawę w Boga. Postanowił ratować ludzi, których los dotkliwie skrzywdził, pozbawiając ich dłoni czy innych części ciała. Tak stworzył przerażające kreatury, które stały się odrażającymi maszynami do zabijania. Na samą myśl o tym, mam ciarki na całym ciele, co z pewnością jest plusem – brawo dla Autora, za tak umiejętną zabawę słowem, która przeraża czytelnika do granic.

W każdej z powieści, po którą sięgam, szukam mocnych wrażeń i uważam, że „Marina” właśnie takim wrażeń mi dostarczyła. Mimo widocznego schematu, który łączy powieści Zafóna, jest coś, co ją wyróżnia i co sprawia, że naprawdę warto ją przeczytać. Dawno nie czytałam niczego tak koszmarnie nierealistycznego i makabrycznego zarazem. Straszne, do czego człowiek może być zdolny… Jednym słowem? Polecam!

Gej w wielkim mieście - Mikołaj Milcke

Autor: Mikołaj Milcke
Tytuł: Gej w wielkim mieście
Wydawnictwo: Dobra Literatura
Liczba stron: 388
Moja ocena: 8,5/10

Bohaterem naszej powieści jest młody chłopak mieszkający na prowincji. Jego życie dalekie jest od sielanki – rodzice nie stronią od alkoholu, a brat z dnia na dzień przeistacza się w młodocianego przestępcę. Do tego wszystkiego czuje się upokarzany przez własnego ojca, dlatego, że jest homoseksualistą. Chłopak postanawia więc wyrwać się z małego miasteczka pod Warszawą, by ruszyć na podbój stolicy. Rozpoczyna studia na Uniwersytecie Warszawskim by móc spełnić swoje marzenie związane z dziennikarstwem.

Początkowo czuje się zagubiony w wielkim mieście, które tak bardzo różni się od rodzinnego miasteczka o zaściankowych poglądach. Wkrótce przekonuje się, że życie w Warszawie będzie zupełnie innego, od tego, które wiódł dotychczas. Poznaje nowych znajomych z różnych okolic Polski, którzy z łatwością akceptują go jako geja. Przed chłopakiem staje otworem całkowicie nowy świat – świat, w którym nie musi się ukrywać, a jego prawdziwe ja nie musi być sekretem.
Pewnego dnia przypadkiem poznaje niesamowicie przystojnego mężczyznę o imieniu Wiktor. Jego uroda jest powalająca, więc chłopak od razu zwraca na niego uwagę. Zaczynają się spotykać, coraz bardziej się do siebie zbliżając. Wszystko to sprawia, że młody człowiek powoli zaczyna zagłębiać się w dorosłe życie, w którym nie brak problemów, szczególnie w związkach. Chłopak przyjeżdżając do Warszawy chciał zostawić w tyle wszystkie rodzinne problemy, szczególnie te związane z bratem i narkotykami. Niestety, problemy te dogoniły go w nowym życiu i w jego pierwszym związku. Czy pierwsza miłość przetrwa próbę? Czy chłopak poradzi sobie z dorosłym życiem, które dalekie jest od kolorowych i wyidealizowanych wyobrażeń?

„Gej w wielkim mieście” to debiutancka powieść Mikołaja Milcke. Porusza dosyć kontrowersyjny w dzisiejszych czasach temat, temat odmiennej orientacji seksualnej. Nasz główny bohater, który jest narratorem całej historii, jest homoseksualistą. Co interesujące, nie ma on imienia. Nie dlatego, że Autor o nim zapomniał. Zabieg ten służyć miał temu, by łatwiej było nam utożsamić się z głównym bohaterem. Szczerze powiedziawszy, przez całą książkę nie zwróciłam uwagi na to, że bohater jest bezimienny – nie wpłynęło to w żaden negatywny sposób na treść powieści.

Kiedy pierwszy raz usłyszałam o tej książce, byłam bardzo zaintrygowana tematyką, bowiem lubię książki życiowe, które poruszają trudne tematy. Homoseksualizm z pewnością do takich należy, w szczególności biorąc  pod uwagę percepcję osób o odmiennej orientacji seksualnej przez społeczeństwo. Przyznaję, że książka ta jest w pewien sposób testem na tolerancję, bowiem z bardzo bliska możemy spojrzeć na życie osoby homoseksualnej.

Główny bohater, który jest bardzo sympatycznym, młodym człowiekiem z ideałami wprowadza nas w swój świat. Pokazuje nam jak trudne jest życie geja, który spotyka się z niezrozumieniem ze strony nie tylko społeczeństwa, ale również najbliższych. Pokazuje jak trudno być sobą, gdy wszyscy traktują cię jak kogoś chorego czy wynaturzonego. Poza tym, przedstawia nam trudy dorastania i usamodzielniania się. Bohater w pewien sposób przeciął pępowinę, separując się od rodzinnych problemów – rozpoczął swoje własne życie, na własnych zasadach. Jednak mimo wszystko gdzieś tam zderzył się z rzeczywistością, która mogła rozczarować jego oczekiwania, szczególnie jeśli chodzi o relacje męsko-męskie. Z czasem upadły jego naiwne, młodzieńcze ideały, ale prawda jest taka, że „co nas nie zabije, to nas wzmocni” i myślę, że również tak było w przypadku naszego bohatera – wyprawa do Warszawy była dla niego lekcją prawdziwego życia.

Szczerze przyznam, że bardzo podobała mi się powieść Mikołaja Milcke. „Gej w wielkim mieście” jest książką współczesną, pisaną przystępnym i zrozumiałym językiem, w której nie brak śmiesznych, jak i przygnębiających momentów. Do gustu przypadło mi powiedzonko: „jak dzidy pragnę!”, które za każdym razem doprowadzało mnie do śmiechu. Nie jest to może wybitne dzieło literackie, ale porusza kontrowersyjną tematykę i skłania do rozważań, szczególnie nad naszą tolerancją. Uważam, że jest to całkiem udany debiut pana Milcke. Mam nadzieję, że ta przyjemna lektura otworzy ludziom oczy na świat, który ich otacza. 

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Dobra Literatura